Na krakowskim Kazimierzu

Muzykę żydowską lubię od bardzo dawna. W naszym kraju nie ma jeszcze zbyt wielu zespołów uprawiających ten rodzaj twórczości, toteż gdy zdarza się okazja do wysłuchania większej ilości klezmerskich brzmień, to zawsze z niej korzystam. Tak było w lipcu w Krakowie, gdzie pośród stylowych kamieniczek krakowskiego Kazimierza odbywał się kolejny już Festiwal Kultury Żydowskiej. Kulminacyjnym punktem festiwalu był koncert sobotni (3.07), transmitowany również przez telewizję. Magnesem dla mnie był w tym wypadku występ zespołu The Klezmatics. Oczywiście grupa ta jako gwiazda przewidziana była na zakończenie imprezy. Nazwy pozostałych wykonawców niewiele mi mówiły, co było równie intrygujące jak wysłuchanie słynnej amerykańskiej grupy. Na ulicę Szeroką przyszłam jeszcze w czasie prób mikrofonowych. Miałam zatem czas na rozejrzenie się w ofercie straganów, przyjrzenie się licznym zagranicznym gościom. Jednak rychło okazało się, że tłum widzów zaczyna szczelnie zapełniać przestrzeń przed sceną, i że ja też muszę tam iść, jeśli chcę stać w ulubionym miejscu - tuż przy barierkach.

Koncert rozpoczął się niestety z opóźnieniem. Na "rozgrzewkę" wystąpił The Cracow Klezmer Band. Od razu zwróciłam uwagę na dwie guzikówki i bardzo tajemniczo, orientalnie wręcz brzmiący urokliwy głos wokalistki. Nie był to występ rzucający na kolana, może to wina źle dobranego repertuaru (prawie same wolne utwory), czy niezbyt przebojowych aranżacji, a może niepewności i tremy. Publiczność przyjęła ich jednak serdecznie.

Następny wykonawca - Di Naye Kapelye z Węgier - rozruszał i roztańczył dosłownie wszystkich w tej części Krakowa. Muzycy wyglądali jak kapela cygańska rodem z filmów Kusturicy. Ich występ okazał się połączeniem dwóch żywiołów - cygańskiego i klezmerskiego. Na tle cymbałów grający z charakterystyczną dla muzyki żydowskiej manierą, brzmiał naprawdę świetnie. Słychać było w ich muzyce autentyczną radość czerpaną z grania i swobodę, której zabrakło poprzednikom.

W dobrym nastroju czekałam na następnych artystów - Chicago Klezmer Ansamble. I tu spotkał mnie niewielki co prawda, ale zawsze zawód. Amerykanie byli świetni, robili wrażenie warsztatem, łączeniem w aranżacjach różnych elementów, przeskakiwaniem z klimatów chasydzkich na dixilandowe, potem klasyczne. To wszystko było świetne, ale czułam niedosyt. Może dlatego, że było słychać zbytnie dążenie muzyków do perfekcji brzmieniowej za wszelką cenę.

Potem na scenie pojawił się niski, skromny pan z gitarą klasyczną, a za nim drobna kobieta ze skrzypcami w dłoniach - Jeff Warschauer i jego żona, Deborah Strauss. Dodali oni do rozbawionej atmosfery szczyptę zadumy, ale w sposób tak dalece odbiegający od standardów, że to właśnie koncert tego duetu był dla mnie najmocniejszym przeżyciem. Gra Jeffa Warschauera, jego mimika, tupanie, klaskanie było czymś tak dalece różnym od tego, co prezentują zazwyczaj wykonawcy "poezji śpiewanej", a do tego jeszcze ta dziewczyna! Wyśmienita wprost skrzypaczka.

Po nich zainstalowały się siły połączone Chicago Klezmer Ansamble i The Klezmatics oraz prowadzący w czasie festiwalu warsztaty taneczne Michael Alpert (członek zespołu Brave Old World, wspaniały, charyzmatyczny wokalista). Spontanicznie wykonali kilka chasydzkich przebojów z nieco prześmiewczym "Kiedy Żydki rano wstają" na czele.

Ale ja czekałam na The Klezmatics. I doczekałam się. Było warto! Raz jeszcze potwierdzili swoją klasę. Szczególne uznanie należy się basiście, który będąc niedługo po wypadku grał ze złamaną nogą w gipsie siedząc na wózku inwalidzkim (a może był to element scenografii?)

Wychodziłam z ulicy Szerokiej z mocnym postanowieniem, że wrócę tu za rok. Koniecznie.

Skrót artykułu: 

Muzykę żydowską lubię od bardzo dawna. W naszym kraju nie ma jeszcze zbyt wielu zespołów uprawiających ten rodzaj twórczości, toteż gdy zdarza się okazja do wysłuchania większej ilości klezmerskich brzmień, to zawsze z niej korzystam. Tak było w lipcu w Krakowie, gdzie pośród stylowych kamieniczek krakowskiego Kazimierza odbywał się kolejny już Festiwal Kultury Żydowskiej. Kulminacyjnym punktem festiwalu był koncert sobotni (3.07), transmitowany również przez telewizję. Magnesem dla mnie był w tym wypadku występ zespołu The Klezmatics. Oczywiście grupa ta jako gwiazda przewidziana była na zakończenie imprezy. Nazwy pozostałych wykonawców niewiele mi mówiły, co było równie intrygujące jak wysłuchanie słynnej amerykańskiej grupy. Na ulicę Szeroką przyszłam jeszcze w czasie prób mikrofonowych. Miałam zatem czas na rozejrzenie się w ofercie straganów, przyjrzenie się licznym zagranicznym gościom. Jednak rychło okazało się, że tłum widzów zaczyna szczelnie zapełniać przestrzeń przed sceną, i że ja też muszę tam iść, jeśli chcę stać w ulubionym miejscu - tuż przy barierkach.

Dział: 

Dodaj komentarz!