Piszę ten tekst, gdy rok 2024 chyli się ku końcowi. A koniec roku zawsze skłania ku spojrzeniu wstecz. I tutaj pojawia się myśl: jak różne bywają formy pamięci. Przecież to ona jest jednym z fundamentów, a może wehikułów myślenia o muzyce tradycyjnej. Jest podstawowym elementem w rozważaniach (a tym bardziej artystycznych propozycjach) pozwalających na współczesne odczytania tradycji, interpretacje, reinterpretacje, rozumienie po swojemu i po swojemu opowiadanie. Dobrze byłoby, gdyby nam czułej pamięci nie brakowało.
Rok 2024 przyniósł sporo wspaniałej muzyki, ale pewną niefrasobliwością byłoby twierdzenie, że był dobry czy szczęśliwy. Wiedzą o tym choćby aż nadto dobitnie przedstawiciele lubelskiego środowiska wspominający Ewę Zabrotowicz. Ale straciliśmy też spore grono artystów. Piszę o tym, bo mnie szczególnie dotknęła śmierć dwóch wielkich mistrzów: Toumaniego Diabate i Zakira Hussaina.
Był czerwiec 2007 roku, gdy ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu zostałem zaproszony przez organizatorów festiwalu teatralnego Malta do poprowadzenia spotkania z Toumanim Diabate. Byłem już wówczas wielkim wielbicielem jego twórczości (nagrań autorskich, ale też płyt z Taj Mahalem czy Rye’em Cooderem). Spotkanie poprzedzało wieczorny koncert artysty, ale też zapowiadało ukazanie się w Polsce fenomenalnego serialu „The Blues”, wyprodukowanego przez Martina Scorsese. To był wspaniały wieczór, po nim cudowny koncert, a potem śledziłem każde dokonanie Diabatego – aż po wybitną ubiegłoroczną płytę, nagraną w duecie z Kayhanem Kalhorem.
Śmierć malijskiego mistrza kory była dla mnie szokiem, podobnie jak odejście Zakira Hussaina. Kto na serio zasłuchiwał się w world music, ale i szerszym kręgu muzyki improwizowanej, musiał chyba natrafić na nagrania tego wybitnego tablisty: fantastyczne płyty solowe, te z Johnem McLaughlinem oraz grupami Shakti i Remember Shakti, a także artystami takimi jak m.in. L. Shankar, Ravi Shankar, Hariprasad Chaurasia, Shivkumar Sharma, fantastyczny Tabla Beat Science, giganci jazzu: Pharoah Sanders, Charles Lloyd czy Dave Holland. Słuchałem Zakira Hussaina na żywo raz, w lipcu 2015 roku w Krakowie (grał z Rakeshem Chaurasią) i przyznać muszę, że było to przeżycie niemal metafizyczne.
Różne wszelako bywają formy pamięci – i by choć nieco zmienić minorowy czy melancholijny nastrój, pozwolę sobie przytoczyć coś na kształt anegdoty. Jakoś wiosną mijającego roku odkryłem w odmętach internetu, także na Wikipedii, a bodajże i w którejś z zapowiedzi tegorocznego festiwalu Nowa Tradycja na stronach Polskiego Radia, informację, że wśród laureatów Grand Prix tegoż festiwalu (za rok 2007) znajduje się efemeryczna skądinąd formacja Niedźwiecki / Żak / Kierzkowski / Pulcyn. Ponieważ los sprawił, że byłem jurorem tamtej edycji, pamiętam, że wspomniany kwartet (przy całej sympatii dla jego muzyki, a i dla każdego z jego członków z osobna) nie był zdobywcą nagrody głównej, a nagrody specjalnej TV Polonia, czego potwierdzenie można znaleźć na archiwalnych stronach radia. Podzieliłem się z kimś tym swoim, powiedzmy, odkryciem, ale usłyszałem: „Nie, my to inaczej pamiętamy”. Trochę to żart, trochę ciekawostka, trochę przyczynek do rozmyślań. Abstrahuję już od faktu, że, według owych wikipedyjnych zapisów, wykonawców-laureatów Grand Prix byłoby w tymże 2007 roku aż troje – bo także Karpatia i Maćko Korba, którzy zgodnie z moją pamięcią rzeczywiście dostali główną nagrodę ex aequo. Co zrobię z tym faktem? Nic. Pozostanę z moim przekonaniem.
I jeszcze jeden wymiar pamięci. Udało mi się opublikować, dzięki Wydawnictwu Miejskiemu Posnania, cykl rozmów z Maciejem Rychłym, choć z przyczyn oczywistych nie mam planów, by tu o tej książce pisać. Chcę jedynie wspomnieć o pewnej charakterystycznej reakcji na jej ukazanie się. Od dwóch osób usłyszałem coś w rodzaju: „Dzięki, że przypomniałeś ludziom Maćka”. W pierwszej chwili pomyślałem „Bez przesady!”. Potem dotarło do mnie jednak, że jest w tym jakaś prawda. Na scenie (nazwijmy ją tak dla uproszczenia) folkowej pojawiają się nowe postaci, nowi ludzie, a nawet nowe pokolenia. I to wspaniałe! Tyle że w tych czasach pośpiechu, galopu, projektów, grantów, trendów, wyścigu z szaloną rzeczywistością zapominamy o mistrzach, o – przepraszam za wyrażenie – pionierach. Jest tak zwłaszcza, gdy ich twórczość jest słabo obecna w internecie, nie mówiąc już o radiofoniach czy telewizjach. Warto więc przypominać, że Maciej Rychły (z Kwartetem Jorgi) był jednym z pierwszych artystów łączących w ten „folkowy” sposób ludowe tradycje z własną wypowiedzią artystyczną. Już w latach 70. wędrował po wioskach w poszukiwaniu natchnienia i piękna, był wzorcem dla wielu późniejszych klasyków gatunku, był twórcą i poszukiwaczem dawnych instrumentów (w tym suki biłgorajskiej). Wciąż JEST ważnym twórcą.
Pamięć bywa ulotna, bywa kapryśna, warto to sobie czasami uświadomić.
Tomasz Janas
Piszę ten tekst, gdy rok 2024 chyli się ku końcowi. A koniec roku zawsze skłania ku spojrzeniu wstecz. I tutaj pojawia się myśl: jak różne bywają formy pamięci. Przecież to ona jest jednym z fundamentów, a może wehikułów myślenia o muzyce tradycyjnej. Jest podstawowym elementem w rozważaniach (a tym bardziej artystycznych propozycjach) pozwalających na współczesne odczytania tradycji, interpretacje, reinterpretacje, rozumienie po swojemu i po swojemu opowiadanie. Dobrze byłoby, gdyby nam czułej pamięci nie brakowało.