Pannonica 2017

Jesień już za oknem, a ja sobie przeglądam filmiki z Pannoniki i przywołuję lato. Po prawdzie w tym roku pogoda na festiwalu dopisała częściowo, wielki finał zalewając deszczem, ale całość i tak kojarzy się z wakacjami, Bałkanami, kolorami zwariowanych ciuchów i stoisk.

Pojechałam w tym roku do Barcic pod Starym Sączem na piątą już Pannonicę z mocnym postanowieniem, że zrobię z kimś wywiad – najlepiej z jakąś supergwiazdą (do wyboru było wiele znakomitości) i będę mieć na to mnóstwo czasu. Tymczasem od progu wciągnął mnie wir życia festiwalowego i wypluł gdzieś na afterparty w sobotę po wszystkich koncertach. Już w bramie natknęłam się na znajomych, potem kolejnych i kolejnych – i zupełnie przeciwnie niż w ubiegłych latach – tegoroczna edycja okazała się bardzo towarzyska. Publiczności – stałej, zamieszkałej w wiosce festiwalowej i tej przyjeżdżającej tylko na koncerty – było tyle, że jak koleżanka zapytała w piątek, wchodząc na drugi koncert, który ma numer biletu, to się dowiedziała, że trzy tysiące ze sporym dodatkiem! A ciągle docierali kolejni widzowie. Pannonica w ciągu tych pięciu lat ze skromnego obozowiska nad Popradem urosła do rangi potężnego zjawiska muzycznego. Zjawisko to jest o tyle niezwykłe, że łączy różne środowiska słuchaczy – od folkowców, słuchaczy etno, przez miłośników dyskotek bałkańskich, po tzw. regularny mainstream.
Gwiazd było dużo, bo już w czwartek mocne otwarcie zapewnili Kerekes Band z Węgier, Kałe Bała – cygański zespół z Polski, również swojska Kapela ze Wsi Warszawa oraz Duvački Orkestar Ekrem Mamutović z Serbii – z doskonałym, szalonym koncertem na koniec tego dnia.
W tym roku supergwiazdą festiwalu okazał się piątkowy Shantel. Kiedy zaczęli występ, tłum pod sceną śpiewał razem z nimi, a stojący dalej spokojniejsi widzowie przynajmniej nucili pod nosem. Kolega tradycjonalista zdumiał się: „Popatrz! Oni wszyscy znają słowa! – skąd?!”. Faktycznie, znają – może z muzyką bałkańską w Polsce jest nawet lepiej niż z folklorem rodzimym? Shantel wystąpił w zestawie z Bucovina Club Orkestar i razem dali fantastyczny dwugodzinny koncert. Głównym magikiem, który zaczarował publiczność tak, że tańczyła i śpiewała, jak tylko było potrzeba, był „pan kelner”, czyli charyzmatyczny perkusista. Tego dnia grali też VOŁOSI – dając świetny, energetyczny koncert muzyki karpackiej, a także dwa zespoły węgierskie – Söndörgö i Zoord – oba rewelacyjne i do tańca.
W sobotę wystąpili: Kapela Maliszów, Buda Folk Band, Fanfare Ciocărlia i kompania muzyczna Terrafolk. Maliszów czy Fanfare nie trzeba specjalnie reklamować – to pewniaki – zawsze świetna muzyka, szaleństwo na scenie i pod nią. Buda Folk Band (znów z Węgier) był fajny, ale w takim towarzystwie wyszedł na najspokojniejszy zespół wieczoru. W czasie koncertu Fanfare Ciocărlia na scenie miały miejsce... oświadczyny! Jeden z organizatorów czy wolontariuszy festiwalu poprosił o rękę swoją dziewczynę – i został przyjęty, a muzycy podsumowali to zdarzenie słowami: „We are Fanfare! We make people marry!”. Fanfary grały na scenie bite dwie godziny, a następnie zeszły ze wszystkimi trąbami pod scenę i muzykowały dalej, podczas gdy instalowali się muzycy z Terrafolk. Jest to grupa artystów z rożnych krajów. Każdy dokłada coś od siebie, natomiast na scenie brzmi to dość spokojnie. Potęgę takiego składu doceniłam, podglądając jam session – tam pokazali maksimum możliwości i pomysłów. Wyszła świetna, muzyczna podróż po świecie. Między koncertami na dechach pod sceną wystąpił krakowski zespół Iglika, specjalizujący się w tańcach bałkańskich. Grupa ma swoich muzyków, tancerzy i przepiękne bułgarskie stroje. Na Pannonice dała wspaniały pokaz tańców i śpiewów, głównie z Bułgarii. Klimatem wpasowali się w festiwal idealnie. Szkoda, że ich występ bezpardonowo przerwano przed końcem, bo na scenie już ustawiła się jakaś gwiazda. Zaskoczyło i zachwyciło mnie samo istnienie takiego wyspecjalizowanego zespołu obcych tańców w Polsce, a jego występ potwierdził, że mają czym zachwycać.
Program warsztatów towarzyszących koncertom i życiu wioski festiwalowej wypisano maczkiem, bo była ich moc i różnorodność. A to śpiewy, a to tańce, a to plecenie wianków, malowanie henną, pisanie ikon… Boję się wszystkich wymieniać, bo i tak na pewno kogoś niesłusznie pominę. Mnie chyba najbardziej urzekła akcja wspólnego haftowania obrusa pannonikowego, co tak wciągnęło wyszywających, że haftowali nawet po nocy i w trakcie koncertów, mając rozłożony warsztat niemal w bramie placu ze sceną.
Wspaniałą atrakcją dla dzieci okazały się różne łamigłówki wielkoformatowe do układania lub rozwiązywania. Świetne było wysypywanie kolorowym piaskiem obrazków, ale największą uciechę sprawił plac zabaw w słomie. Można się było obrzucać, tarzać , popychać i kotłować w sianie – co skupiało dzieciarnię w każdym wieku.
Było też kino nocne „Pod chmurką”, spotkania autorskie z pisarzami, opowieści przy herbacie. Pojawił się wspaniały węgierski projekt – „retro-foto-teatr” Ferko Kadara z Węgier, gdzie można było przebrać się za wieśniaka lub paniusię z końca XIX w. i sfotografować się na tle targu z tekturową imitacją prosiaka za pan brat. Były warsztaty tańców – tureckich, południowosłowiańskich, węgierskich, rumuńskich, a także popisy kuglarzy i połykaczy ognia. W tym roku zaplanowano nawet spływ pontonowy! – ale nie widziałam tego wydarzenia, bo poszłam na wycieczkę w pobliskie, urokliwe góry w okolicach Rytra.
Dużo w tym roku było muzyki węgierskiej – zarówno tradycyjnej, jak i współczesnej. Szczerze mówiąc, trochę napaliłam się na to, że może też uda się coś węgierskiego potańczyć, ale jednak skończyło się na ogólnobałkańskich pląsach. Zapowiadany na sobotę węgierski táncház nie wypalił, przekształcając się w tłoczną dyskotekę. Miejsce – gospoda-stodoła w Barcicach – było za małe na tłum, który chciał się tam zmieścić. Ewentualne próby wprowadzenia mołdawskich tańców w kręgu, których uczono na warsztatach, spełzły na niczym, choć Zoord i garstka tancerzy próbowali jakoś zorganizować ludzi. Ostatecznie publika skakała do mołdawskich tańców tak, jak do czegokolwiek innego, ale była zadowolona. Tymczasem na zapleczu sceny muzycy z zespołów grających w sobotę zorganizowali dynamiczne jam session i mimo że rozpadało się na dobre, tłum w stodole i w namiocie za sceną bawił się świetnie.
Za rok festiwal znów zakończy lato. Już można na niego kupować bilety – i to w promocyjnej cenie. Najtaniej będą mieli ci, którzy w tym roku przez miesiąc po imprezie nosili swoją opaskę festiwalową na ręku i zgłosili się ze zdjęciem tejże ręki w odpowiednim czasie po odbiór kodów promocyjnych. Jest jeszcze szansa i dla tych, co na tegorocznej Pannonice nie byli – jest to tzw. blind promo – kupuje się bilet, nie znając jeszcze zespołów. W chwili, kiedy zostanie zaangażowany i ogłoszony pierwszy wykonawca, wejściówki podrożeją. Wydaje się, że kogokolwiek by nie zaproszono, festiwal będzie udany, a jak do tej pory wykonawców miał najznamienitszych.

Joanna Zarzecka

Skrót artykułu: 

Jesień już za oknem, a ja sobie przeglądam filmiki z Pannoniki i przywołuję lato. Po prawdzie w tym roku pogoda na festiwalu dopisała częściowo, wielki finał zalewając deszczem, ale całość i tak kojarzy się z wakacjami, Bałkanami, kolorami zwariowanych ciuchów i stoisk.

fot. tyt.: zespół Iglika

Dział: 

Dodaj komentarz!