Otaczało mnie piękno

Dorota Majerczyk

fot. A. Wnękowicz: Dorota i Piotr Majerczykowie

Dorota Majerczyk to postać barwna i z charakterem. Dziś jest dyplomowanym czeladnikiem-złotnikiem, etnologiem i etnomuzykologiem, na koncie ma prowadzenie GOK-u w Poroninie, pracę radnej na rzecz Miasta Rabki Zdroju oraz działanie w ruchu folklorystycznym poprzez prowadzenie zespołów oraz jurorowanie w konkursach. Wieloletnia działalność idzie w parze ze znajomością kultury góralskiej, jej subtelnych różnic i współczesnych przemian. O dorastaniu, wyzwaniach i osiągnięciach współczesnej góralki z Chabówki opowiadała w rozmowie z Agatą Kusto.

Agata Kusto: Jak twoja rodzina związała się z Rabką?
Dorota Majerczyk:
W latach 50. XX wieku dziadkowie przenieśli się spod samych Tatr do Rabki z całym bagażem kulturowym i wkrótce zaproponowano im reaktywację i poprowadzenie dziecięcego zespołu regionalnego. Ponieważ w mieście nie było sali do tańca, dziadek sprzątał swoją stolarnię i tam odbywały się pierwsze próby. Był osobą bardzo operatywną, znał wiele osobowości, np. Józefa Bigosa z Bukowiny czy Dziadońkę [Bronisławę Konieczną „Dziadońkę” – przyp. red.], z którą znajomość zaczęła się od naprawienia jej skrzypiec. Dziadek i babcia byli cały czas zaangażowani w działalność kulturalną. Ona uczyła śpiewu i tańca, a on – tańca. Działali także w Oddziale Związku Podhalan w Rabce, przyjaźnili się z ludźmi, którym ta kultura była bliska. W tym samym czasie w mieście pracowała jako nauczycielka Czesława Knapczyk, córka Andrzeja Knapczyka-Ducha, słynnego muzykanta podhalańskiego. Pochodziła z Cichego Wielkiego i pomagała moim dziadkom w prowadzeniu zespołu.

Czyli twoi dziadkowie poprowadzili pierwszy zespół w Rabce?
Tak, dziecięcy. Wcześniej działała jakaś grupa, ale nie wiem, czy to można nazwać zespołem. Dziadek dbał o dobrych nauczycieli. Potrafił do nauki gry na skrzypcach zwerbować Michała Mirgę z Czarnego Dunajca. To był Cygan, który bardzo dobrze grał. Przyjeżdżał i uczył dzieci. To była jedna z pierwszych szkółek dziecięcych działających na Podhalu. W tym zespole grał mój tata, uczyły się tam jego siostry, Teresa i Krystyna Pintscher. W mojej rodzinie się muzykowało. Moja babcia pochodziła z Podhala (Małego Cichego), pięknie śpiewała i razem z ojcem zaszczepili we mnie zainteresowanie kulturą ludową.

Pojawia się wątek edukacji, który wraz z mężem kontynuujecie do dziś.
Ta szkoła, w której odbywały się próby, znajdowała się dwieście metrów od mojego domu. Od roku 1978 chodziłam do tego zespołu.

Czy pamiętasz, jakie wtedy panowały nastroje? Czy ludzie wspierali działania zespołu?
To były czasy, gdy dziadkowie już nie prowadzili zespołu. Zajmowała się tym siostrzenica taty. Zespół w porównaniu z dzisiejszymi czasami liczył znacznie mniej dzieci. Nie mieliśmy własnych strojów, nikogo nie było na nie stać. Zespół nazywał się Kropianka (tzn. biedronka). Wcześniej prowadził go Jan Fudala, a po nim moja kuzynka, Basia Knapczyk. Nie chodziłam na zajęcia systematycznie, bo w moim domu ciągle grała muzyka. W takiej atmosferze się wychowywałam. Przyjeżdżali do nas wielcy muzykanci. Na mojej komunii grał Tomasz Skupień, przyjaciel mojego taty. Poznałam go bardzo dobrze. To właśnie on powiedział, że jak będę starsza, to muszę pójść do zespołu im. Bartusia Obrochty w Zakopanem. W Rabce nie było w tym czasie grupy młodzieżowej. Ja już dorastałam i fascynowało mnie Zakopane. Mając czternaście lat, jeździłam tam pociągiem. Próby były o 19:00. Musiałam przejść dwa kilometry z Rabki do Chabówki i stamtąd przez godzinę jechać do Zakopanego. Po próbie, która kończyła się o 21:00, wracałam do Rabki, a kolejnego dnia rano szłam do szkoły. Jeździłam tak do piętnastego–szesnastego roku życia. W tym zespole poznałam Piotrka.

To tam się poznaliście?
Przyszedł taki chłopiec do zespołu, w tym samym wieku co ja, choć ja byłam bardziej wyrośnięta, i pyta: „A wyście skąd?”. A ja mówię, że z Rabki. Później okazało się, że miałam dalszych krewnych i wielu znajomych w Poroninie. Często odwiedzałam tamte strony. Przyjeżdżałam do cioci lub do Hanki Rybki, z którą się przyjaźniłyśmy. Piotrek mieszkał niedaleko. Był niesamowicie zdolny. Wzięli go do zespołu, bo już dosyć dobrze grał. Pobierał nauki od Andrzeja Cudzicha-Gontka, a później Władysława Trebuni-Tutki. Z biegiem czasu zaczął współpracować z innymi muzykami. Mimo że nie znał nut, szybko uczył się grać na różnych instrumentach.

Co robiłaś po ukończeniu szkoły podstawowej?
Miałam zamiar pojechać do Gdańska, aby się uczyć złotnictwa. Mój tata zawsze chciał być złotnikiem. On jest twórcą ludowym, rzeźbi, maluje, zajmuje się metaloplastyką, kiedyś robił meble i wystroje kościołów. Podczas pobytu w Kanadzie wyrzeźbił ikonostas w seminarium greckokatolickim, a do polskiego kościoła wykonał rzeźbę Jezusa Frasobliwego.

Twoja rodzina jest związana z Kanadą?
Tak, brat mojego pradziadka, Paul wyjechał tam na emigrację. Babcia popłynęła do Kanady Batorym i przez dwa lata trudniła się haftem. Kiedy wróciła, wyjechał mój tata i jego siostry. Było to trudne. Trzeba było zostawić rodzinę i szukać chleba za wodą. Emigracja spowodowana była pogłębiającym się kryzysem gospodarczym w Polsce. Przed wyjazdem miał swoje wystawy na Słowacji (w Dolnym Kubinie), zajmował się wystrojem wnętrz restauracji i kościołów m.in. w Pyzówce i Rabce – Zarytem. Razem z dziadkiem wykonywali wnętrza słynnych karczm, stoły, krzesła. Mój tata przepięknie maluje na szkle, jest członkiem Stowarzyszenia Twórców Ludowych. W młodości pasjonował się pasterstwem, wynajął nawet szałas, miał swojego bacę, dwieście owiec w pobliskim lesie na Krzywoniu. Towarzyszyła mu wielka fantazja i nie poddawał się żadnym naciskom, przez co miał wieczne problemy z władzą ludową i ówczesną milicją. Jego osobowość mnie ukształtowała. Zabierał mnie nie na kramy podczas odpustu, ale na targi sztuki ludowej, bo znał jej wartość. Rabka słynęła z garncarstwa, więc mówił: „Kup se takom trojacke, kup se malutki dzwonecek, bo to jest ładne”. Otaczało mnie piękno, babcia i jej córka pięknie haftowały. Tata prymował na skrzypcach, a razem z siostrą Teresą, kuzynem Zdzisławem i sąsiadem Markiem tworzyli czteroosobowy zespół. Mój brat, Grzesiek także jest bardzo muzykalny. Zaczął grać na basach, potem na akordeonie, skrzypcach i gitarze. Tata chciał mu zaszczepić także miłość do pasterstwa. Grzesiek już w zerówce pasał owce, jeździł konno, chodził ze mną do zespołu, później też do zakopiańskich Bartusi. On grał na basach, a ja śpiewałam. Tata posłał nas do szkoły muzycznej w Rabce. Ja chodziłam na fortepian, a mój brat na akordeon. Te podstawy w wykształceniu muzycznym później zaprocentowały. Gry na fortepianie uczyły mnie prof. Kazimiera Pietrzak i Małgorzata Majda.

Skąd się wzięło to złotnictwo?
Tata je wymyślił, bo chciał, abym zyskała konkretne umiejętności. Powiedział, że pojadę do Gdańska, bo w okolicy nie było szkoły złotniczej, tylko wielobranżowa. Nie mogłam spać przez całą noc, myślałam: „Gdzie ja tam pojadę? Moje serce jest tu, gdzie góry!”. I powiedziałam: „Tatuś, ja tam nie pojadę”. Tata wszystkie swoje oszczędności przeznaczył na zapłatę, aby przyjęto mnie na praktykę do złotnika. To był 1985 rok i wtedy trzeba było zapłacić około trzech tysięcy dolarów. Ale udało się. Pracowałam u mistrza złotnika w Zakopanem i robiłam tzw. oxford. Kiedy byłam w drugiej klasie szkoły zawodowej, musiałam wyjechać do Częstochowy na dodatkowe kursy złotnicze, a jednocześnie chodziłam już do liceum, bo łatwo przychodziło mi zaliczanie kolejnych etapów nauki. Kiedy uzyskałam uprawnienia czeladnicze, robiłam biżuterię góralską, oprawiałam koral. To było piękne doświadczenie. Jednocześnie byłam cały czas w zespole, jeździliśmy razem z Piotrkiem po świecie. Śpiewałam i tańczyłam pod okiem Andrzeja Gąsienicy-Buka z Kościeliska, który nauczył mnie podstaw pracy metodologicznej w zespole i konstrukcji programów.

Czy to były dobre czasy dla zespołu?
O tak! Bywało, że Piotrek grał za sceną, bo w zespole było za dużo prymistów. Kiedy miałam piętnaście lat, moi rodzice wyjechali na stałe do Kanady. Wtedy mój tata poprosił Tomka Skupnia, żeby się mną zaopiekował. Codziennie odbierał mnie z zakładu złotniczego, który był przy drodze do Kuźnic. Stworzyliśmy wtedy taką grupę grająco-śpiewającą dla turystów, z którą występowaliśmy w szałasie, nieopodal hotelu Kasprowy. Bywało, że Tomek podjeżdżał pod liceum, w którym jego siostra była nauczycielką rosyjskiego. Miałam strój, który zakładałam po lekcjach. Wsiadałam do taksówki i jechałam, żeby wieczorem śpiewać z Tomaszem. Później wracałam na stancję w Zakopanem. Tak wyglądał mój dzień. Piotrek też chodził z nami na te występy. Zaczynał wówczas przygodę z dudziarstwem, uczył się grać na kozie. Jego rodzice zainwestowali w syna, a dziś to on robi dudy. Wkrótce podjęto decyzję, że i ja mam wyjechać do Kanady, gdzie miałam już załatwiony stały pobyt. W Ottawie pracowałam u złotnika. Wytrzymałam pół roku i pod pretekstem wyjazdu do Polski na sylwestra po prostu uciekłam do domu. Piotrek był już wtedy w wojsku, ale wiedzieliśmy, że musimy być razem. Wróciłam jeszcze do Kanady, ale wkrótce okazało się, że jestem w ciąży. Należało o tym powiedzieć tacie, co nie było łatwe! Ostatecznie zaakceptował nasz związek, a ja się spakowałam i wróciłam do Polski. Na początku było nam ciężko. Mieszkaliśmy w Rabce, w domu moich rodziców. Mieszkanie było w stanie surowym. Kiedy urodziła się Kasia, nie mieliśmy łóżeczka. Piotrek wymyślił wtedy, że weźmie stary kojec z siatki (po moim młodszym bracie), który podtrzymywany będzie przez cztery struny z kontrabasu. Śmiejemy się do dziś, że przez to Kasia ma męża kontrabasistę i to klasyka! Piotrek bardzo dużo grał, żeby zarobić – i po weselach, i z różnymi muzykami. Uczył także mojego brata, z którym później występował. Z tej znajomości zrodził się pomysł na wspólny biznes – Siwy Dym to przecież ich spółka. Wkrótce z Kanady wrócił Grzesio, który poszedł do liceum Kenara w Zakopanem [Zespół Szkół Plastycznych im. Andrzeja Kenara – przyp. red.], a potem także moi rodzice. Po cóż mieli tam siedzieć, jak dzieci w Polsce? Tata próbował odnaleźć się w nowej rzeczywistości, ale jego zakład stolarski słabo prosperował. Wyszło nam to na dobre, bo zaaranżował wszystkie wnętrza Siwego Dymu. Piotrek stopniowo otrzymywał coraz ciekawsze propozycje współpracy. Oprócz tego skończył budowlankę, szkołę, która uczyła meblarstwa. Dzięki temu dzisiaj z łatwością tworzy kozy, dudy i złóbcoki. Na początku lat 90. pojawiła się propozycja udziału w spektaklu „Na szkle malowane” w reżyserii Krystyny Jandy [z udziałem folkowego zespołu KRYWAŃ z Podhala – przyp. red.]. Wyjechaliśmy z Kasią do Warszawy i przez siedem miesięcy mieszkaliśmy w garderobie w Teatrze Powszechnym, co przełożyło się na szereg kontaktów ze światem artystycznym.

Skąd się wzięło twoje zacięcie do etnografii?
To ciekawa historia. Kiedy byłam nastolatką, zaproponowano mi drugoplanową rolę Honorki w filmie „Kolory kochania” na podstawie powieści W Roztokach Władysława Orkana. Ubrali mnie w taki stary zagórzański strój – lnianą spódnicę do samej ziemi, piękną zapaskę. Na planie filmu poznałam panią Annę Kozieł z Muzeum Etnograficznego w Krakowie, która była konsultantką ds. stroju, oraz Barbarę Peszat-Królikowską, etnomuzykolożkę dbającą o poprawność muzyki tradycyjnej w filmie. Była tam jeszcze pani Maria Lechowska-Bujak, ówczesna dyrektor Muzeum im. Władysława Orkana w Rabce-Zdroju. Rozmawiałyśmy o kulturze ludowej, etnografii i badaniach. To mnie zafascynowało. Zostałam oczarowana na tyle, że zapragnęłam zajmować się w przyszłości etnografią! Czas na to przyszedł znacznie później, już po urodzeniu Kasi, w roku 1995. Wtedy w Cieszynie świetnie się miała działająca w ramach Instytutu Etnologii Katedra Folklorystyki Ogólnej i Stosowanej, zajmująca się m.in. folklorem muzycznym! Wykładali tam prof. Alojzy Kopoczek i prof. Daniel Kadłubiec. Zdałam egzamin wstępny i zostałam przyjęta na pięcioletnie studia! Dojeżdżałam na zajęcia zaoczne. Jak wspominał później prof. Kadłubiec, mój rocznik i jeszcze dwa kolejne to byli sami pasjonaci, ludzie o różnych zainteresowaniach i szerokich horyzontach. Po trzecim roku jako specjalizację wybrałam folklorystykę. Pamiętam doskonale zajęcia z Januszem Ziębą i Magdaleną Szyndler, dzięki którym utrwaliłam i rozwinęłam wiedzę z zakresu teorii muzyki i folkloru muzycznego. Prowadzili ćwiczenia dla studentów. Prof. Kopoczek stale powierzał mi różne zadania, żeby coś zapisać, rozpisać… Zaczęłam się w to coraz bardziej angażować. W domu próbowałam grać na basach, piszczałkach, potem sekundować na skrzypcach, muzyka tradycyjna coraz bardziej mnie interesowała. Jednocześnie byłam świadkiem działalności Piotrka, który wziął udział w projekcie Zbigniewa Namysłowskiego [projekt „Namysłowski i górale” zaprezentowany został podczas Jazz Jamboree 1994, gdzie zagrała kapela góralska w składzie: Jan Karpiel-Bułecka, Piotr Majerczyk, Stanisław Michałczak, Jan Zatorski „Siecka”, Wojciech Topa jako wokalista – przyp. red.] i jeździł na koncerty w Polsce i za granicą. Nagrywał płyty z wieloma muzykami: Pawłem Kukizem, Edytą Geppert, Jerzym Filarem czy Brathankami.

Kiedy rozpoczęłaś pracę instruktorską?
To był rok 1996. Mieszkaliśmy w Rabce, gdzie zaproponowano mi prowadzenie zespołu. To były Kropianki, ale ponieważ w pobliskiej Rabie Wyżnej funkcjonował już zespół o takiej samej nazwie, wymyśliłam dla nich nazwę Robcusie i podjęłam się tej pracy. Jeszcze kiedy byłam w szkole podstawowej, zaczęłam interesować się festiwalami folklorystycznymi, nawet zostałam zaproszona do udziału w jednym z nich jako konferansjer. Dzięki temu miałam możliwość uczestniczenia w różnego rodzaju warsztatach i obserwowałam środowisko regionalistów. Prowadziłam festiwal od czternastego roku życia, więc przez prawie trzydzieści lat! Potem przekazałam tę zaszczytną funkcję mojej córce Kasi, teraz ona jest konferansjerem i… magistrem etnologii. Dzięki pracy przy festiwalu miałam bardzo wcześnie kontakt z ludźmi z komisji (rady artystycznej), wybitnymi specjalistami z zakresu etnografii, etnomuzykologii i choreografii, m.in. z panią Aleksandrą Szurmiak-Bogucką, Benedyktem Kaflem, Janiną Kalicińską, Urszulą Janicką-Krzywdą. To wpłynęło na kierunek mojej pracy z zespołami, zwłaszcza dziecięcymi. Bardzo ważne było, aby dziecko pozostawało dzieckiem, by nie wprowadzać sztuczności, by nie ubierać go w stroje dorosłych, aby widowiska pokazywały scenki z życia dziecka, zbliżone do autentycznych zachowań dziecięcych, aby repertuar był dostosowany do wieku dziecięcego. Moja praktyka w zespołach była bardzo udana. Było coraz więcej dzieci chętnych do pracy, coraz częstsze wyjazdy. Zapamiętałam słowa druha Tadeusza Sztromajera z zespołu Bartusia Obrochty [Zespół Regionalny im. Bartusia Obrochty z Zakopanego, początkowo jako zespół harcerski założył w 1965 roku Tadeusz Sztromajer – przyp. red.], że ważne jest, aby nas pokazywać światu i nam pokazywać świat. Z tego powodu marzyło mi się inne funkcjonowanie zespołu. Byłam do tego przygotowana, bo Andrzej Gąsienica-Buk to był bardzo dobry kierownik, który wiele od nas wymagał. W zespole Bartusia Obrochty śpiewałam i grałam główne role. On nam mówił, jak pokazać coś na scenie, jak ustawiać program. Piotrek pomagał mi muzycznie, ja zajmowałam się śpiewem, zaczęłam pisać scenariusze. Prowadziłam Robcusie przy Gorczańskim Oddziale Związku Podhalan przez osiem lat. Wskutek rozbieżności poglądów moich i Zarządu postanowiłam, że ustąpię i stworzę coś nowego, coś swojego.

To były Majeranki?
Tak, w 2005 roku założyłam Majeranki i Stowarzyszenie Miłośników Kultury Ludowej. Po piętnastu latach zespół jest laureatem wielu nagród, m.in. w Zakopanem na Festiwalu Dziecięcych Zespołów Regionalnych zdobył trzykrotnie pierwszą nagrodę, Złote Kierpce. To nie do pomyślenia, żeby grupa z Rabki (uważana przez niektórych za nie-górali) była pierwsza spośród czternastu zespołów ze Skalnego Podhala! Zaczęły się fajne przygody, projekty, np. z Marią Pomianowską, u której dzieci śpiewały utwory Chopina w interpretacji góralskiej. Później z Jackiem Cyganem promowaliśmy w Rzymie książkę Koziołek Matołek. Rozpoczęły się wyprawy bliskie i dalekie: Meksyk, Ekwador, Peru, Chile, Stany Zjednoczone, Kanada i europejskie festiwale – Włochy, Niemcy, Francja, Anglia, Słowacja, Chorwacja, Litwa, Macedonia, Serbia, Cypr, Turcja, Czechy, Węgry…. Mnóstwo wyjazdów. Nagraliśmy pięć płyt CD z muzyką tradycyjną.

Byłaś instruktorem, ale stałaś się i menadżerem zespołu?
Byłam wszystkim. Prowadzę kronikę – siedem tomów zapisków. Napisałam książkę Z miłości do kultury ludowej, podsumowującą dziesięć lat pracy tego zespołu. Szkółka muzykantów to kolejne obowiązki. Piotrek wykształcił już wielu. Najważniejsze, że nasze własne dzieci (Kasia, Marysia, Janek i Franek) grają i śpiewają. Z nimi Piotrek też zdobywał nagrody, m.in. w kategorii Duży –Mały w Kazimierzu nad Wisłą. Zespół Majeranki miał duże znaczenie dla naszych dzieci, ten przekaz międzypokoleniowy był ważny, ale miały też rówieśników, z którymi grały. Moje dzieci wyrosły w tym zespole. Około 2001 roku Piotrek założył razem z Grześkiem grupę Siwy Dym o trochę innym charakterze, nieco bardziej folkowym, a dopiero później ta nazwa przeszła na restaurację. Początkowo grali w składzie akustycznym, a później w bardziej rozbudowanym. Dzięki stopniowo uzyskiwanej stabilizacji finansowej mogłam być cały czas w tym nurcie. Zaczęłam jeździć na festiwale i w pewnym momencie zauważyła mnie Aleksandra Szurmiak-Bogucka. Zaproszono mnie jako konferansjera do Nowego Sącza, potem zostałam sekretarzem Międzynarodowej Rady Artystycznej „Święta Dzieci Gór”, a w międzyczasie zaczęłam już pracować w rabczańskiej radzie muzealnej przy Muzeum Etnograficznym oraz w różnych komisjach, oceniających przeglądy i festiwale, zwłaszcza na Podhalu. To teren bardzo ciekawy, ale trudny zarazem. Niewielu jest jurorów, którzy mają odwagę powiedzieć góralom, że coś jest nie w porządku z ich występem. Ja starałam się być obiektywna, przez co często zjednywałam sobie „wrogów”. Po studiach przez cztery lata pracowałam jako dyrektor GOK-u w Poroninie! To było kolejne wspaniałe doświadczenie.

Kiedy postanowiłaś ukończyć studium etnomuzykologiczne?
Pracując jako juror, chciałam poszerzać swoją wiedzę z zakresu etnomuzykologii. Pewnego razu zapytałam o to Aleksandrę Szurmiak-Bogucką, z którą byłam i jestem nadal w bardzo dobrych stosunkach. Powiedziałam, że otwierają w Warszawie studium etnomuzykologiczne, na którym wykłada prof. Piotr Dahlig, co wystarczyło, aby to poparła. Razem z panią Aleksandrą analizowałyśmy śpiewniki, opracowywałyśmy różne tematy, to była moja mistrzyni. Skończyłam to studium jako pierwsza absolwentka, zdałam egzamin u prof. Anny Gruszczyńskiej. Poznałam tam wspaniałych wykładowców, m.in. Tomka Nowaka i Weronikę Grozdew-Kołacińską. Wspólnie stwierdziliśmy, że należy stworzyć coś w formie grupy, skupiającej absolwentów studium i nie tylko. Po krótkim czasie zrodził się pomysł stworzenia Polskiego Seminarium Etnomuzykologicznego. Mówiłam, że musimy się dalej spotykać. Oni na to, że mnie nie puszczą z tej Warszawy i teraz muszę myśleć o doktoracie. Oczywiście, najpierw nie chciałam, ale już następnego dnia wysłałam do prof. Zbigniewa Przerembskiego maila z prośbą o opiekę naukową i propozycją tematu dysertacji Tradycje muzyczne Zagórzan. Trwało to siedem lat, zanim obroniłam pracę. Być może długo, ale za to było to mniej odczuwalne dla moich bliskich. W grudniu zeszłego roku w Instytucie Sztuki PAN zdałam egzaminy i obroniłam doktorat. Mój mąż odegrał dla mnie sto lat na dudach, towarzyszyły nam dzieci. Nie czuję się typowym naukowcem, chociaż piszę i publikuję wiele artykułów z zakresu kultury ludowej. Właśnie skończyłam tekst na temat stroju Górali Zagórzańskich i zaczynam badać obrzędowość rodzinną Górali Nadpopradzkich. Osiągnęłam to, co chciałam, czuję się szczęśliwa. Lubię wyzwania, kocham życie i świat, ale nade wszystko swoją rodzinę. Obecnie godzę wiele obowiązków, jestem Przewodniczącą Komisji Kultury i Oświaty w Rabce-Zdroju, Rady Muzealnej przy Muzeum im. Władysława Orkana w Rabce-Zdroju, działam w PSE i uczestniczę w wielu różnych projektach (m.in. dla MCK SOKÓŁ). Nadal prowadzę zespół Majeranki, biorę udział w pracy jurora (m.in. na Sabałowych Bajaniach i Karnawale Góralskim w Bukowinie Tatrzańskiej), zaczęłam również grać na dudach, które dostałam w prezencie od męża. Stale coś robię, nie umiem inaczej. Po skończeniu kadencji radnej, jeśli Pan Bóg da zdrowie, planujemy razem z mężem kilkumiesięczną wyprawę (kamperem) szlakiem karpackich i bałkańskich dudziarzy. Być może z tej wyprawy zrodzi się ciekawa publikacja i nagrania. Zobaczymy.

Dziękuję za rozmowę i życzę udanej wyprawy!

Sugerowane cytowanie: D. Majerczyk, Otaczało mnie piękno, rozm. A. Kusto, "Pismo Folkowe" 2019, nr 144 (5), s. 7-10.

Skrót artykułu: 

Dorota Majerczyk to postać barwna i z charakterem. Dziś jest dyplomowanym czeladnikiem-złotnikiem, etnologiem i etnomuzykologiem, na koncie ma prowadzenie GOK-u w Poroninie, pracę radnej na rzecz Miasta Rabki Zdroju oraz działanie w ruchu folklorystycznym poprzez prowadzenie zespołów oraz jurorowanie w konkursach. Wieloletnia działalność idzie w parze ze znajomością kultury góralskiej, jej subtelnych różnic i współczesnych przemian. O dorastaniu, wyzwaniach i osiągnięciach współczesnej góralki z Chabówki opowiadała w rozmowie z Agatą Kusto.

fot. A. Wnękowicz: Dorota i Piotr Majerczykowie

Dział: 

Dodaj komentarz!