Ossobliwości

Wojciech Ossowski

fot. tyt. i w tekście z arch. Mikołajek Folkowych: Wojciech Ossowski i Maria Pomianowska, Mikołajki Folkowe 1996; fot. w tekście M. Sałatowski, 

Na prowadzonym przez Wojtka Ossowskiego „Folku w pigułce” wychowało się pierwsze pokolenie polskich muzyków folkowych. Dziennikarz radiowej Trójki wspierał raczkujących twórców i festiwale, przez wiele lat oceniał młodych artystów debiutujących na „Scenie Otwartej” Mikołajek Folkowych. Był też inicjatorem publikowanego w „Piśmie Folkowym” Ossowera – Encyklopedii Polskiego Folku. Wojciech Ossowski to kultowa postać, znana z niekonwencjonalnych i bezkompromisowych poglądów, gawędziarz, znakomity obserwator i trafny krytyk zjawisk zachodzących na polskiej scenie folkowej. Ekspert zarówno w dziedzinie polskiego, jak i światowego folku, dysponuje ogromną kolekcją nagrań. Bez prezentowanej przez niego muzyki i wsparcia dziennikarskiego scena folkowa z pewnością nie miałaby szans na rozwój.

Agnieszka Matecka-Skrzypek: Skąd twoje zainteresowanie folklorem i muzyką. Czy wyniosłeś je z domu?
Wojciech Ossowski:
Poniekąd. Babcia była z domu Czeczot, z rodziny poety Jana, kumpla Mickiewicza, ale to odkryłem potem. Rodzina pochodziła z Białorusi, miała silny etos patriotyczny. To śmieszne – wychowany na gitowskich podwórkach, jestem takim gminnym warszawiakiem, podwórkowym – ale w domu obok starych książek pachniało jeszcze XIX wiekiem. Babci nie znałem, ale to, co śpiewała ona, śpiewała mi Matka, potem odnajdywałem u Asnyka i w innych wierszach pośledniejszych poetów. Tam, w gnieździe rodzinnym, w domu stał portatyw z malowanym wiekiem, ale nikt na nim nie grał. Pamiętam to cudo, przedmiot z horrorów, bo w pokoju, gdzie leżał na podłodze, był jeszcze tylko fotel bujany i przedwojenny numer czasopisma „Morze”, z wielką ośmiornicą zmagającą się podczas sztormu z okrętem. Często kiwałem się w fotelu, zapadał zmierzch, a po strunach zaczynały buszować myszy, czyniąc nieziemski soundtrack do tej scenerii.

Czy nauka muzyki należała w twoim domu do dobrego tonu?
Nikt na to nie zważał. Ojciec – wykładowca na politechnice, cała rodzina – umysły ścisłe. Uczyłem się sam. Jak byłem w piątej klasie podstawówki, to rodzice często wychodzili, siostra zresztą też. Zostawałem sam w domu i nudziło mi się. Kiedyś włączyłem radio, a tam na wszystkich kanałach muzyka poważna. Wyłączyłem oczywiście, ale potem tak mi się nudziło, że pomyślałem, iż fajnie byłoby się na tym znać i zaimponować chłopakom na podwórku. Pomyślałem, że tego jest za dużo i pewnie niemożliwe jest poznanie „wszystkich z tysiąca symfonii Bacha”, ale próbować nie zawadzi. No i są ludzie, którym to się podoba. Głupi nie jestem, to nagram jeden numer na magnetofon. Będę słuchał, aż dojdę do tego dlaczego. I tak trafiłem na V Symfonię Beethovena w wykonaniu Berlińskiej Orkiestry Symfonicznej pod dyrekcją Herberta von Karajana i w tym samym wykonaniu II Koncert Beethovena. Pokochałem muzykę poważną! Sam z siebie – gówniarz z piątej klasy. Kolejny obrazek – siódma klasa. Śpię na ławce, na religii. Obok drzemie dwóch kumpli i kumpela. Jakiś maj, koło siedemnastej, leniwe popołudnie. Katechetka nagle pyta, kto gra na gitarze? Podnoszę rękę. Szturcham kumpli. Nie wiedzą, o co chodzi, ale widzą, że ja trzymam rękę, to podnoszą. Agata to samo. Coś mnie tknęło, bo przecież na gitarze nie grałem. No i przeczucie miałem dobre. Okazało się, że w sąsiedniej parafii organista robi orkiestrę gitarową i że jesteśmy zwolnieni z lekcji religii, byle tam się udać. Organista pokazał mi do–re–mi... na konkretnych strunach, a ja ojcu powiedziałem, że potrzebuję gitary, bo będę grał w orkiestrze kościelnej. Tego samego dnia dostałem instrument. Potem poszedłem na jeszcze jedną lekcję, ale ponieważ nikt się nie zgłosił, projekt upadł. Sam się uczyłem dalej. Trochę się nauczyłem, bo potem, jeszcze w drugiej klasie szkoły średniej podpowiadałem naszemu zespołowemu gitarzyście w sprawach muzyki klasycznej.

W końcu trafiłeś do szkoły muzycznej?
Kiedyś ojciec przyprowadził swojego przyjaciela, skrzypka z filharmonii. Ten posłuchał, jak gram na gitarze. Poradził ojcu, by mnie zapisał do muzycznej. Robiłem więc zwykłe liceum i średnią muzyczną w klasie kontrabasu. W liceum nie zdałem raz, ale tragedii nie było, bo w szkole muzycznej szło mi znakomicie. Byłem tam w klasie z Bernardem Chmielarzem (Filharmonia Dowcipu), Maćkiem Ulatowskim – genialnym jazzmanem, Robertem Chojnackim od płyty „Sax and sex” i Jerzym Pomianowskim (Raga Sangit). Grałem klasykę, ale na obozach harcerskich przy ognisku pojawił się blues. Zachorowałem na bluesa. Wychowywałem się na audycjach Marii Jurkowskiej „Blues wczoraj i dziś”. Nagrywałem każdy odcinek programu prowadzonego przez Chojnackiego i Manna „Bielszy odcień bluesa”. Wiele mi dały audycje Barbary Podmiotko („W kręgu ballady”), Korneliusza Pacudy („Niedzielna Szkółka Muzyczna”), że nie wspomnę o obowiązkowej porcji „Trzech kwadransów jazzu”. Z tego bluesa poszedłem na muzykologię. Miałem, co prawda, zostać inżynierem jak ojciec, który wykładał na politechnice. Rodzina była trochę rozczarowana, bo to sami geodeci. Miałbym już pozycję, ale cóż zrobić... Studiowałem w sumie jedenaście lat. Zacząłem od słynnego strajku studenckiego w karnawale Solidarności, a długo chciałem uniknąć wojska. Były w tym cztery lata etnografii. Na roku byłem z Piotrem Majewskim, Piotrem Orawskim i Szymonem Paczkowskim. Tylko Szymon nie poszedł do Trójki. Został na uczelni, odkrył i opisał styl polski u Bacha i Telemanna. Opiekunem naszego roku był wtedy młody doktor, a dziś szacowny profesor Maciej Gołąb.

Kiedy w końcu natknąłeś się na folklor?
W związku z tym, że interesowałem się bluesem, nie miałem problemu z ludowizną. Na pierwszym roku mieliśmy genialnego etnomuzykologa, Mirka Kapsę. Porwał mnie razem z Piotrkiem Majewskim. Już po pierwszym roku mieliśmy praktyki na Dolnym Śląsku, więc wsiąkłem w polską kulturę ludową. Na tych praktykach spiliśmy się pierwszego dnia i zniszczyliśmy sprzęt. Potem udawaliśmy już tylko, że pracujemy, a mgr Kapsa zbierał różne wersje pieśni „Zielona Wrona”. Utrwalaliśmy folklor przesiedleńców, między innymi pieśni kościelne. Na drugim roku prowadziliśmy badania w okolicy Suwałk, Puńska u Mirka Nalaskowskiego, pana Wajny, a potem przez kilka lat zgłębiałem Łowickie. Za moich czasów nikt nie myślał o instrumentalnych utworach. Zbierało się pieśni. Ja trafiłem na harmonistę z Podebłocia (nieopodal Ryk), Konstantego Majsterka. Nagrywałem, ale ciągle się gubił w jednym miejscu. Stare palce, artretyzm, ale te dwie frazy, od których zaczynał – Jimmie Hendrix po prostu. Byłem wtedy na wykopaliskach archeologicznych, a Konstanty z politowaniem mówił, że dwadzieścia lat w grobownictwie w Dęblinie robił i to, co my tu znajdziemy, to pikuś. On by nam pokazał, które groby warto w Dęblinie splądrować... Na wykopaliskach codziennie o dwunastej z minutami otwierałem radio na maksa, bo leciało „Z malowanej skrzyni”. Za pierwszym razem magister spytał: „A długie to?”. Ja, że piętnaście minut. „OK!!!! Wiaruchna, kwadrans przerwy!!!!!!”. W tym Podebłociu po wykopaliskach pomagałem w żniwach, a po żniwach ludziska mi śpiewali. Trzy zbiory pieśni dziadowskich bez cenzury kościelnej zebrałem.

Miałeś jakieś autorytety podczas studiów?
Spotkałem mnóstwo ciekawych ludzi. Byli to Maciej Gołąb, obecnie profesor, Mirosław Perz, Andrzej Chodkowski, prof. Anna Czekanowska, Mirka Żerańska-Kominek, na etnografii prof. Jerzy Wasilewski, prof. Marian Pokropek, Lech Mróz, a na akustyce na Uniwersytecie Muzycznym – Andrzej Rakowski. Profesor Wasilewski podsumował moją etnograficzną edukację, mówiąc, że słuchał moich audycji i w nich jest widoczne, iż chodziłem do niego na drugim roku, bo wiem co, i na trzecim, bo wiem jak, ale gdybym pochodził na piąty, to bym wiedział: dlaczego...

Zaczynałeś od radiowej Trójki. Jak tam trafiłeś?
Odwieszali Trójkę po stanie wojennym, w zasadzie nie było zespołu i ostatecznie trafiła tam była ekstrema solidarnościowa – ze znajomych najpierw Piotr Orawski. Zrobił pierwszą audycję i wygrał Prix Italia. Po roku ściągnął Piotra Majewskiego, tego, co stworzył BRUM, a ja pojawiłem się w 1985 roku, chwilę po Piotrku na miejsce Andrzeja Jakubowicza, autora programu „Folk – muzyka włóczęgów i poetów”, którego prowadzenie przejąłem. To był głównie folk anglosaski – Pentangle, John Renbourn itd. Pierwszą audycję mam nagraną w domu na kasecie. Brzmi jak obwieszczenie stanu wojennego. To był półgodzinny „Folk – muzyka z przyszłości”. Pamiętam, że pierwszy program był o fletni Pana, drugi o Maorysach. W 1987 roku pojechałem do Londynu i zamiast zarobić, narobiłem długów. Szef redakcji muzycznej, Paweł Sztompke, wpadł na pomysł, że pomoże mi codzienna pięciominutowa audycja „Folk w pigułce”. Potem był jeszcze „Klub Folkowy” i „Folkowo-bluesowa niedziela radiowa” prowadzona ze Sławkiem Wierzcholskim. Prowadziłem też „Trzy kwadranse jazzu”, „Między snem a dniem”, „Trójkę pod Księżycem”, „Trójkowy folkowy ossobowy”, „Akademię muzyczną Trójki”, „Trójkowy ossobowy”, „Muzę dalekich podróży”, „Wieczór z Trójką”. Były i „Mocne nocne” w Radiu Bis prowadzone z Wittem Wilczyńskim, i „Homo musicans” w Dwójce czy „Wędrówki instrumentów” w Czwórce. Witt zainfekował mnie „ciężkim brzmieniem” folku. Mogę powiedzieć, że zawdzięczam mu drugą, muzyczną młodość. Obecnie można mnie usłyszeć w „Klubie folkowym” oraz „Ossobliwościach muzycznych”.

Od kiedy współpracujesz z Programem II Polskiego Radia?
Pierwsze spotkanie nie było fajne. Wpadłem do redakcji ludowej z nagraniami z Podebłocia, bo śpiewaczka Ludwika Pudło miała marzenie, by zaśpiewać w radiu. Zebrałem te trzysta pieśni i chciałem poprosić o zagranie choć jednej, ale trafiłem na panią od chórów… Dopiero potem poznałem Mariana Domańskiego i Marię Baliszewską, a od 2000 roku jestem formalnie pracownikiem Radiowego Centrum Kultury Ludowej mającego swoje audycje na antenie wszystkich programów Polskiego Radia.

Skąd brałeś nagrania do swoich programów?
Sztompke na początku współpracy zapytał się tylko, czy mam materiał na pół roku. Nie miałem, ale kto by się przyznał? Zapytałem, dlaczego na pół? Paweł: „Bo po pół roku ludzie sami zaczną ci przysyłać nagrania”. Tak było! Nagrania z zagranicy też cudem się znajdywały, głównie od podróżujących znajomych, z ośrodków kultury NRD, Węgier czy Bułgarii, z biblioteki uniwersyteckiej, a potem od Cliffa Furnalda z Radia z New Haven. Teraz nie ma z tym problemów. Od prawie trzydziestu lat jestem jurorem World Music Charts Europe, dostaję pakiet płyt co miesiąc. Nie zbieram CD. Ostatnio oddawałem po kilka kartonów. Sądzę, że wala się tego kilka tysięcy.

Muzykę jakiego kraju lubisz najbardziej?
Kiedyś była to Bułgaria, teraz różnie. Ostatnio się zasłuchuję w „Modach i kodach” Orkiestry św. Mikołaja.

Jesteś nie tylko dziennikarzem, ale też zajmowałeś się organizacją koncertów i festiwali folkowych.
Najpierw była Wioska Folkowa na Famie w Świnoujściu, a potem w Jarocinie, Ethnosfera w Skierniewicach. Czasem zaglądam na Festiwal Smaku do Lublina. Były też wydawnictwa FolkTime i Indianie Europy! Teraz bardziej interesuje mnie sport, a co do organizowania, to np. na Globaltice, festiwalu, który zapowiadam, unikam starań, by wkręcić jakiegoś znajomego artystę, którego chętnie bym obejrzał. Zespoły wybiera Piotr Pucyło i często nie zgadzam sie z jego wyborami, bo sam nigdy bym nie zaprosił tego czy owego. Po koncercie zazwyczaj jestem oczarowany i bardzo lubię tę chwilę, więc wolę komfort widza i wspaniałą niespodziankę niż przygotowywaną oczywistość. Bez tego nigdy bym nie odkrył całej masy pięknej muzyki.

Wojciech Ossowski
Urodzony 4 marca 1961 roku – polski dziennikarz muzyczny, prezenter radiowy i konferansjer. Propagator muzyki folkowej, ekspert w tej dziedzinie. Od roku 1986 związany z radiową Trójką. Od 2002 roku pracuje w Radiowym Centrum Kultury Ludowej. Współpracuje również z Programem II i IV Polskiego Radia. Muzykę folkową promuje od wielu lat na licznych festiwalach muzycznych. W roku 1989 stworzył i szefował Wiosce Folkowej na Famie. W latach 1989–1990 przewodził Wiosce Folkowej na Festiwalu Rockowym w Jarocinie. Wielokrotnie pełnił funkcję jurora i konferansjera na Festiwalu Muzyki Ludowej „Mikołajki Folkowe” w Lublinie. W latach 1998–2012 był szefem artystycznym festiwalu muzyki folkowej i etnicznej Ethnosfera w Skierniewicach. Zasiada w jury World Music Charts Europe.

 

Sugerowane cytowanie: W. Ossowski, Ossobliwości, rozm. A. Matecka-Skrzypek, "Pismo Folkowe" 2020, nr 151 (6), s. 27-29.

Skrót artykułu: 

Na prowadzonym przez Wojtka Ossowskiego „Folku w pigułce” wychowało się pierwsze pokolenie polskich muzyków folkowych. Dziennikarz radiowej Trójki wspierał raczkujących twórców i festiwale, przez wiele lat oceniał młodych artystów debiutujących na „Scenie Otwartej” Mikołajek Folkowych. Był też inicjatorem publikowanego w „Piśmie Folkowym” Ossowera – Encyklopedii Polskiego Folku. Wojciech Ossowski to kultowa postać, znana z niekonwencjonalnych i bezkompromisowych poglądów, gawędziarz, znakomity obserwator i trafny krytyk zjawisk zachodzących na polskiej scenie folkowej. Ekspert zarówno w dziedzinie polskiego, jak i światowego folku, dysponuje ogromną kolekcją nagrań. Bez prezentowanej przez niego muzyki i wsparcia dziennikarskiego scena folkowa z pewnością nie miałaby szans na rozwój.

fot. M. Sałatowski

Dodaj komentarz!