Nie jest wielką przesadą powiedzieć o Adamie Strugu, że śpiew dawnych pieśni jest dla Niego tak naturalny jak oddychanie. Słyszał je i uczył się ich od najwcześniejszych lat, jeszcze jako mały chłopiec. Z czasem stał się zawodowym śpiewakiem, świadomym swojej roli. Niegdysiejszy uczeń swoich mistrzów, dziś sam uczy i opowiada o polskiej muzyce sakralnej. Jednocześnie pisze autorskie piosenki, zanurzone w świecie tradycji. W czerwcu tego roku ukazała się płyta - "Adieu", pierwsza podpisana Jego nazwiskiem, choć śpiewa i nagrywa od ponad dwudziestu lat. Jako doświadczony śpiewak postanowił stworzyć zespół śpiewaczy Monodia Polska, z którym oprócz koncertowania, prowadzi obrzędy pogrzebowe według dawnych zwyczajów. Z Adamem Strugiem, który podczas tegorocznego Jarmarku Jagiellońskiego w Lublinie wystąpił w dwóch koncertach, o muzyce - dawnej i współczesnej, o Jego nauczycielach, o pieśni, śpiewie i "rzeczach ostatecznych" rozmawiała Ilona Gumowska.
I. G.: - Czy pamiętasz pierwszą pieśń, której się nauczyłeś?
A. S.: - Pamiętam, "Kto chce Pannie Maryji służyć".
Od kogo się jej nauczyłeś?
Od babci.
Śpiewasz ją do dziś? Czy usłyszymy ją podczas niedzielnego koncertu?
Śpiewam, ale podczas koncertu jej nie wykonamy. Śpiewać będziemy pieśni eschatologiczne, dziś używane już tylko przy pogrzebach. Pozostałe formy pobożności katolickiej, które były w użyciu, zanikły niestety na skutek ostatniej reformy posoborowej. A babcia odmawiała mi śpiewania pieśni pogrzebowych, twierdząc, że na pusto się takich rzeczy nie śpiewa.
Spisujesz pieśni?
Nie, nie spisuję. Generalnie nie spisuje niczego. Działem jak za króla Ćwieczka, czyli wszystko na pamięć.
Od ilu lat zbierasz dawne pieśni?
Właściwie sam siebie nie określiłbym zbieraczem pieśni. Poszedłem najprostszym tropem, mianowicie śpiewam pieśni od mojego pradziadka, czyli ojca mojej babki, od niej samej, oraz od człowieka, któremu towarzyszyłem przez osiem lat, obsługując okoliczne pogrzeby i wreszcie zakrystiana z kościoła mojego dzieciństwa, zakonnika, który był skarbnicą wiedzy, brata Antoniego Truskolaskiego, z kościoła Ojców Kapucynów w Łomży. A od kiedy? Ja zapytałbym inaczej: od kiedy robię to świadomie? Świadomie robię to od dwudziestu lat. Skoncentrowałem się na etnomuzykologii sakralnej z dwóch powodów: po pierwsze - zawsze mnie to interesowało, a po drugie - w moich stronach jest to jedyny żywy, ustny przekaz. Muzyka świecka w Łomżyńskiem właściwie wymarła. Dopiero po latach poszukiwań zaczynam odnajdywać jej ślady. Ale być może jest to jej ostatni oddech. Muzyka nabożna w porównaniu ze świecką ma się całkiem nieźle, chociaż i z nią jest już nie najlepiej, gdyż nie ma następców w sztafecie pokoleń. Spontaniczne składy śpiewacze były w pewnym momencie zasilane przez młodzież. Dziś to niestety nie funkcjonuje. I właśnie tym między innymi zajmujemy się z przyjaciółmi, chcemy tę tradycję w miarę naszych możliwości podtrzymać. Jest kilka takich inicjatyw, między innymi Seweryna Huzarskiego z Grupy Trójwiejskiej w Gdańsku, który zorganizował wyprawy do śpiewaków pogrzebowych na Kurpiach, mimo że stamtąd nie pochodzi. Nasz obecność tam jest wyrazem uznania dla samych śpiewaków i sygnałem dla miejscowych, że to jest coś, czym interesują się ludzie z zewnątrz, że jest się nad czym pochylić.
Czy tradycja śpiewów pogrzebowych jest tam wciąż żywa?
Na Kurpiach jak najbardziej, niestety tylko w okolicznościach pogrzebu, bywa także czasem w Triduum Paschalnym, dokładnie w nocy z soboty na Niedzielę Zmartwychwstania. Wtedy w niektórych kościołach, niezdominowanych przez szpetny śpiew oazowy, można jeszcze spotkać tę tradycję.
Czyli śpiew dawnych pieśni masz we krwi. Pieśni poznawałeś podczas prowadzenia pogrzebów razem ze swoim mistrzem - Janem Nasiadko?
Tak, z panem Janem Nasiadko z Mątwicy. Kiedy zająłem się śpiewem, Jan był bardzo zdziwiony, pytał kim jestem i o co właściwie mi chodzi. Na początku po prostu nie czuł się przy mnie pewnie, ale z czasem, widząc moją determinację i to, że chcę uczestniczyć z nim w pogrzebach, przekonał się do mnie. Oczywiście to on prowadził śpiewy, ja byłem jednym ze śpiewaków. Zawsze starałem się siedzieć blisko, żeby obserwować co się dzieje. Jan nie był zawołanym śpiewakiem, on miał po prostu genialną pamięć muzyczną, która pozwalała tę mnogość pieśni zapamiętać i rozróżnić. Często są to warianty tych samych pieśni, różniących się między sobą minimalnie, więc to rzeczywiście wymaga muzycznej pamięci. Po około trzech latach wspólnego śpiewania Jan zaczął się mną podpierać - on inicjował, a ja kontynuowałem. Można więc powiedzieć, że ostatnie pięć lat jego życia współprowadziłem pogrzeby. Z żalem stwierdzam, że w tej chwili w moim pokoleniu, a mam czterdzieści dwa lata, jestem bodaj ostatnim, który potrafi odśpiewać puste noce i pogrzeb oraz inne formy modlitwy za zmarłych, na przykład boży obiad.
Kiedy czytałam o Twoich nauczycielach, o Janie Nasiadko, o Twoim pradziadku, babci, bracie Antonim, odniosłam wrażenie, że w Twoich wspomnieniach rysują się oni jako ludzie o wyjątkowo twardych, ostrych charakterach i bardzo pobożni. Czy właśnie takimi ich zapamiętałeś?
Tak, zdecydowanie. To była pobożność, która nie szła w parze z czułostkowością. Oni wszyscy, łącznie z babką, byli "twardymi zawodnikami". Nie byli skorzy do okazywania szczególnych wzruszeń, choć na starość człowiek wzrusza się o wiele łatwiej i częściej. Byli dość szorstcy w obejściu, a jednocześnie prowadzili głębokie życie duchowe.
Jak ludzie dawniej przeżywali śmierć, która dziś jest dla nas tematem tabu?
Myślę, że istotne jest raczej przeżycie umierającego, a nie otoczenia. Z tej perspektywy sytuacja ludzi dawniej i dziś chyba niczym się nie różni. Śmierć jest straszna niezależnie od tego jaki żywot prowadzimy, aczkolwiek pieśni głoszą, że ci, którzy prowadzą żywot cnotliwy mają lżejszą śmierć. W hagiografii opis śmierci świętych to opis śmierci szczęśliwej, z wizją uszczęśliwiającą.
Ale czy śmierć nie była bardziej oswojona?
Zdecydowanie tak. Nie wypychano śmierci z domu. Umierano w domu, a nie w szpitalu. Starano się, aby wszyscy domownicy byli obecni przy umierającym. Bardzo często słyszałem przekazy o pobożnych ludziach, którzy rano informowali rodzinę: "Dzisiaj umrę." I ściągano wszystkich z okolicy, żeby zdążyli się jeszcze pożegnać. To nie były odosobnione przykłady. Po prostu człowiek siebie świadomy, zasłuchany w ciszę, rozmodlony, najprawdopodobniej miał taką właściwość - wyczuwał, że siły żywotne się w nim kończą.
Czy zauważasz różnicę w sytuacji, kiedy wykonywałeś dawniej pieśń "o rzeczach ostatecznych" w naturalnych dla niej okolicznościach, przy pogrzebie, a kiedy wykonujesz ją podczas festiwalu, na koncercie, w sytuacji "estradowej"?
Z pewnością sytuacja "estradowa" jest niezdrowa i dla mnie i dla pieśni. Jest to moment, w którym muzyka i pieśń jest wyrwana ze swojego naturalnego kontekstu, który obecnie jest taki jaki jest. Niestety w takich warunkach przyszło nam działać. Odczuwam nieustający dyskomfort jeśli chodzi o wykonywanie pieśni nabożnych w formie koncertu i robię to co mogę w tych kosmicznych warunkach, żeby tak nie było, na przykład śpiewam tyłem do publiczności. Tak naprawdę są to śpiewane modlitwy, więc można zasugerować publiczności, aby ze względu na charakter pieśni uniknąć zwyczajowych form aplauzu. Można śpiewać z chóru lub zaangażować słuchaczy i to jest najlepszy sposób. Trzeba dostarczyć im teksty i poprosić, żeby włączali się spontanicznie w śpiew kiedy wyczują już melodię w tych długich przecież, często trwających pół godziny, pieśniach. I to nieodmiennie działa. Bardzo często pracuję z dużymi składami ludzkimi, prowadząc interdyscyplinarne zajęcia, np. teologia a historia muzyki. Zachęcam wtedy, aby licząca około sześćdziesiąt, siedemdziesiąt osób grupa zaczęła śpiewać. I ku ich zdziwieniu po chwili zaczynają to robić. Okazuje się, że ten śpiew jest w nas, że pamięć muzyczna zbiorowości jest bardzo silna. Zerwanie z tradycją muzyczną w Polsce to dopiero koniec lat '60., więc naprawdę jest do czego wracać. Jesteśmy - że się tak wyrażę - świeżo zdewastowani. Wystarczy trochę poszukać, trochę tę "szybkę" przeczyścić i wrócić do muzyki.
Czyli nasza sytuacja nie jest aż tak zła jak nam się wydaje?
Nie, nie jest aż tak zła jak w narodach gdzie stopień laicyzacji jest większy, które wcześniej poddały się protestantyzacji. W krajach protestanckich zupełnie zaginęła muzyka przekazu ustnego, gdyż reformatorzy posługiwali się już zapisem nutowym. W związku z tym nie było tego co zachowało się u nas, czyli przekazu ustnego i w warstwie muzycznej i w warstwie tekstu.
Czy pieśni z Kurpiowszczyzny i z Łomżyńskiego, które śpiewasz, wyróżniają się czymś specyficznym na tle pieśni z innych regionów, na przykład z Lubelszczyzny czy z Podhala?
Po pierwsze należy zaznaczyć, że Łomżyńskie jest regionem niezwykle bogatym muzycznie. Nie mówię tego tylko i wyłącznie dlatego, że stamtąd pochodzę. Jest tak, gdyż obok siebie mieszkają tam Kurpie Biali, Zieloni, szlachta łomżyńska, potomkowie Jadźwingów z okolic pogromowych ostatniej wojny, m.in. Jedwabnego, ostatnie wioski szlachty łomżyńskiej to Wysokie Mazowieckie aż po parafię Sokoły, i zaraz za nimi mieszkają już Podlasiacy. Jest tam więc mnogość muzycznych wyrazów. Trudno odpowiedzieć na twoje pytanie. Jeśli chodzi o pieśni pogrzebowe to niewątpliwie dominują pieśni szlachty, które okoliczny lud, w tym Kurpie, przejął, zmodyfikował i praktykuje. Poza szlacheckimi pieśniami, skodyfikowanymi w śpiewniku zwanym pelplińskim z 1871 roku, używanym tam do dziś, są także nieskodyfikowane. W śpiewniku pelplińskim jest 1102 pieśni na cały rok liturgiczny. Zaś nieskodyfikowanych pieśni jest nie mniej i one, może nawet bardziej niż te skodyfikowane, oddają właściwie charakter muzykalności regionu. Z pewnością właśnie w tych nieskodyfikowanych pieśniach wyraża się muzykalność plemienia. Są one wyrazem endemicznej jakości muzycznej, niezapożyczonej. Na Kurpiach takich pieśni jest całkiem sporo. Czasem lud nie tylko przejmował i modyfikował pieśni szlachty, ale całkowicie je przerabiał. Na przykład zupełnie inaczej brzmi pieśń "Serdeczna Matko" po południowej i północnej stronie Narwi. To zdecydowanie różne i bardzo ciekawe partytury. Mój nauczyciel, Jan Nasiadko, nie lubił sposobu w jaki śpiewali Kurpie, choć sam w połowie był Kurpiem, ponieważ parafia Nowogród jest jedyną po tej stronie Narwi parafią kurpiowską. Ale on nie przepadał za nimi, mówił, że "śpiewają jak dzikie" i że to zupełnie nie to. Ale ja kompletnie się z nim nie zgadzałem i gdy tylko w ciepłe miesiące udawało mi się wyciągnąć go na rower, jechaliśmy na tamtą stronę rzeki, gdzie miał przyjaciół. Poznałem tam wspaniałych śpiewaków i znalazłem cudowne rzeczy. Było to dla mnie źródłem silnych przeżyć, nie tylko osobistych czy duchowych, koncentrowałem się raczej na muzyce. Spostrzegłem, że nagle mam do czynienia z żywą muzyczną skamieliną, z muzyką żyjącą. Bo właśnie tej muzyce przysługuje określenie "muzyka żywa". Jeśli chcemy użyć tego określenia, muzyka musi spełniać dwa kryteria: (ale jest to moja nomenklatura, więc zastrzegam sobie licentia poetica, można się na mnie powoływać), - po pierwsze - musi pochodzić z przekazu ustnego, - po drugie - musi być wykonywana przez spontanicznie zebrane składy śpiewacze. To do dziś funkcjonuje właśnie w Łomżyńskiem. A jeśli chcemy odpowiedzieć na pytanie czym wyróżnia się muzyka kurpiowska w szerszej perspektywie muzyki polskiej, niewątpliwie należy stwierdzić, że wokalna sztuka kurpiowska jest najbardziej kunsztowna i najbardziej skomplikowana, zarówno w warstwie harmonicznej jak i rytmicznej. Słuchając pieśni kurpiowskich lub śpiewając je, zawsze zastanawiam się jak się narodziły, co to takiego jest w sensie kompozycyjnym. Jak to się stało, że narodziła się tak "pogięta" partytura? Co to takiego właściwie jest? I nie wiem, nie znam odpowiedzi na to pytanie. Ale jest niezwykła. Niewątpliwie pieśni kurpiowskie są najpiękniejsze, tak uważam. Aczkolwiek każdy kto zna na przykład muzykę Kujaw czy Sieradzkiego wie, że są to niemniej piękne rzeczy. Ale rozumiem, że moją rzeczą jest zachwalać swoje.
Zgadza się. Przez wiele lat byłeś solistą, ale postanowiłeś powołać zespół śpiewaczy Monodia Polska...
Tak, przez wiele lat śpiewałam jako solista, a Monodię powołałem dlatego, że od '87 roku mieszkam w Warszawie, gdzie jestem chyba jedynym zawodowym śpiewakiem pogrzebowym. To rozniosło się pocztą pantoflową i mam coraz więcej zleceń. Śpiewam pogrzeby w Warszawie. Okazało się bowiem, że lud chętnie zapomina o swoich korzeniach, za to ludzie gruntownie wykształceni chcą powrotu. Coraz częściej dostawałem takie zlecenia, a to nie są pieśni do solowych występów. W związku z tym zebrałem jeszcze siedmiu mężczyzn, z których każdy w jakiś sposób związany jest z muzyką i śpiewamy w ośmiu. A skoro Monodia powstała, zaczęła koncertować. Teraz robimy te dwie rzeczy równolegle, czyli pełnimy służbę podczas pogrzebów i dajemy koncerty.
Czy jednogłos jest trudną formą?
Jest trudniejszy niż polifonia. Marcin Bornus - Szczyciński opowiadał historię, kiedy Witold Lutosławski dostał zlecenie od benedyktynów na napisanie rzeczy jednogłosowej i odmówił, twierdząc, cytuję: "To za trudne". Bardzo dobrze rozumiem. Mnie również zdarza się ułożyć jakąś muzykę i wiem, że jest to bardzo trudna sztuka. Polifonia jest oczywiście urocza i wspaniała, bardzo efektowna. W europejskiej literaturze muzycznej powstało mnóstwo pięknych utworów polifonicznych. Ale polifonia siłą rzeczy daje efekt, sam śpiew polifoniczny jest już efektowny przez harmonię i inne walory. Zaśpiewać monodię w taki sposób, aby powaliła na kolana, to dopiero tak zwana "wyższa szkoła jazdy". Nie wspominając o tym, że monodia jest po prostu starsza od polifonii.
Uczysz śpiewu tradycyjnego młodych ludzi w wielu miejscach w Polsce. Jak oceniasz ich kompetencje, możliwość zrozumienia tego co jest w treści i formie dawnych pieśni?
Po pierwsze zauważyłem znaczny przyrost "narybku". Gdy my zaczynaliśmy naprawdę byliśmy sami. Najlepszy dowód, że kiedy spotkał nas Andrzej Bieńkowski nasza radość była obopólna. Bardzo dużo dowiedzieliśmy się od niego o całej sprawie. Kilku z nas ostatecznie przekonało się wtedy do tego, że należy grać muzykę polską, a nie na przykład...
bałkańską?
Na przykład. Ale i dla niego było to ważne, bo wreszcie spotkał środowisko, które go nie tylko doceniło, ale poszło tymi ścieżkami, coś z tym zrobiło. Po dwudziestu latach dochowaliśmy się "narybku". W pewnej mierze jest to zasługą Janusza Prusinowskiego, który zorganizował pierwszy Dom Tańca. On, w przeciwieństwie do mnie, nie cierpi na żadne fobie społeczne, wiele osób kręci się wokół niego i w dużej mierze to właśnie jego zasługa. Choć oczywiście nie tylko. Nagle okazało się, że w każdym ośrodku akademickim jest w tej chwili spora grupa, kilkudziesięcioosobowa, która chce się tym zająć. Jeśli chodzi o kompetencje, bywa różnie, ale myślę, że nie o nie tu chodzi. Zdecydowanie bardziej o muzyczne nawyki. Ludzie są przekonani, że muzyka, której słuchają, to po pierwsze ich wybór, a po drugie, że nie ma ona na nich wpływu. Tymczasem ani jedno ani drugie nie jest prawdą. Jesteśmy otoczeni muzyka rockową rozmaitych denominacji, która z jednej strony dewastuje krajobraz muzyczny, a z drugiej naszą muzyczną wrażliwość, na poziomie harmonii, stroju, rytmu czy w ogóle słuchu. Kiedy kogoś wreszcie olśni i dotrze do niego czym jest muzyka polska i że warto się nad nią pochylić, nagle okazuje się, że nawyki muzyczne, trudniejsze do wyeliminowania niż żywieniowe, są pewną przeszkodą. Mimo to jestem zupełnie spokojny, gdyż jest to tak piękna muzyka, że jeśli ktoś dołączy się do tych śpiewanych modlitw, choćby nawet robiłby to tylko z estetycznej żądzy, to wcześniej czy później go "trafi". A kiedy już go "trafi", to zacznie śpiewać po bożemu. Czyli zmieniamy kolejność. Ja nie prowadzę warsztatów wokalnych, są to raczej spotkania śpiewacze. Nie uczę śpiewać, bo uważam, że polski śpiew to śpiew po prostu, czyli taki, w którym każdy śpiewa tak jak potrafi. W takich składach są i lepiej i gorzej śpiewający i suma tych głosów daje właściwy tej muzyce wyraz wokalny. Moja praca z tymi grupami polega na dwóch rzeczach: po pierwsze - wydobyć z jegomościa jego własną barwę i siłę, jego muzykalność, i po drugie - skierować go na tropy muzyki z rodzinnych stron jego dziadków. Nie ma najmniejszego powodu, żeby ludzie w Gdańsku śpiewali rzeczy z Łomżyńskiego, to nonsens, szczególnie, że w Gdańsku większość to przyjezdni. Chodzi o to, żeby ludzie ci w pierwszym możliwym terminie trafili do swoich wiosek, do miejsc, z których pochodzą. Wiem z informacji zwrotnych, że zwłaszcza to drugie zagadnienie, czyli podróż w krainę dziadków, jest istotną przygodą w życiu tych ludzi. To bardzo cenne. Mam nadzieję, że za parę lat doczekamy się spotkań, na których oni już z tych wsi wrócą z jakimiś konkretami. Nagle może okazać się, że muzyka polska w tych kosmicznych miejskich warunkach nadal żyje, że mamy depozytariuszy konkretnych muzycznych wyrazów, którzy je uprawiają i gromadzą wokół siebie następnych. Myślę, że to samo stanie się w końcu z Monodią. Mówiąc krótko - to nie jest skład na życie wieczne. Jest po to, żebyśmy po pierwsze wykonywali tę muzykę jak najlepiej i po drugie, żeby każdy ze śpiewaków Monodii wykonał tę pracę w swoich rodzinnych stronach. A jeśli ma kłopoty z określeniem siebie i tego, który muzyczny wyraz powinien praktykować - najwyższa pora się określić. Muszę dodać jeszcze jedno - jeśli zasługą Janusza Prusinowskiego jest to, że mamy swój "narybek", to ja mam tylko jedną zasługę w tym środowisku. Mianowicie to, że etnomuzykologia sakralna stała się pełnoprawną, istotną częścią naszej środowiskowej pracy.
Dziś wystąpisz podczas koncertu pod tytułem "Nowe ścieżki tradycji". Czym dla Ciebie jest tradycja?
Aby odpowiedzieć, muszę znów poruszyć dwa tematy. Tradycja w ujęciu kościelnym, katolickim, jest czymś innym niż w rozumieniu potocznym. Nie sposób się od tego tak po prostu oderwać. Tradycja w teologii katolickiej, ta przez duże T, to wszystkie słowa Pana Jezusa, które nie zostały spisane w ewangeliach, również słowa Jego uczniów, najbliższych, Jego przyjaciół. Nie jest to więc czysto ludzki dodatek do objawienia, ale istotna składowa część tej doktryny religijnej. Tak rozumiana Tradycja ma się niestety w tej chwili w Kościele nie najlepiej. Dla mnie jest ona niezwykle istotna, trzymam się jej niczym rzep psiego ogona i nie odpuszczam. Ale mówimy także o tradycji w sensie kulturowym. Stosunek do niej określiłbym jednym słowem - obowiązek. To nie jest coś co można lubić albo nie lubić. Jest to depozyt, klejnoty, które otrzymuję. Te klejnoty tradycji oczywiście można wyrzucić, ale nie będzie to z pewnością przejawem mądrości. Tradycję pojmuję więc w kategoriach obowiązku. Dziś jesteśmy rozpuszczeni przez współczesną antykulturę masową i wydaje nam się, że jesteśmy panami sytuacji, że możemy robić co nam się żywnie podoba, bo to my! Przychodzimy i robimy co chcemy. Nie! Tak nie jest i być nie może, a na pewno nie powinno tak być.
Czyli tak naprawdę nie zdajemy sobie sprawy z tego jak łatwo nas wykoleić?
Zdecydowanie tak. Kiedy w czasie spotkań ze studentami przedstawiam im krótka historię muzyki rockowej, mówię o tym jak wygląda ona z mojego punktu widzenia, widzę jak oczy robią im się coraz większe. Nagle słyszą zupełnie inny przekaz niż ten, który znają z mediów. Media sugerują taki a nie inny obraz, bo ktoś na tym zarabia. Oczywiście nie mam nic przeciwko zarabianiu pieniędzy - zarabiajmy jak najlepiej. Chodzi mi tylko o to, że pieniądze można zarabiać z klasą i bez klasy. Można ludzi okłamywać, wciskać im tak zwany kit, i można robić rzeczy sensowniejsze. Ta antymuzyka, pseudomuzyka rockowa, - nie chcę się bawić w podziały na rock taki czy inny, wszystko wrzucam do jednego worka - muzyka rockowa, która obecnie dominuje, jest zjawiskiem bardzo wyniszczającym kulturę i tradycję. I nie jest to moralnie obojętne. Zdaję sobie sprawę, że to co teraz mówię nie jest miłe, bo większość ludzi ma jakieś swoje rockowe sympatie. Ja rzeczywiście jestem pod tym względem dziwnym przypadkiem - nigdy nie grałem w kapeli rockowej, nigdy nie miałem takiej potrzeby. Jako młody człowiek, zanim świadomie zająłem się etnomuzykologią sakralną, słuchałem amerykańskiego minimalizmu czy muzyki arabskiej, którą kocham, później dotarłem także do greckiego rebetiko. To są moje tropy. Ale otoczenie generalnie partycypowało w muzyce rockowej. A muzyka to potężne medium, którym można zrobić dużo dobrego lub dużo złego. Dlatego apeluję do muzyków - uważajcie co robicie, zwłaszcza z muzyką polską. Nie jest bowiem tak, że można wszystko. Jeśli nie mam racji, jeśli można wszystko, to pytanie brzmi: tylko co z tego wynika? W mojej opinii, z prób przerabiania muzyki polskiej według własnych zachcianek i zgodnie z rockowymi wyobrażeniami wynikają dwie rzeczy: po pierwsze - kompromitacja wykonawców, po drugie - zagłuszanie polskiego oryginału. Oczywiście, że w tym oryginale partycypujemy tak jak umiemy, każdy jest przecież na innym etapie. Apeluję jeszcze raz do muzyków folkowych - Panowie! Trochę powściągliwiej, podejdźmy z szacunkiem do muzyki polskiej, zatrzymajmy się na chwilę, posłuchajmy, nie mieszajmy tych wyrazów. Nie chodzi mi o atak personalny na kogokolwiek. Tylko być może jeśli faktycznie powstrzymamy się odrobinę, nie będziemy tej muzyce doprawiać nosa, wynagrodzi nas za to. Ona jest w rzeczywistości bardzo niewdzięczną kochanką. Jeśli zaczniemy ją za bardzo szturchać, po prostu nas porzuci. Co z tego, drogi folkowcze, że kochasz muzykę. Czy ona kocha ciebie? - to jest zasadne pytanie.
czy to miłość odwzajemniona.
Tak jest.
Odłóżmy teraz na bok dawne pieśni i tradycję i pomówmy o muzyce, nad którą pracowałeś ostatnio, o płycie "Adieu". Niektórzy nazywają Cię debiutantem, debiutantem z ponad dwudziestoletnim stażem...
Tak, choć raczej podstarzałym debiutantem, nie w sensie metrykalnym, ale pracowałem przecież przy dwunastu wydawnictwach muzycznych, może więcej. Choć rzeczywiście nigdy nie nagrywałem pod własnym nazwiskiem. Piosenki układam od piętnastego roku życia. A stało się to właściwie przypadkiem, kiedy przyszedł do mnie kolega i powiedział: "Słuchaj, dyrektor kazał mi zorganizować wieczorek poetycko - muzyczny dla laureatów olimpiad naukowych. Nie wiem co zrobić." Usiedliśmy razem i ułożyliśmy jednego wieczoru jedenaście piosenek.
Co znajduje się więc na płycie "Adieu"? Czy są to piosenki, które nosiłeś w sobie już długi czas?
Nie, to piosenki z ostatnich sześciu, siedmiu lat, czyli od czasu kiedy pojawiła się moja małżonka.
Twoja żona była inspiracją do stworzenia tej muzyki, napisania piosenek?
Ależ oczywiście! Niewątpliwie te piosenki, może poza dwoma, są bezpośrednio zainspirowane pojawieniem się mojej żony.
Kiedy słucha się "Adieu" nie ma się wątpliwości z jakiego środowiska muzycznego się wywodzisz, z jaką kulturą muzyczną jesteś związany. W samych tekstach zaś przewija się mnóstwo istot nadprzyrodzonych i dziwów, są diabły, jest piękne dziewczę - niedziewczę i wszechobecna natura. Odnosi się wrażenie, że główny bohater tych tekstów to ktoś bliski, ktoś z gromady, ale jednocześnie ktoś, kto wie coś więcej, widzi głębiej, patrzy na świat inaczej, jest trochę odmieńcem. Czy takim i Ty go widzisz?
Nie wiem, chyba nie mnie to oceniać. Ja jestem autorem tylko części tekstów, mniej więcej połowy. Ten podmiot liryczny, taki jakim ja go postrzegam, to facet, który stracił złudzenia i co do siebie, i co do świata.
Posiadł tak zwaną "mądrość życiową"?
Nie, mądrości życiowej nie ma on za grosz, jest raczej intuicjonistą. Im jest starszy, tym mniej rozumie z tego co się wokół niego dzieje.
Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.
Dzięki wielkie.
Nie jest wielką przesadą powiedzieć o Adamie Strugu, że śpiew dawnych pieśni jest dla Niego tak naturalny jak oddychanie. Słyszał je i uczył się ich od najwcześniejszych lat, jeszcze jako mały chłopiec. Z czasem stał się zawodowym śpiewakiem, świadomym swojej roli. Niegdysiejszy uczeń swoich mistrzów, dziś sam uczy i opowiada o polskiej muzyce sakralnej. Jednocześnie pisze autorskie piosenki, zanurzone w świecie tradycji. W czerwcu tego roku ukazała się płyta - „Adieu”, pierwsza podpisana Jego nazwiskiem, choć śpiewa i nagrywa od ponad dwudziestu lat. Jako doświadczony śpiewak postanowił stworzyć zespół śpiewaczy Monodia Polska, z którym oprócz koncertowania, prowadzi obrzędy pogrzebowe według dawnych zwyczajów. Z Adamem Strugiem, który podczas tegorocznego Jarmarku Jagiellońskiego w Lublinie wystąpił w dwóch koncertach, o muzyce dawnej i współczesnej, o Jego nauczycielach, o pieśni, śpiewie i „rzeczach ostatecznych” rozmawiała Ilona Gumowska.