Muzykowanie bez granic

Drewutnia

Lubelska kapela Drewutnia obchodzi w tym roku 20. rocznicę funkcjonowania. Z tej okazji w maju w Centrum Kultury w Lublinie odbył się koncert jubileuszowy „Drewutnia i przyjaciele”, na którym wystąpiły zespoły: Burdon ze Lwowa, Werchowyna z Warszawy i łemkowska wiejska kapela Uherec z Lublina. Po dwudziestu latach wspólnego grania i muzycznych poszukiwań o zamiłowaniu muzycznym opowiadają Marianie Kril muzycy kapeli: Anna Różycka, Piotr Michalski i Mariusz Wołkowicz.

Mariana Kril: Jak zaczęliście wspólnie grać?

Mariusz Wołkowicz: Jestem rodowitym lublinianinem, jedynym w zespole! A koledzy i koleżanki są, można powiedzieć, napływowi. Spotkaliśmy się w Lublinie, ponieważ wróciłem ze szkoły podstawowej i liceum do miasta, a koledzy akurat wtedy szkołę średnią tu kończyli. Prowadzący nasz zespół i jeden ze współzałożycieli, Piotr Ziółek zaczął studiować. Wtedy wpadliśmy na pomysł, żeby założyć jakąś grupę, bo zawsze lubiliśmy grać i śpiewać. Razem jeździliśmy na obozy harcerskie. Bardzo często przy ogniskach starsi harcerze śpiewali, uczyli nas piosenek łemkowskich, które sami zdobywali, chodząc po wsiach i ucząc się ich od ludzi. W sumie na tych wyjazdach zaraziliśmy się muzyką wschodniej Słowiańszczyzny, którą teraz gramy. Z dwoma Piotrami – Michalskim i Ziółkiem założyliśmy kapelę. Na początku graliśmy m.in. muzykę irlandzką, próbowaliśmy swoich sił w szantach... Ale cały czas nie było to „to”. Cały czas poszukiwaliśmy swojego, aż w końcu znaleźliśmy się w muzyce folkowej.

Anna Różycka: Na początku to był wyłącznie męski zespół, a właściwie chłopcy spotkali się znacznie wcześniej, kiedy jeszcze byli w szkole, w harcerstwie, takim półoficjalnym w czasach PRL. Sprawy łemkowskie, przesiedlenia były tematami tabu, a te piosenki były wyrazem wolności, pewnej niezależności – w myśleniu, w byciu... To był bunt przeciwko systemowi oficjalnemu.

Gracie muzykę z pogranicza, głównie wschodniej Polski, Łemkowszczyzny, regionu przemyskiego, Chełmszczyzny. Co charakterystycznego jest w tych brzmieniach?

A.R.: Każdy z członków zespołu jest z innej części Polski. W obecnym składzie mamy wokalistkę Olę Iwanicką ze Szczebrzeszyna. Mariusz, jak wspomnieliśmy, jest spod Lublina. Piotr Michalski pochodzi z Łodzi, nasz basista Darek Banul jest ze Szczytna, Piotr Ziółek, który gra na bębnie, z Płocka, Darek Mikułowski, bałałajkarz, mieszka w Siedlcach, a ja jestem ze Śląska. Natomiast muzyka pogranicza, muzyka łemkowska to jest to, co chyba nas najbardziej połączyło. Każdy gdzieś w swojej historii się z nią spotkał, jakoś go zaraziła, na tyle mocno, że stała się tą muzyką, która gra nam mocno w sercu. Ją sobie wybraliśmy, zaczęliśmy jej poszukiwać, uczyć się i piosenek, i języków...

Czy jeździliście razem na badania terenowe? Czy macie w swoim repertuarze utwory pochodzące z takich ekspedycji?

A.R.: Z tymi badaniami jest różnie. Działamy na kilka frontów. Często jest tak, że gramy gdzieś koncert i usłyszymy jakiś inny zespół, który śpiewa pieśń, która nas zauroczy i zaciekawi. Wtedy staramy się od nich jej nauczyć. Czasem jedziemy gdzieś w teren. Np. byliśmy w rumuńskiej Bukowinie. Pojechaliśmy tam na spotkanie do polskiej wioski, gdzie 80% mieszkańców stanowili Polacy, mówiący takim starym, dziewiętnastowiecznym językiem polskim. Z naszym bałałajkarzem wybraliśmy się z mikrofonem, żeby pozapisywać te pieśni... I tak sobie szliśmy, szliśmy, kilka polskich nagraliśmy i trafiliśmy do wsi tuż obok – okazało się, że jest to wieś czysto ukraińska. Tam nagraliśmy piękne pieśni, takie, których nikt nigdzie nam nie śpiewał na Ukrainie. Okazało się, że ich ludzie nie znają. I mamy takie perełki z Bukowiny Rumuńskiej. Poza tym chodzimy po górach, wędrujemy po łemkowskich terenach, spotykamy się ze starszymi ludźmi, z Łemkami, którzy z nami też się trochę dzielą. Staramy się zapisać, nagrać, nauczyć... Nasza piąta płyta „Hej, wiśta” z 2004 r. to ukłon w stronę pogranicza, ale bardziej południowego niż wschodniego. Są oczywiście piosenki łemkowskie, jest Beskid Niski, jest też pogranicze Ukrainy, coś spod Chełma, ale na tej płycie jest chyba najwięcej piosenek z Beskidu Żywieckiego, bo w czasie, gdy ona powstawała i kilka lat wcześniej, dużo czasu tam spędzaliśmy.

Z jakimi zespołami grającymi podobną muzykę przyjaźniliście się na początku swojej działalności?

M.W.: Orkiestra św. Mikołaja pożyczyła nam stroje na zdjęcia do naszej pierwszej kasety.

Piotr Michalski: Ja dzięki Orkiestrze odkryłem sopiłkę i nauczyłem się na niej grać.

A.R.: Poza tym, kiedy chłopcy wyszli z szant, muzyki irlandzkiej i celtyckiej, turystycznej, to takim drogowskazem była Werchowyna, która wtedy już była kamieniem milowym w folku ze względu na sposób śpiewania, dobór repertuaru... Dlatego bardzo nam zależało, żeby zaśpiewała na naszym koncercie jubileuszowym. Bo początki Drewutni to było spojrzenie na Werchowynę.

Inny zespół, który wystąpił na waszym koncercie z okazji dwudziestolecia, to Burdon ze Lwowa. Zaczynał od muzyki skandynawskiej, dopiero później postanowili grać melodie z Karpat. A od Werchowyny dawno temu uczyłam się łemkowskiej muzyki. Teraz tych źródeł jest więcej, a wtedy nagrania były bezcenne...

M.W.: Tak, oczywiście, u nas było podobnie. Tak jak Ania wcześniej powiedziała, czerpaliśmy inspiracje z takich zespołów jak Werchowyna czy Chudoba z Wrocławia, która była już wtedy grupą grającą w taki sposób, który wpadał w ucho.

Gracie muzykę inspirowaną tradycją. Na swój sposób interpretujecie ją w zespole. Co dla was jest ważne w tych interpretacjach? Co zachowujecie, co zmieniacie?

P.M.: Dla nas przede wszystkim ważne jest zachowanie oryginalnej muzyki i słów.

A.R.: Nawet jeśli jest to jakaś dziwna gwara i śpiewamy piosenkę z pogranicza, a Ukraińcy nam mówią: „To się nie tak śpiewa, wy nie po ukraińsku śpiewacie”, a Polacy mówią, że nie po polsku, bo jest to gwara z jakiejś wsi.

P.M.: Staramy się wpleść w tę muzykę współczesne instrumenty z różnych regionów świata, żeby była ciekawsza. Dla nas i dla wszystkich, którzy nas słuchają.

A.R.: Generalnie nie gramy takiej muzyki in crudo. Nie trzymamy się dokładnie tego instrumentarium, które było w danym regionie. Ale to celowe. Chcemy te pieśni, stare, piękne, które nas zauroczyły, sprzedać trochę szerzej. Np. takim ludziom, którzy nie potrafią słuchać muzyki, gdy nie ma w niej gitary albo wyraźnego rytmu. Robimy z muzyki tradycyjnej taką potrawę lekkostrawną. Poza tym mamy bardzo szerokie instrumentarium, bo z każdym rokiem i z każdym członkiem zespołu nam tych instrumentów przybywało. Każdy miał swoją historię ich zdobywania. To pozwala jeszcze bardziej urozmaicić tę muzykę.

Możecie przypomnieć jakieś historie związane z zespołem?

A.R.: Można by bardzo długo opowiadać. Kiedyś wybrało się dwóch kolegów w góry Huculszczyzny szukać wielkiego huculskiego bębna. Nie wiedzieli dokąd dokładnie jadą, wynajęli znajomego, który był kierowcą. I tylko przy pomocy znajomego muzyka ukraińskiego udało się im ten bęben znaleźć.

P.M.: Jak przyjechaliśmy do tego naszego znajomego, a on jest nauczycielem fortepianu w szkole muzycznej, to powiedział nam: „Dobrze, pojadę z wami”. Zamknął swój gabinet, wziął kurtkę i wyszedł.

A.R.: I przez trzy dni błąkał się po tych wsiach, chodził od chaty do chaty. W końcu mu się udało kogoś namówić, by ten bęben sprzedał. Gdy kilka lat później Ewelina Graban, która z nami śpiewała, dotarła do tego muzyka okazało się, że bardzo żałował tej transakcji. Każdy instrument u nas ma taką historię. Jak mamy pieśń, którą chcemy opracować, to patrzymy, jakie instrumenty do niej pasują, żeby oddać jej klimat, żeby oddać nastrój, żeby zrobić jakąś wielką energię, zadumę...

Czy instrumenty zupełnie z innej części świata nie pasują do tego, co gracie?

M.W.: To staramy się zobaczyć w aranżacji. Jeżeli ewidentnie coś do czegoś nie pasuje, to tego nie używamy. Ale jeżeli gramy takie pieśni, jak „Czyja to pszenycia” z płyty „Hej, wiśta”, to jest to taka ballada, do której bardzo dobrze wpasował się mongolski tuspulur. Wygląda on jak takie jabłko z długim ogonkiem, ma membranę, na której oparty jest mostek i zaciągnięte na nim są trzy struny. Jest strojony następująco: dwa F w oktawach i pomiędzy nimi C.

A.R.: Struny są jelitowe, a przez to, że membrana, na której się opierają, jest skórzana, ten instrument ma takie bardzo stepowe brzmienie, takie troszkę mroczne. Tworzy bardzo piękny klimat.

Gdzie obecnie można was najczęściej usłyszeć? Gdzie gracie?

A.R.: Gramy w całej Polsce. Rzadziej w Lublinie. Ale to zgodnie z tą zasadą proroka, że im dalej, tym jest bardziej atrakcyjnie. Gramy na różnych festiwalach, dożynkach, w teatrach... Zdarza się nam też grać na weselach, ale to już są wesela szczególne, ponieważ młodzi muszą się bardzo uprzeć i długo pracować nad kapelą, żebyśmy się zgodzili zagrać. Najczęściej głównym argumentem są ludzie. To są inne wesela. Łatwo jest wziąć dwóch chłopaków z keyboardem, puścić disco polo i mieć wesele z głowy. Te imprezy, na których my graliśmy, zawsze miały szczególny klimat. Graliśmy w Bieszczadach, gdzie jeździliśmy kolejką wąskotorową. Graliśmy ostatnio gdzieś pod Szczecinem takie wesele, gdzie cała sala tańczyła (a ludzie byli z różnych stron świata). Faktycznie nikt przy stołach nie siedział. Graliśmy wesele polsko-australijskie pod Kielcami. Graliśmy wesele polsko-chińskie. Nawet chińskich piosenek nauczyliśmy się, żeby ceremonię herbaty poprowadzić, która tam była nieodzowna. Nasza koleżanka Ola z zespołu śpiewała po chińsku i wszyscy zrozumieli.

Czym dla was jest takie wspólne granie przez dwadzieścia lat?

M.W.: Jest niewątpliwie przyjemnością, bo gdybyśmy tego nie lubili, to byśmy tego nie robili. Ale moje prywatne doświadczenie po tych dwudziestu latach jest takie, że widzę, jak wszyscy jesteśmy zgrani. Jesteśmy jednym mechanizmem, składającym się z wielu trybików i nawet jeśli komuś zdarzy się jakiś mały błąd, to reszta się w tym wszystkim połapie i utwór brzmi tak, jakby się nic nie stało. I na tym polega wspólnota w czasie grania.

A.R.: Natomiast ja myślę, że Drewutnia to jest nie tylko zespół, bo wiele jest grup, które się schodzą, grają koncert, rozchodzą i każdy idzie do swojego... To jest bardziej sposób na życie, a nasze życie kształtuje tę formację. To jest jednak bardziej życiowe – wyjazdy, dzieci, rodzina, jakoś to trzeba ze sobą godzić, łączyć. Jest coś więcej niż tylko praca.

Dziękuję za rozmowę.

Skrót artykułu: 

Lubelska kapela Drewutnia obchodzi w tym roku 20. rocznicę funkcjonowania. Z tej okazji w maju w Centrum Kultury w Lublinie odbył się koncert jubileuszowy „Drewutnia i przyjaciele”, na którym wystąpiły zespoły: Burdon ze Lwowa, Werchowyna z Warszawy i łemkowska wiejska kapela Uherec z Lublina. Po dwudziestu latach wspólnego grania i muzycznych poszukiwań o zamiłowaniu muzycznym opowiadają Marianie Kril muzycy kapeli: Anna Różycka, Piotr Michalski i Mariusz Wołkowicz.

Fot. z arch. zespołu

Dział: 

Dodaj komentarz!