Open Folk na Starówce

Czy może być piękniejsze widowisko niż koncert starodawnej muzyki celtyckiej na zapełnionym ludźmi rynku lubelskiej Starówki, która jest wiekiem równa rozbrzmiewającym dookoła bretońskim melodiom? Zespół Open Folk koncertujący 20.09.97 w Lublinie wydawał się ze swoimi ludowymi instrumentami wśród - co trzeba przyznać - mających lokalny koloryt kamieniczek tak bardzo na miejscu, że w końcu i ja się zagubiłam. Czy to wykonawcy przynoszą nam z tej gotycko-renesansowej przeszłości folk w barwnych aranżacjach, czy też może my wszyscy zostaliśmy przeniesieni na jarmark, między kramy, przy których stoją sprzedawcy, handlarze, przypadkowi przechodnie i sprytni złodzieje?

Ale po koncercie merlinowa zasłona czarów opadła ukazując tylko wnętrze klubu Sox. Na szczęście wypływając na szerokie wody rozważań o muzyce folk naszym rozmówcom udało się częściowo przywrócić niezwykły nastrój. Przy okazji przekazali nam trochę wiadomości o swoim zespole do tej pory w zasadzie okrytym tajemnicą - prawie żadnych publikacji - które postaram się Czytelnikom wiernie przekazać.

Pierwszy problem pojawił się już przy pierwszym pytaniu - o datę powstania zespołu. Po gruntownym zaznajomieniu się ze źródłami pisanymi udało się ustalić, że początki sięgają 1988 roku. Z jednej strony nie było to tak dawno temu, z drugiej zaś tę przepaść czasową może pogłębiać ilość wydanych kaset, ponieważ zespół ma za sobą już sześć. Wracając do początków wszyscy nasi rozmówcy zgodzili się, że powstanie grupy zawdzięczamy Ośrodkowi Kultury Ochoty w Warszawie, gdzie spotykali się zatrudniony jako etatowy instruktor Robert Wasilewski i uczący gry na gitarze Mirosław Kozak. Zespół założony pod skrzydłami tej placówki miał dawać odpór rodzącej się kulturze masowej. W tamtym czasie miało się ochotę stworzyć coś "świeżego i niewinnego". Propozycja była skierowana do ludzi młodych, idących "pod prąd", uparcie poszukujących piękna - tych samych, którzy w latach osiemdziesiątych szukali swojego miejsca w górach. I jak się wkrótce okazało, publiczność ta nie zawiodła.

Działalność grupy muzyków była tym bardziej odkrywcza i twórcza, że muzyki celtyckiej praktycznie nie można było wtedy w Polsce usłyszeć, pomijając - jak wspomnieli nasi rozmówcy - taśmy grupy Steeleye Span z "siódmego przegrania". Żeby odnaleźć folk i doznać olśnienia, Paweł Iwaszkiewicz musiał pojechać do Niemiec, a Robert Wasilewski aż do Francji. Początkowo repertuar obejmował kompozycje irlandzkie i szkockie, a dopiero potem przyszedł czas na mniej u nas znane motywy bretońskie. Ich żywiołowość mieli członkowie Open Folk poznać w "warunkach naturalnych" - podczas świąt w Paryżu i na festiwalu w Lourion.

We Francji ciągle można się zetknąć z malowniczym - i wcale nie "skansenowym" - misterium tańców korowodowych, których nuty zapisane zostały jeszcze w średniowieczu. Podczas uroczystości lokalnych, biorą w tych korowodach wszystkie pokolenia i nie stronią też od nich ludzie młodzi. Przyciąga ich nie tyle muzyka - motywy grane od kilkuset lat mogą się przecież w końcu znudzić - nie sama ochota do zabawy, ale najważniejsza potrzeba tkwiąca w człowieku: chęć przebywania w grupie, w magicznym kręgu, w łańcuchu energii. Ten instynkt nieustannie w nas pulsuje, bez względu na to, w jakich czasach żyjemy. Kto wie, może nawet oderwanie ludzi od siebie, dystans między nimi, jaki pojawił się wraz z cywilizacją naszego wieku, wzmógł tę potrzebę potwierdzania bliskości. W ten sam sposób człowiek odsuwa od siebie instynktownie samotność od wieków.

Widok takich rytuałów, żywcem przeniesionych z Breughela czy Hallsa, a także osobisty w nich udział muzyków z Open Folk (oczywiście w charakterze kapeli przygrywającej muzykom i podobającej się) zainspirowały do nagrania dwóch kaset - "Bretonstone" i "Branle". Częściowo tworzono je z myślą o przyjaciołach z Wrocławia zajmujących się historią. Pewnie dlatego każda zawiera z nich nie tylko zawiera piękne utwory muzyczne, ale jest także muzyczną opowieścią o czasach świetności Francji. Z tego kraju oprócz źródeł inspiracji pochodzi też część instrumentarium zespołu. Tylko część, bo chociaż bombarda [rodzaj ludowej szałamaji - przyp.red.] została przywieziona z Bretanii, to jednak dudy celtyckie są już zdobyczą z Galicji hiszpańskiej, a gitary wyrabiano podobno w Japonii. Na niektórych płytach słychać też harfę celtycką, na której grał holenderski przyjaciel naszych rozmówców. Szkoda, że brał on udział tylko w produkcji płyty "Give Me Your Hand", bo podobno dzięki niemu nagrania odbywały się w atmosferze nieustającej biesiady.

Choć harfa jest instrumentem bardzo ciekawym, nie nadaje się ona na koncerty, zwłaszcza gdy brak własnych odpowiednio pojemnego środku transportu. Wkrótce zastąpią ją instrumenty aż z Kaukazu. Istnieje również projekt wprowadzenia - poza wykorzystywaną już gitarą - innych instrumentów elektrycznych - choćby organów. Plany te są jeszcze odległe czasowo, ale nawiązano już specjalnie kontakt z kompozytorem muzyki współczesnej, który ma dostarczyć nowych składników do muzycznego tygla. Niech się jednak czytelnicy nie obawiają; "elektryfikacja" - jak to określają członkowie formacji - nie zbrutalizuje twórczości Open Folku. Chodzi tylko o poszukiwanie nowej wartości muzycznej, którą grupa ma nadzieję osiągnąć poprzez rozważne skrzyżowanie materiału folkowego i współczesnego instrumentarium. Jak zresztą wskazują doświadczenia zachodnich zespołów, takich eksperymentów można dokonywać ze wspaniałymi skutkami. W Bretanii, na przykład, dawne, tradycyjne melodie grane są albo na bombardzie i dudach albo na elektrycznej gitarze. Często nawet te uwspółcześnione wersje kompozycji ludowych są atrakcyjniejsze dla wielbicieli folku, tym bardziej, że gitara elektryczna z fuzzem jest, jeżeli chodzi o brzmienie, odpowiednikiem bombardy. Dlatego nie można programowo odrzucać instrumentów nowych, automatycznie kwalifikując je jako "niefolkowe".

Trzeba być otwartym na zmiany - bo jak inaczej można grać muzykę świata? A przecież o to chodzi formacji Open Folk. Chce ona pokazać odbiorcom, że istnieją wspólne elementy w folklorze całego świata - choćby w muzyce szkockiej i rzeszowskiej. Zespół nie zamierza zamykać się w kręgu muzyki celtyckiej, a tym bardziej irlandzkiej, choć faktycznie zaczęli od prezentowania tej drugiej. Muzykę celtycką wybrali nie tylko dla uroków jej melodyki i "prostej szlachetności" motywów ale także dlatego, że jej korzenie sięgają daleko w przeszłość i przy całej swej subtelności pozostaje ona archaiczna. Nie utożsamiają jej z wesołą muzyka knajpianą, przy której dźwiękach pije się piwo, ale traktują z całą powagą wydobywając z niej czystość i poezję brzmienia. Dzięki temu pozostają cały czas najlepszym jej polskim wykonawcą i nie mają w tej dziedzinie konkurencji. Przyznam się czytelnikom, że trochę się boję zejścia przez nich z tej ścieżki i wkroczenia na drogę muzyki świata. Na szczęście, jak sami przyznają, daleko im jeszcze do tego.

Najważniejsze, że zamierzają pozostać wierni gatunkowi folk. Nie zgadzają się absolutnie z opiniami o jego wygaśnięciu i możliwości zastąpienia muzyki tradycyjnej przez twórczość w rodzaju disco polo. Przyczynę niewielkiej popularności folkloru upatrują w braku pośredników; sprzedawców płyt, organizatorów koncertów i nagrań - słowem: fachowców zajmujących się stworzeniem rynku. Jeżeli zaś chodzi o to, czy taka popularność jest potrzebna tej jak dotąd alternatywnej gałęzi muzyki, zdania członków zespołu są podzielone. Paweł Iwaszkiewicz wolałby grać dla ludzi, z którymi łączy go wzajemna sympatia i dla których nie jest tylko "dostarczycielem produktu muzycznego". Ponad wielką karierę zespołu i związane z nią wielkie pieniądze przedkłada możliwość muzykowania dla miłych i dobrych ludzi. Wychodzi więc ze słusznego założenia, że ci kochający w duszy takie nagrania odnajdą je sami. Z drugiej strony Robert Wasilewski twierdzi, że mimo wszystko folk może być muzyką "dla wszystkich". Jeśli we współczesnej Bretonii prości rybacy dalej spotykają się, żeby śpiewać tradycyjne pieśni i robią to spontanicznie - czemu jest to niemożliwe u nas? Oczywiście wymaga to włożenia pewnej pracy, aby przełożyć muzykę ludową na język współczesny. Jeżeli jednak dokona się tego, może ona stać się równie atrakcyjna dla odbiorcy jak przyjemne dla ucha - bo dobrze zaaranżowane - są afrykańskie rytmy.

Jedno jest pewne - w którąkolwiek stronę Open Folk się uda, i tak odniesie sukces. Należy bowiem do tych nielicznych formacji - obok Ars Nova czy Zespołu Polskiego - które nie poprzestają na samym odtwarzaniu motywów, ale potrafią je przetwarzać w poezje, czystą lirykę. Nie używając słów - czy też używając słów niezrozumiałych dla słuchacza - odmalowuj oni całe sceny, wizje dawnych czasów. Za trudno o tym pisać, a przy tym nie po to muzycy zaklinali te obrazy i słowa w dźwięki, żeby je potem rozszyfrowywać w byle artykule. Na tym więc moja opowieść o Open Folku zakończę. Tobie natomiast Czytelniku radzę wziąć kasetę "Bretonstone" w najbliższą zimna noc - a tych ci nie zabraknie - i stać się słuchaczem. Wiernym słuchaczem.

Skrót artykułu: 

Czy może być piękniejsze widowisko niż koncert starodawnej muzyki celtyckiej na zapełnionym ludźmi rynku lubelskiej Starówki, która jest wiekiem równa rozbrzmiewającym dookoła bretońskim melodiom? Zespół Open Folk koncertujący 20.09.97 w Lublinie wydawał się ze swoimi ludowymi instrumentami wśród - co trzeba przyznać - mających lokalny koloryt kamieniczek tak bardzo na miejscu, że w końcu i ja się zagubiłam. Czy to wykonawcy przynoszą nam z tej gotycko-renesansowej przeszłości folk w barwnych aranżacjach, czy też może my wszyscy zostaliśmy przeniesieni na jarmark, między kramy, przy których stoją sprzedawcy, handlarze, przypadkowi przechodnie i sprytni złodzieje?

Ale po koncercie merlinowa zasłona czarów opadła ukazując tylko wnętrze klubu Sox. Na szczęście wypływając na szerokie wody rozważań o muzyce folk naszym rozmówcom udało się częściowo przywrócić niezwykły nastrój. Przy okazji przekazali nam trochę wiadomości o swoim zespole do tej pory w zasadzie okrytym tajemnicą - prawie żadnych publikacji - które postaram się Czytelnikom wiernie przekazać.

Dodaj komentarz!