Panowe koliadnyky

Sławity jego! Tego pozdrowienia jak najszybciej trzeba się nauczyć na Huculszczyźnie w okresie świątecznym. Patrząc na rozbuchany, ludyczny, ludowy karnawał u stóp Czarnohory można sobie wyobrazić, jak to kiedyś wyglądało w polskich wsiach. Dziś w miejskich murach pozostaje nam tylko smętna namiastka w postaci telewizyjnych widowisk czy żebrzących dzieci.

Pletowate

Mroźny styczniowy wieczór 1994 roku. Woda, stopiona w czasie słonecznego dnia, tworzy na ścieżce niebezpieczną, śliską pokrywę. Poruszamy się w ciemnościach. Przyzwyczajeni do miejskich latarni, do tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak naprawdę ciemna jest noc. W oddali migocą światła porozrzucanych po dolinie huculskich gospodarstw. Mija nas zakutana w chustę starsza kobieta podpierająca się niczym flisak długim drągiem. Spoglądamy na nią zazdrośnie, rozglądając się jednocześnie za jakimś kijkiem. Po lewej mijamy czarną, ponurą sylwetkę starodawnej chaty. To już połowa drogi. Poruszając się niepewnie pomiędzy typowymi huculskimi płotami („woryniami”) docieramy do ostatniego w przysiółku domu, do Anny i Wasyla. Nieco poniżej znajduje się chata „baby” i „dida” – rodziców Anny. Wchodząc do kuchni – w której rogi ścian pomalowane są na niebiesko, środkowe połacie na żółto, na dodatek pokrywa je kwiatowy rzucik i gdzieniegdzie pęki krwistoczerwonych róż (a na tym wszystkim obrazy, ruczniki i bajecznie kolorowe kilimy) – zapadamy się w czas zakarpacki. W kuchni na kredensie stoi jeden zegar – pokazuje czas kijowski – oficjalny. Drugi, wiszący na ścianie, jest od uświęconego tradycją czasu zakarpackiego. Ale tak naprawdę przez następne kilka dni będziemy się tylko domyślać, która jest godzina.

Wieczór przed wigilią, wszystko posprzątane, jutro pozostanie już tylko przygotowanie wieczerzy. W nocy, zgodnie z obyczajem, trzeba przygotować wigilijny stół. Na solidnie zasłanym sianem stole, przykrytym białym obrusem, zjawiają się gromnica umocowana w słoiku z pszenicą, mak i miód w oddzielnych garnuszkach oraz poukładane jeden na drugim prostokątne kołacze – z serem, orzechami i makiem. Konstrukcję wieńczą kostki cukru i przywiezione przez nas mandarynki. Po bokach sterty leżą okrągłe ciasta, między innymi ten najpiękniejszy, zdobiony esami floresami „wasyl”, który można napocząć dopiero w Nowy Rok – na Wasyla. Niedobrze by się stało, gdyby stół nie był gotowy o poranku, a jeśliby kto zobaczył...

Wigilia to dla wszystkich dzień ścisłego postu, nie jedzą nic nawet małe dzieci, za to w kuchni przygotowania idą pełną parą. Po południu „baba” wzywa panny do siebie. Na wigilijnym stole leżą do góry dnem trzy talerzyki, a pod nimi laleczka (nieślubne dziecko), obrączka (szczęśliwe małżeństwo) i święty obrazek (klasztor). Zamykamy oczy, baba manewruje spodeczkami i każda po kolei odgaduje swoją przyszłość. Natomiast po uroczystej kolacji wybiegamy na dwór i słuchamy – z której strony pies zaszczeka, z tej przyjedzie kawaler. Czy było to przypomnienie dawnych zwyczajów zaaranżowane specjalnie dla nas, gości z Polski, czy one jeszcze rzeczywiście istnieją?

Późnym popołudniem rozpoczyna się wigilia. Klękamy, każdy modli się po cichu. Wieczerzę zaczynamy od kutii – w huculskim wydaniu rzadkiej zupy z pszenicy, miodu i maku. Wszystkie potrawy stoją na stole, a kolejność jedzenia następnych jest już obojętna. Są gołąbki z kiszonej kapusty, kaszy jęczmiennej i grzybów, pierogi z kapustą, bryndzą i makiem, ćwikła, sałatka warzywna, a do tego chleb i ziemniaki w mundurkach, ciasta. Jemy po dwoje z jednego talerza, co ponoć wróży każdej takiej parze dalsze wspólne życie.

Na Huculszczyźnie tego wieczoru kolędują dzieci w grupach po dwoje, troje. Najlepiej, żeby pierwsze przyszły dziewczynki, bo wtedy w zagrodzie będą się rodzić zwierzęta płci żeńskiej, a więc kury, cieliczki itd. Nasi gospodarze pomagają nieco losowi i jako pierwsze przyjmują swoje córki. Rytuał ten składa się z zapytania o pozwolenie na kolędowanie, jednej kolędy i życzeń, po czym mali kolędnicy dostają drobne pieniądze, łakocie, są częstowani wigilijnym jadłem. Takich wizyt mieliśmy kilkanaście, tym bardziej że wszyscy chcieli zobaczyć zagranicznych turystów. Dziewczynki też były w kilkunastu domach, więc bilans zysków i strat finansowych z pewnością wyszedł na zero, ale to nie jest ważne. Wigilijną kolację każda rodzina spożywa u siebie. Dopiero po posiłku krewni się odwiedzają. My idziemy do dida i baby, gdzie po północy podano już mięso.

W pierwszy dzień świąt przychodzi kawalerka z herodami. Jest oczywiście Herod, Żołnierze i trzy kluczowe postaci, na których spoczywa cały ciężar przedstawienia – Żyd i dwa Diabły oraz młodziutki akompaniator – akordeonista. Treść przedstawienia pokrywa się z polskimi herodami. Diabły dokazują strasząc dzieci i ganiając dziewczyny, które złapane muszą się wykupić. Żyd zabawia wszystkich żartami.

Kolejną atrakcją tego dnia jest przymierzanie przechowywanych przez „babę” wspaniałych starych strojów, co stało się już stałym punktem wizyt w Pletowatem, podobnie jak oglądanie ślubnego welonu „baby” i „kosyci” od weselnego kapelusza „dida”, które tkwią nad łóżkiem w specjalnej szafce.

Następnego dnia „baba”, bo u niej nocujemy przykryci wełnianymi liżnikami własnej roboty, kręci się po pokoju szykując poczęstunek. My, czując pismo nosem, udajemy, że mocno śpimy, mając nadzieję, że nam się upiecze. W końcu baba nie wytrzymuje i budzi nas gromkim – Aufstehen! Schnaps trinken! – Niedługo potem wybieramy się pociągiem do pobliskiego Bilina, do krewnych Wasyla. Kolędnicy chodzą po wagonach, a gdy tylko pociąg zatrzymuje się w Bilinie, starsze grupy kolędnicze atakują wysiadających, wygląda to prawie jak scena napadu z westernu. Ci, którzy dają się złapać, płacą haracz. Po drodze spotykamy drugą część naszej ekipy, która spędza Boże Narodzenie z rodziną Mariji. Idą w wesołym orszaku, nie bardzo zorientowani, jaki mamy dzień. U nich po wigilii rodzina poszła kolędować od sąsiada do sąsiada i stracili rachubę czasu.

Bierzemy jeszcze udział w chrzcinach i wieczornej imprezie, na której toasty wznoszone są w kilku językach – po ukraińsku, słowacku, rosyjsku, węgiersku, bo takich narodowości są żony i mężowie tego huculskiego rodu (taka jednostka społeczna wciąż funkcjonuje w ukraińskich Karpatach). Za naszą przyczyną rozbrzmiewa też polski. Tańczymy i śpiewamy kołomyjki, dopingujemy siłujących się na ręce mężczyzn, a potem ich połowice.

Pora wracać. I tu znów o sobie dał znać nieuchwytny czas zakarpacki. Nikt nie wie, o której godzinie jest pociąg. Wychodzimy na wszelki wypadek godzinę wcześniej. Kupujemy bilety, po czym pilnie studiujemy napisy na kartonikach i okazuje się, że ani nie są ze stacji, z której jedziemy, ani do miejscowości, do jakiej zdążamy. Na dodatek nie zgadza się też cena. Usiłujemy sprawę wyjaśnić w kasie. W odpowiedzi słyszymy – Ne pereżywajte – co z pokorą przyjmujemy jako credo w dalszych naszych wyprawach na Ukrainę.

Żabie

Rok 1997. Tym razem wybieramy się, aby spędzić Boże Narodzenie po drugiej stronie łuku Karpat. Rano, po dobie podróży, z przerwą na kilkugodzinny pobyt we Lwowie, wysiadamy z pociągu w Kołomyi. Zgadzamy prywatnego przewoźnika i jedziemy do samego serca Huculszczyzny, Werchowyny – niegdysiejszego Żabiego, do gościnnego domu Romana Kumłyka. Przez cały czas jazdy po oblodzonej, krętej drodze kierowca manewruje nożykiem w magnetofonie, usiłując go naprawić, czym budzi przerażenie posiadaczy co słabszych nerwów. Wigilijny ścisły post oczywiście obowiązuje. W kuchni krzątają się Marijka – żona Kumłyka, Łesia i Natalka – córki oraz jego teściowa. Trzeba wszak przygotować wieczerzę na dwa domy – Roman odstępuje swoją starą chałupę naszej dwunastoosobowej grupie, a sam gości jeszcze dwóch filmowców z Petersburga. Około szóstej wieczorem rozpoczyna się wigilia. Wstajemy, Roman zapala świeczkę i odmawia modlitwę. Tym razem każdy dostaje łyżkę w garść i sięga po odpowiednie potrawy, których zgodnie ze zwyczajem powinno być dwanaście, a więc wodnista kutia, trzy rodzaje pierogów – z kapustą i makiem ziemniakami, mak na słodko, ćwikła, chleb, całe zielone strąki fasoli typu mamut, fasola Jaś z warzywami, dzwonka śledzi, kompot z suszu i coś na deser – rozmoczone suszone śliwki z połówkami orzechów włoskich posypane cukrem pudrem. To ostatnie danie robi na nas największe wrażenie i szybko zostaje przeniesione na polski grunt. Zaczynamy od kutii, a potem wolna wola w wyborze potraw. Marijka, jako gospodyni, przepija do Bogdana – przewodnika naszej grupy. Po czym jeden kieliszek krąży „za słońcem” od osoby do osoby. Usiłujemy dorównać Romanowi w sztuce głoszenia toastów (choć to podobno Gruzini, a nie Ukraińcy są w tym mistrzami). Po chwili Kumłykowie idą na wilię do swojego domu. Odwiedzają nas mali kolędnicy, między innymi córki Romana – wygląda to podobnie jak na Zakarpaciu. Po jakimś czasie przychodzi gospodarz z Rosjanami. Muzykujemy. Po północy post się kończy i na stół wjeżdżają potrawy mięsne.

W pierwszy dzień świąt Kumłyk ubiera mężatki w chusty i wszyscy idziemy do cerkwi. W niedawno wybudowanej świątyni, pełnej haftowanych ruczników, obrusów, kilimów, panuje ścisk. Trochę kobiet w tradycyjnych huculskich strojach – zgodnie z najnowszymi trendami metalizujące zapaski z wywiniętymi na zewnątrz rogami albo błyszczące fartuchy. Wszystko to mieni się w styczniowym, ostrym słońcu. Panowie ubrani w ludowe stroje to przede wszystkim kolędnicy. Na głowach barankowe czapki z „kosycią”, koszule przepasane ozdobnym skórzanym pasem, keptary (półkożuszki), a na wierzch bogato zdobione pomponami różnokolorowej włóczki czarne, czerwone lub ciemnobrązowe serdaki. Huculi wyglądają jak dostojne indory. Na nogach czarne spodnie z wysokimi wywiniętymi mankietami przypiętymi agrafkami (ta praktyczna moda pozwala regulować długość nogawek w zależności od użytkownika spodni) i buty z cholewami. Całości dopełnia barwny szalik w tureckie wzory i ozdobny toporek, który kolędnicy lekko podrzucają i obracają o 180 stopni w rytm śpiewu.

Po mszy naokoło świątyni formuje się procesja „cerkiewnych kolędników”. Każda z grup, a jest ich w Werchowynie dziewięć (w zasadzie po dwanaście osób w grupie plus jeden muzykant), formuje koło, wewnątrz którego znajduje się skrzypek. Jest to druga po „berezie” – wodzireju grupy, odpowiedzialnym za śpiew i przebieg kolędowania – osoba. Każda z grup śpiewa, a w zasadzie skanduje swoją kolędę wymachując toporkami. Różne melodie, w różnej fazie krzyżują się na mroźnym powietrzu. Kolędnicy przesuwają się ku stojącemu na schodach duchownemu wraz ze świtą, klękają, otrzymują błogosławieństwo i opuszczają dziedziniec cerkwi udając się z kolędą do pierwszego gospodarza. Wierni również powoli rozchodzą się do domów lub odjeżdżają niskimi, zasłanymi liżnikami, saniami zaprzężonymi w jednego konia. Na ulicach leży ubity śnieg, o sypaniu dróg piachem czy solą nikt tu nie słyszał, bo i po co?

Wieczorem odwiedzają nas kolejni kolędnicy – czterej królowie (w tym Herod), bajanista i dwaj garbaci, ubrani w stare wojskowe szynele, kapelusze i buty z cholewami Żydzi. Na głowach mają kudłate maski. Część dziewczyn na wszelki wypadek chowa się za kotarą. Herod uśmiercany jest zaraz na początku, po czym królowie śpiewają kolędę dla gospodarza i ze słowami Żyda puskajemo? ich rola się kończy. Do izby wpadają dwie obleśne maszkary, które porywają nas do tańca. Przymawiają się o wódkę, śpiewają „nieharne” kołomyjki. Wymachują przy tym ogromnym sztucznym pluszowym przyrodzeniem, starymi majtkami i biustonoszem, usiłując przymierzyć je nam niczym bucik Kopciuszkowi. Znów tańczymy. „Żydy” tańczą nienagannie, ze wszystkimi figurami. Po półgodzinnym szaleństwie zabawa zdaje się mieć ku końcowi. Maszkary składają życzenia gospodarzowi, gospodyni, naprędce improwizują coś dla nas – Polaków. Ale kolędnicy rozochoceni tym, że są w centrum zainteresowania, błyskają flesze, całość jest nagrywana i na dyktafon i na wideo, bawią się dalej. Po pewnym czasie Roman tanecznym krokiem usiłuje wyprowadzić ich za drzwi. Na próżno! Uchylamy kotarę, uciekają przerażone i złe dziewczyny. Straszne zamieszanie. Wreszcie zmęczeni kolędnicy nas opuszczają. Jesteśmy pod wrażeniem. To jest prawdziwy karnawał!

Kolejnego dnia w „programie” mamy kolędowanie cerkiewnych kolędników. Idziemy w gości do znajomego Kumłyka, bo do Romana kolędnicy zawitają później. Spotykamy się przy przydrożnej kapliczce ufundowanej przez gospodarza. Huculi ustawiają się w szeregu po obu stronach budowli i śpiewają kolędę, kończąc klękają i modlą się. Czeka ich poczęstunek rozłożony na masce łady – chleb, kiełbasa, wędzona słonina, wódka.

Za chwilę ruszamy pod dom. Pierwszą kolędę, religijną, kolędnicy śpiewają pod drzwiami, druga – życzeniowa – przeznaczona jest dla gospodarza. Dzwoni kolędniczy dzwonek. Pieśni wykonują albo wszyscy chórem, albo bereza solo skanduje zwrotki, a reszta śpiewa refreny. Bereza rytualnie pyta o pozwolenie na kolędowanie, gospodarze zapraszają do środka. Wchodząc „cerkowni hosti” śpiewają kolędę na powitanie połączoną z błogosławieństwem dla domu. Bereza kładzie stary, pięknie rzeźbiony krzyż jordański na chlebie. Potem kolędnicy wraz z nami zasiadają za stołami, gospodarze zgodnie ze zwyczajem stoją i usługują kolędnikom. Rozpoczyna się kolęda dla gospodarza i dla rodziny. My również zostaliśmy w niej ujęci w krótkiej improwizacji. Pieśni te należą do ludowych świeckich kolęd życzących. Opowiadają na przykład o gospodarzu, jego bogactwie, dobroci, przewijają się w nich też wątki religijne, ale raczej apokryficzne. Najkrótsza trwa sześć minut. Po skończonym utworze dzwoni dzwonek, kolędnicy wstają i w rytm szybkiej kołomyjki skandują życzenia tańcząc przy tym tak zwaną „trysunkę” (przytupują i potrząsają całym ciałem). W podobny sposób śpiewają kolędę dla gospodyni i – za zgodą mieszkańców odwiedzanego domu – jedną kolędę dla wszystkich dzieci (można i dla każdego z osobna), opuszczają też za przyzwoleniem gospodarzy kolędę dla zmarłych. Pomiędzy pieśniami częstujemy się znakomitym i prostym jedzeniem, wznosimy toasty. Starym zwyczajem pijemy z dzwonka, który ze sobą noszą kolędnicy. Nie ma wyboru, trzeba wypić do dna i na dowód tego zadzwonić. Na zakończenie wstajemy, czynimy znak krzyża, wszyscy pogrążają się w cichej modlitwie, po czym bereza recytuje życzenia, a wtórują mu kompani. Gospodarz podaje berezie pieniądze na jordańskim krzyżu. To na cerkiew. Suma jest skrupulatnie zapisywana w kajecie i zostanie odczytana na następnej mszy.

Po części „oficjalnej” rozpoczynają się tańce, usuwane są ławy, zamiatana podłoga. Do tańca gra tylko skrzypek, ale moc instrumentu jest wystarczająca. Tańczymy kołomyjki. W tym tańcu, podobnie jak w naszych góralskich, kobiety pełnią rolę tła dla popisujących się sprawnością mężczyzn. Bereza wykrzykuje komendy – „obernuł”, „dama z liwa”, „każdy swoju zahulał”, „koło” i „żinki na ruky”. Wraz z tą ostatnią znajdujemy się nad ziemią siedząc na rękach stojących w kole tancerzy. Po tańcach okolędowanie panien. Sadzają je na ławie. Bereza z jednym z kolędników, trzymając się za ręce, idą ku nim śpiewając i dzwoniąc. Potem proszą do tańca. Za moment tańczą znów wszyscy. Na tym kolędowanie się kończy. Wyglądało niemal tak samo jak z opisów etnograficznych z początku XX wieku. Czy taka pełna wersja kolędowania została nam przedstawiona specjalnie, czy tak to do dziś rzeczywiście wygląda? Czy kolędnicy na widok aparatów, kamer i dyktafonów chcieli wypaść z jak najlepszej strony? Kto wie... Wychodzimy. Gospodarze serwują rozchodniaki. Ostatnia kolęda na pożegnanie już na dworze – My koliadnyczky budem prosyty, szto nam ne udałos’ nam probaczyty... Z trudem wracamy do domu po śliskiej drodze. Wieczorem robimy test na wrażenia – Co widzisz, jak zamkniesz oczy? – Ja słyszę niekończącą się kołomyjkę.

Skrót artykułu: 

Sławity jego! Tego pozdrowienia jak najszybciej trzeba się nauczyć na Huculszczyźnie w okresie świątecznym. Patrząc na rozbuchany, ludyczny, ludowy karnawał u stóp Czarnohory można sobie wyobrazić, jak to kiedyś wyglądało w polskich wsiach. Dziś w miejskich murach pozostaje nam tylko smętna namiastka w postaci telewizyjnych widowisk czy żebrzących dzieci.

Dział: 

Dodaj komentarz!