Ostatni wiejscy muzykanci

Niebawem nakładem wydawnictwa Prośzyński i S-ka ukaże się długo oczekiwana przez miłośników folkloru książka Andrzeja Bieńkowskiego zatytułowana "Ostatni wiejscy muzykanci" (do książki dołączona jest płyta kompaktowa). Jej autor jest artystą malarzem, etnografem, profesorem Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Za swoje dokonania otrzymał nagrodę imienia Oskara Kolberga. Materiały do książki zgromadził, przemierzając wsie Polski centralnej przez 20 lat. Książka opowiada o ostatniej generacji wiejskich muzykantów, ich obyczajach i muzyce. Jest zapisem odchodzenia kultury wsi, próbą analizy przyczyn jej zaniku, a zarazem świadectwem jej wyjątkowości i oryginalności.

Jak to się to zaczęło? Nie miałem pojęcia o muzyce ludowej, słuchałem muzyki XX wieku od Strawińskiego po Lutosławskiego, no i muzyki rockowej. Nie potrafiłem odróżnić oberka od polki. Muzyka wsi kojarzyła mi się raczej z uciesznymi przyśpiewkami i skocznymi oberami bez głębszego przesłania. Zdumienie przyszło nagle, był to bodaj 1978 rok, kiedy w audycji radiowej usłyszałem grę braci Metów ze wsi Glina i zatkało mnie. Nie przypuszczałem, że można grać z taką niebywałą emocją. Dwaj bracia stawiali ścianę dźwięku, mazurek był piękny, ale może nie to było najważniejsze, bo gdzieś w tle odzywały się głosy, jęki, nawoływania, coś co stwarzało wrażenie niesłychanego wysiłku i bólu tworzenia, jakiegoś wezwania z dawnego świata. Tego samego lata przypadkiem poznałem drugiego wielkiego skrzypka, Józefa Kędzierskiego. To spotkanie zburzyło nie tylko mój stereotyp muzyki wiejskiej, ale i wiejskiego artysty muzyka, którego nigdy bym nie posądzał o takie wewnętrzne napięcie, logiczne konstrukcje i ekspresje, prawdę i piękno. Postanowiłem nagrać, ot tak, dla siebie, kilku ulubionych muzykantów. Dałem łapówkę sprzedawcy, kupiłem krajowy magnetofon i pojechałem w teren. Już przy pierwszej próbie uruchomienia magnetofon się zepsuł i tak skończyły się te moje nagrania. Zamieniłem magnetofon, tym razem sprawdziłem go w domu - też się zepsuł. Nie miałem wyjścia, kupiłem dobry drogi magnetofon w Peweksie za dolary. Teraz szukam, gdzie jest wieś Glina. Znajduję mniej więcej pięć wsi Glina, wybieram jedną. Trafiłem, ale co dalej? Dokładnych map nie ma, bo są tajne - jest rok 1979. Tak zostałem kartografem, sam sobie robiąc mapy. Wielkim wyzwaniem było dla mnie namówienie na nagrania Józefa Kędzierskiego, który od śmierci żony programowo odmawia gry. Dowiedziałem się od niego, że gra¸ z basami czterostrunowymi i że jego basista i bębnista żyją, a basów już dawno nie ma. Postanowiłem znaleźć basy. Odnalazłem je we wsi Grotki i po burzliwych pertraktacjach oraz nocnych tajemniczych transakcjach, rozwalone basy miały bowiem wielu sukcesorów - kupiłem. Potem pojechałem z nimi w Sandomierskie do Grębowa, do lutnika, który mi je znakomicie skleił (były połupane na wiele części). Byłem gotów - ale tylko ja. Zaczęły się pertraktacje z panem Józefem - wieczorne rozmowy, przyjazdy, namawiania. Pan Józef zapewnia mnie, że już całkiem podupadł z muzyką, palce ma drętwe i tylko patrzeć, jak w ogóle żyć przestanie, a co dopiero grać w takiej sytuacji. W końcu usłyszałem: "Panie Andrzeju, dla pana ostatni raz zagram". Umówiliśmy się za tydzień - tymczasem Kędzierski wysłał telegram odwołujący nagrania. Szczęśliwie telegram nie dotarł do mnie w porę, więc przyjechałem, ku zdziwieniu starego muzykanta. Piękny letni dzień, rozstawiam mikrofony, wyciągam obiecaną butelkę. Muzykanci (Józef Kędzierski - skrzypek, Stefan Kędzierski - basy, Józef Kędzierski - bęben) zaczynają się przygotowywać do nagrań. Niespiesznie rozpijają butelkę, wspominając dawnych muzykantów, przypominając sobie stare obery, które muzykanci nazywają "ciągłymi". Józef Kędzierski, na początku zgorzkniały i sceptyczny, zaczyna grać i nagle zaczyna się z nim dziać coś takiego, że jego muzykanci, sami zdziwieni, krzyczą "Graj, Józiu! Dobrze, Józiu!"- i w tym momencie wyłączają prąd. Od zachodu idzie burza. Pan Józef ma 70 lat, wiem, że długo takiej emocji nie wytrzyma. Proszę muzykantów, żeby przestali grać, żeby odpoczęli, poczekali aż włączą światło, ale oni mnie nie słuchają, zbici w ciasne koło, grają ekstatycznie i śpiewają do siebie, nie zwracając w ogóle na mnie uwagi. Cóż mogę powiedzieć? Nigdy przedtem ani potem nie słyszałem tak fenomenalnej muzyki. Minęła chyba godzina. Słucham zafascynowany i jednocześnie zrozpaczony, że nie mogę tego nagrać. Tyle wysiłku na marne! Czuję, że pan Józef opada z sił, euforia mija, muzyka uspokaja się. Włączają prąd, zaczynamy od nowa - ale przecież tej euforii nie da się drugi raz wywołać. Zamiast wznoszenia może być tylko opadanie. Tak nagrałem bodaj najcenniejszą taśmę w mojej kolekcji. Nawet w tym "opadaniu" muzyka Kędzierskiego zadziwia, jest niepodobna do żadnej innej, nawet tych wspaniałych, skądinąd, skrzypków z jego mikroregionu, zwanego kajockim*. Takie były początki. Jeździłem do muzykantów tak jak uczeń-artysta jeździ do mistrza-artysty. Muzykanci to chyba czuli i dlatego poświęcali mi tyle czasu i uwagi, mimo że moje zachowanie z pewnością nie mieściło się w ich standardzie. Szukałem też kontaktów z etnomuzykologami, pamiętam odwiedziny u Jadwigi Sobieskiej, która starannie przygotowała się do mojej wizyty, nastawiając mi z magnetofonu swoje nagrania pieśni. Piliśmy cienką herbatę i słuchaliśmy. Teraz żałuję, bo myślę, że nie umiałem wtedy słuchać, zajęty nie pieśniami, ale szaleńczą kajocką muzyką. Ale pamiętam, co powiedziałem, gdy wychodziłem: "Zazdroszczę Pani tej wspaniałej przygody ze światem ludzi i muzyki ludowej. Chyba trudno w życiu o bardziej niezwykłą przygodę". Zacząłem szukać książek o muzyce wsi i tu dramat - nieliczne publikacje poświęcone współczesnej etnomuzykologii były dla mnie cegłami nie do przełknięcia. Przyjąłem więc następujące zasady działania:

  1. nie znam się na muzyce wsi ani na muzykantach
  2. nauczyć mnie jej mogą tylko muzykanci i ludzie ze wsi
  3. w mojej pracy chcę przyjąć ich (muzykantów) punkt widzenia.

Czas wydawał się najgorszy do takich prywatnych przedsięwzięć, w sklepach nie było nic, taśmy magnetofonowe tylko za dolary, benzyna na kartki, mapy tajne, no i brak literatury fachowej. Jakie jeszcze wymienić okoliczności - to wystarczy. A jednak niewinny z pozoru projekt nagrania dla siebie kilku muzykantów stał się jedną z najważniejszych przygód mojego (i mojej rodziny) życia. To, że zacząłem fotografować i filmować muzykantów i wieś, zmieniło całkowicie moje malarstwo. Z fantastycznego, bajkowego, wymyślonego "pejzażu wewnętrznego" mojej wczesnej twórczości doszedłem do malarstwa, które próbuje uchwycić światło, nastrój, chwilę, powagę ludzi ze wsi. To, co maluję, dawniej nazywano "malarstwem rodzajowym". Tak też określam swoje.


* Chodzi o mikroregion na północ od Przysuchy. Nazwę tę przydali mu sąsiedzi, przedrzeźniając tutejszy sposób mówienia: kaj (gdzie) byłeś?, kaj (gdzie) siałeś? Sami Kajocy czuli się urażeni, gdy ich tak nazywano. Podobno kiedy w sąsiednich rejonach ubierano się już z miejska, Kajocy chodzili w sagatowych portkach, a dziewczyny w ludowych spódnicach, usztywnionych na dole drutem. O ile muzykanci z przyległych regionów mówili o zachowawczych zwyczajach Kajoków z lekceważeniem, o tyle o ich muzyce mówili z podziwem, określając stopień jej trudności jako "kajockie wygibusy". Muzykanci kajoccy zasadniczo związani byli rodzinnie lub jako uczniowie z rodziną Kędzierskich.

Skrót artykułu: 

Niebawem nakładem wydawnictwa Prośzyński i S-ka ukaże się długo oczekiwana przez miłośników folkloru książka Andrzeja Bieńkowskiego zatytułowana "Ostatni wiejscy muzykanci" (do książki dołączona jest płyta kompaktowa). Jej autor jest artystą malarzem, etnografem, profesorem Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Za swoje dokonania otrzymał nagrodę imienia Oskara Kolberga. Materiały do książki zgromadził, przemierzając wsie Polski centralnej przez 20 lat. Książka opowiada o ostatniej generacji wiejskich muzykantów, ich obyczajach i muzyce. Jest zapisem odchodzenia kultury wsi, próbą analizy przyczyn jej zaniku, a zarazem świadectwem jej wyjątkowości i oryginalności.

Dział: 

Dodaj komentarz!