Z ulgą zdjęliśmy plecaki, położyliśmy się na podłodze. Ze świata snu wyrwał mnie kobiecy głos, jak przez mgłę usłyszałam Obudź się, trzeba zabić barana! Na szczęście nasza gospodyni mówiła to do swojego syna. Wstaliśmy wcześnie, żeby niczego nie przegapić. Niecodziennie bywa się na huculskim weselu...
Droga z Żabiego do Zamagórowa to jakby Huculszczyzna w miniaturze jest tam rzeka i cienisty wąwóz, skalne ściany i mroczny las. Zawsze, kiedy tamtędy wędrowałam, nasłuchiwałam leśnych głosów czy nie odezwie się niewidzialny dzwoneczek, czy zagra zaczarowana „fłojera”, może „niawki” zwabią nas swoim śpiewem... Wreszcie namiastka połonin łąki rozciągające się szeroko nad wsią przypominają o tym, że sięga tutaj połoniński wiatr. Nie sposób nie zatrzymać się na nich, zwłaszcza przy krzyżu, który jest jedynym drogowskazem w tej wędrówce po płajach. Jednak powiedzieć, że Huculszczyzna to tylko przyroda, to za mało. O smaku i niepowtarzalności tej stanowią bowiem także niezwykli mieszkańcy gór ich obyczaje, kultywowane tradycje.
Był początek października, kiedy przyjechaliśmy na huculskie wesele. Wędrowaliśmy nocą, a gdy dotarliśmy do przydrożnego krzyża, wiedzieliśmy, że wieś jest tuż, tuż. Odnaleźliśmy chatę. Drzwi otworzyła nam zaspana siostra matki weselnej. Z radością powitaliśmy pannę młodą. Swietłana była śliczną, siedemnastoletnią dziewczyną, o pięknych czarnych włosach i ciemnych oczach. Uśmiechała się jakoś smutno, a my patrzyłyśmy urzeczone, nie mogąc zrozumieć, że w tym wieku można już żegnać się ze stanem panieńskim. Swieta, ubrana w białą suknię z welonem, witała gości, którzy licznie przybywali. W bramie częstowani byli „horiłką” i zakąską. Powitaniom towarzyszyła muzyka brzmiały tradycyjne huculskie melodie weselne wygrywane na cymbałach, skrzypkach, fujarkach, akordeonie, trąbkach, a wtórował temu bęben.Około południa zaproszono na poczęstunek wszystkie kobiety. Za stołem zasiadła panna młoda, wniesiono sosnowe drzewko i ustawiono je przed nią na specjalnie upieczonych na tę okazję niewielkich kołaczach. To było to samo „sosnoweńkie dereweczko”, o którym śpiewaliśmy tyle razy na koncertach! Teraz jak żywe stało na stole Swiety. Pierwsze kolorowe ozdoby przytwierdzili na samym wierzchołku rodzice młodej, a potem podchodziły do niego wszystkie kobiety, wiązały kolorowe różyczki, wstążeczki i bibułki śpiewając:
- Sosnoweńkie dereweczko de rosło (...)
Taj, na biłomu kameni, tesane,
Taj na stoli Swiety uberane.
Także każda z nas mogła przywiązać do drzewka bibułkowy kwiatuszek. Coraz bardziej udzielało się nam ogromne wzruszenie panny młodej. Kiedy drzewko było gotowe, panna młoda zatańczyła z rodzicami kołomyjkę. Chwycili się wpół i wirowali w tańcu szybkim i energicznym, chociaż jednocześnie smutnym i pożegnalnym.
Gości wciąż przybywało, my też postanowiliśmy ubrać się odświętnie i przy dźwiękach muzyki wręczyliśmy pannie młodej prezent. Podziękowano nam kieliszkiem mocnego trunku i zaproszono do całonocnej zabawy. Jedliśmy i piliśmy, nogi same rwały się do tańca, dźwięki troistej muzyki zachęcały do siarczystych kołomyjek. Kiedy weselnicy siadali za stołem, zaczynali śpiewać, rozlegały się dźwięki starych huculskich pieśni, tych o pięknej miłości i te o opryszkach, a szczególnie o najsławniejszym Doboszu. Zabawa trwała do rana, okazało się, że można bawić się na weselu nawet bez pana młodego.
O świcie panna młoda udała się do osobnej izby, tam zdjęła białą suknię. Przy dźwiękach płaczących skrzypiec starsza kobieta przystrajała jej głowę, śpiewając. Włosy splotła w warkocze, ułożyła je wokół głowy, przytwierdzając do nich setki świecidełek, wstążek z kolorowej włóczki, a na czoło założyła opaskę wyszywaną cekinami. Po dwóch godzinach „korona” była gotowa. Panna młoda założyła następnie „soroczkę”, specjalnie uszytą i haftowaną na ślub, potem zapaski, kolorową krajkę i „kieptar” mieniący się wspaniałymi kolorami. Strój dopełniły „kapci” i „postoły”, czyli kierpce. Swietłana była piękna jak każda panna młoda. Domyślaliśmy się, że w tym czasie, gdzieś w innej części wsi, ubierano również pana młodego.
Kiedy przybył starosta weselny i drużki panny młodej, znów zasiedliśmy za stołem. Po krótkiej gościnie rozpoczęto przygotowania do odjazdu do cerkwi. Wszyscy goście chwycili się za ręce i rozpoczęło się obchodzenie stołu w kręgu, którego nie można było przerwać. Matka weselna oparła na ramionach córki dwa ogromne kołacze związane ze sobą. Kiedy obeszliśmy stół trzy razy, kołacze zostały rozdzielone, a rodzice młodej skrzyżowali je trzymając w górze, tworząc tym samym specyficzną bramę. Przechodzili pod nią za starostą weselnym wszyscy goście, trzymając się za ręce, na salę, gdzie tańczono. Starosta, panna młoda i starsza drużka odtańczyli kołomyjkę i przy dźwiękach muzyki orszak ruszył do cerkwi. Wszystkie drużki wydawały okrzyki, które kojarzyły mi się z krzykiem kobiet pustynnych nomadów.
Do cerkwi panna młoda odjechała nie na koniu, ale samochodem marki łada, a my za nią ogromnym ciężarowym. Pod cerkwią ujrzeliśmy nareszcie pana młodego, Wasyla. Niezbyt wysoki, ubrany również w „soroczkę” i „kieptar”, czarne spodnie, wysokie czarne buty i skórzany pas. Na głowie kapelusz zwany „kresania”, z pawim piórkiem, przez ramię przewieszona „dziobeńka”, skórzana torba nabijana mosiężnymi guzami i w ręku „bardka”, rodzaj toporka. Nareszcie byli razem i trzymali się za ręce. Orszak wszedł do cerkwi i rozpoczęło się nabożeństwo. Młodzi stali na środku, za nimi drużbowie trzymający na ich ramionach kołacze.
Kapłan udzielił im ślubu, z dostojeństwem nałożył na ich głowy korony, modlił się o szczęście i błogosławił na całe życie. Po ceremonii, pod cerkwią, młodzi popatrzyli na słońce i cztery strony świata przez okrągły kołacz,
A potem rozerwali go, ciągnąc do siebie każde chciało urwać jak największą część miało to wróżyć, kto będzie rządził w tym małżeństwie. Te złociste, okrągłe kołacze, kręgi wokół stołu weselnego, kołomyjki, które tańczy się wirując, to symbole słońca, czegoś doskonałego niesamowita tajemnica odwiecznych wierzeń i obrzędów, to prawda starowieku.
Po ślubie młodzi znów musieli się rozdzielić i wrócić każde do swojego domu. Na młodą i jej orszak czekała matka weselna z wielkim przetakiem pełnym pszenicy, w którym znów pojawiły się kołacze i słój ze złotym miodem. Obsypywała wszystkich pszenicą i karmiła łyżeczką miodu symbolami złota, obfitości i bogactwa. Rozpoczęły się znowu tańce i prawdziwa biesiada. Nas też przebrano w prawdziwe huculskie stroje, byliśmy szczęśliwi i czuliśmy się bliżej tej tajemnicy, którą kryją w sobie huculskie połoniny. Naszą koleżankę, Bożenkę, spotkał też ogromny zaszczyt została jedną z drużek Swiety i zasiadła przy niej za stołem.
Po południu nadszedł orszak pana młodego. Jego drużba niósł na ramionach sosnowe drzewko, a rodzina Wasyla „besahy” wyładowane prezentami dla rodziny Swiety. Orszak panny młodej wyszedł na spotkanie. Matka weselna znów obsypywała gości pszenicą i karmiła miodem, nie zabrakło też „horiłki”. Towarzyszyła temu wszystkiemu muzyka już dwóch zespołów.
Po powitaniu młoda i drużki weszły na salę, a pan młody został na zewnątrz. Drużbowie rozpoczęli wykupywanie drużek, płacili za nie pieniędzmi, dziewczyny się targowały, a kiedy transakcja doszła do skutku, wybrana dziewczyna wiązała kupującemu „rucznik” przez ramię, a on brał ją na ręce i wynosił do izby, w której tańczono. Nasza Bożenka też została kupiona i już całe wesele musiała bawić się z drużbą, który ją wybrał.
Kiedy wykupiono wszystkie drużki, wszedł pan młody i rozpoczął się prawdziwy targ o młodą, którą starosta ukrywał pod stołem. Krzyczano, targowano się, wreszcie Wasyl pogroził „bardką”, przeskoczył stół i zasiadł przy żonie. Potem rozdano prezenty od pana młodego dla wszystkich członków rodziny panny młodej. Były to kolorowe „liżniki”, chusty, sprzęty gospodarstwa domowego. Znów rozpoczęła się biesiada, tańce i śpiewy, a wieczorem obrzęd pożegnania młodych. Obchodzono stół trzy razy, trzymając się za ręce. Matka młodej niosła kołacze, opierając je na ramionach małżonków. Następnie uklękli oni przed rodzicami, którzy ich pobłogosławili i pożegnali się z nimi. Zatańczyli ostatnią kołomyjkę ze starościną i drużbą trzymającym związane ze sobą drzewka a potem korowód ruszył do domu pana młodego. Rodzice Swiety zostali wraz z gośćmi i bawili się już sami, bez młodej.
Przed domem Wasyla czekała jego matka z pszenicą i miodem, witająca młodych. Za stołem znów zaczęła się gościna i tym razem prezenty otrzymała rodzina pana młodego. Około północy ostatni raz obchodzono stół dookoła i z kołaczami na ramionach małżonków trzymanymi przez matkę pana młodego. Potem jeszcze taniec z dwiema starszymi kobietami i zaczęły się oczepiny, czyli rozplatanie włosów pannie młodej z setek wstążek i świecidełek. Kiedy już włosy były rozplecione, pan młody założył żonie na głowę chustkę i stała się ona prawdziwą „gazdynią”. Drużbowie zdejmowali buty młodym, szukając w nich pieniążków. Jeszcze ostatni taniec z sosnowym drzewkiem i zawisło ono na drzewie przed domem. Tańce trwały do rana.
Następny dzień spędziliśmy u rodziny panny młodej, która bawiła się nadal, urządzając sobie parodię wesela za parę młodą przebrało się dwoje starszych ludzi. Śmiechom nie było końca, tańczono, pieczono szaszłyki z barana i śpiewano do wieczora.
Chociaż wesele jeszcze trwało, postanowiłam pożegnać się z tym zaczarowanym miejscem wychodząc na górę za domem. Z dołu dochodziły do mnie głosy muzyki, a przede mną rozpościerał się widok na pasmo Czarnohory i Połoniny Hryniawskie, po których wędrowaliśmy tego lata. Ten widok jest we mnie do dziś i często tęsknię do tych cudownych miejsc.
Z ulgą zdjęliśmy plecaki, położyliśmy się na podłodze. Ze świata snu wyrwał mnie kobiecy głos, jak przez mgłę usłyszałam Obudź się, trzeba zabić barana! Na szczęście nasza gospodyni mówiła to do swojego syna. Wstaliśmy wcześnie, żeby niczego nie przegapić. Niecodziennie bywa się na huculskim weselu...