Fot. K. Niemkiewicz
Władysława opowiedziała mi swoją historię w osiemdziesiątym ósmym roku życia, w dniu 3 sierpnia 2017 roku. Żar lał się z nieba, a przez uchylone drzwi do kuchni wpadały mdlejące muchy. Zupełnie jak wtedy, w lecie 1942 roku. Władzia była wiejską dziewczynką. W domu bywało ciężko, więc biegała do Rajchelki, bezdzietnej Żydówki i mełła dużym, drewnianym młynkiem kawę i pieprz. Robiła to po kryjomu, bo Niemcy zabrali wszystkie młynki z żydowskiego sklepiku. Odkrycie młynka groziło śmiercią. Przed Wojną Rajchelka płaciła Władzi za pomoc w sklepie, zawsze zbyt dużo, żeby było dla rodziny. W końcu sama nie miała dzieci, więc kochała Władzię jak brakującą jej, upragnioną córeczkę. Władysława pamięta, że po ustanowieniu wiejskiego sołtysa przez hitlerowców Rajchelce krowę zabrał ten sołtys. Kiedy Niemcy nie widzieli, Rajchelka błagała wiejskiego sołtysa o wydojenie krowy. Sołtys - jej sąsiad - zabraniał, bo jej krowa to już nie była jej, a Niemcy pozwolili mu krowę zatrzymać, więc Rajchelka z płaczem wracała do domu. Władzia widziała wywózkę Rajchelki i jej męża. Niemcy wieźli przez wsie kolejnych, doładowywanych Żydów. Polacy uciekali, żeby na to nie patrzeć. Władzia pobiegła pod dom Rajchelki i patrzyła. Widziała szarpaninę i słyszała krzyki. Było duszno. Po wywózce, Władzi zakazano mówić, że wszystko to widziała. Krówka Rajchelki została u wiejskiego sołtysa. Po Wojnie sklep i dom Rajchelki przejął inny chłop. Zburzył go, żeby nie pamiętać i wystawił nowy. Władysława go rozumie. Sklep po Wojnie także zaczął działać na nowo. Uruchomił go sołtys, ten sam, co zabraniał Rajchelce udoić jej własną krowę. Tego Władysława nie potrafi wybaczyć. Sobie i sołtysowi, który na szczęście już nie żyje, więc łatwiej nie pamiętać. Sobie, bo mogła się zakraść, udoić mleka i zanieść Rajchelce. Ale tego nie zrobiła. Bała się sołtysa, że ją zbije. Sołtysowi nie wybaczy, że nie dał mleka od krowy, która nie była jego. Władysława nie umie wybaczyć zburzenia domu, chociaż rozumie, że tak trzeba było. Władysława mówi mi o klątwie na całej rodzinie wiejskiego sołtysa. Wylicza rodzinne tragedie od wtedy do dziś. Faktycznie, nie układało się w życiu rodzinie sołtysa. Po Wojnie Władzia pojechała do Oświęcimia, żeby zobaczyć. Obóz śni jej się do dziś. Tak samo jak płacz i krzyk Rajchelki. Pamięta też zapach pieprzu i kawy. Władysława wyjmuje przedwojenny młynek. Przy mnie mieli nim ziarnistą kawę. Parzy mi ją w szklance, tak jak się robi na wsiach małopolskich i tak jak ja sama lubię najbardziej. Pijemy ją, przeglądając zdjęcia z życia Władysławy, w tym fotografie dorodnych wnucząt i prawnucząt. Władysława zatrzymuje się nad jednym. I mówi: dobrze, że Rajchelka nie miała dzieci, nie musiały patrzeć na to wszystko. Władysława pyta, czy byłam w Oświęcimiu. Potwierdzam. Na koniec prosi, żebym przyszła na jej pogrzeb, a po śmierci mam odebrać młynek od jej rodziny. Powie córkom, że jest już mój. Zresztą one młynka nie lubią, bo ma znaki po Żydach. Przynosi on im pecha. A Władysławie odwrotnie – tylko szczęście! Wczoraj na przykład go wycierała i proszę, dziś ma ze mną rozmowę!
Anna Kapusta
Władysława opowiedziała mi swoją historię w osiemdziesiątym ósmym roku życia, w dniu 3 sierpnia 2017 roku. Żar lał się z nieba, a przez uchylone drzwi do kuchni wpadały mdlejące muchy. Zupełnie jak wtedy, w lecie 1942 roku. Władzia była wiejską dziewczynką. W domu bywało ciężko, więc biegała do Rajchelki, bezdzietnej Żydówki i mełła dużym, drewnianym młynkiem kawę i pieprz. Robiła to po kryjomu, bo Niemcy zabrali wszystkie młynki z żydowskiego sklepiku.
Fot. K. Niemkiewicz