Moribaya w Bardzo Bardzo

Modny klub warszawski, którego scena jest otwarta przeważnie dla szeroko pojętego jazzu, funky i ambitniejszych odmian popu, nie wydawał mi się najlepszym miejscem dla muzyki etnicznej. Centrum Promocji Kultury przy ul. Podskarbińskiej, jeden z szacownych domów kultury, jakich trochę w Warszawie jest, czy sala Państwowego Muzeum Etnograficznego to obiekty, gdzie muzyka świata, rozumiana jako dalekie podróże ku odległym kulturom po inspiracje i doświadczenie, znajduje gościnne progi i wyrobioną publiczność.
Zespół Moribaya jednak miejscem introdukcji swojej drugiej płyty pt. „Fila”, wydanej dzień wcześniej, uczynił klub Bardzo Bardzo. Kiedy 8 lutego przyszedłem pół godziny przed koncertem, klub był już prawie pełny, a nowi „słuchacze” wciąż napływali wartkim strumieniem. Członkowie zespołu gromadzili się pod niewielką sceną, podekscytowani i zapewne ucieszeni tak znakomitą frekwencją. Napięcie stawało się coraz większe i wstąpiła we mnie nadzieja, że usłyszę i zobaczę zstąpienie muzycznego ducha Afryki, w jego niezwykłej subtelności, delikatności, pomieszanej z zadziornością, frenetycznym rytmem, poczuciem ironii i dystansem. Usłyszane wcześniej na YouTubie piosenki wydawały się to zapowiadać. Jednak już pierwsze utwory sprawiały wrażenie, jakby zespół zdecydował się położyć akcent na dźwięki bębnów i taniec, a szerszy wachlarz emocji i głębsze doświadczenia zatrzymać dla siebie. Wprawdzie publiczność bawiła się znakomicie, ale zdecydowanie nie była nastawiona na słuchanie. W pierwszych rzędach tańczono, w dalszych aż do końca – głośno rozmawiano. Nieśmiałe próby uciszenia widowni, aby nieco subtelniejszy utwór, rozpoczynający się od ładnego intro na korze, mógł wybrzmieć, osiągnęły niewielki skutek. Oprócz tego utworu w początkowej fazie koncertu wyróżnił się jeszcze jeden, urokliwie zaśpiewany przez Amadou „Fola” Baldego, którego głosowi towarzyszyły porywające improwizacje Noumassy Dembele na balafonie. Na marginesie dodam, że w zespole Moribaya przydałyby się balafony z większymi znacznie rezonatorami, dzięki którym instrumenty te potrafiłyby się obronić przed zmasowanym atakiem bębnów, spłaszczających całą strukturę utworów do jednej warstwy. Sięganie do pełni ludzkiego doświadczenia, które w muzyce Sahelu ujawnia się w sposób urzekający, daje lepsze i mocniejsze podstawy do tego, co wydaje się dla zespołu Moribaya kluczowe: ekspresji radości i efektownego popisu umiejętności technicznych.
Mocnymi filarami grupy są wspomniany już Noumassa Dembele, zaprzyjaźniony z balafonem jak mało kto, ale także wspaniale radzący sobie z korą i „gadającym bębnem” – tamą, oraz Paul Grocott, operujący znakomitą techniką i potrafiący uruchomić prawdziwe emocje w pełnym wachlarzu dynamiki i nastrojów wytwarzanych przez rozmaite rodzaje bębnów. Artysta dysponuje wcale dobrym głosem, o swobodnej artykulacji i ciekawej barwie, (bardzo udany był utwór, w którym wystąpił on w roli wiodącego głosu w tzw. śpiewie responsorialnym). Reszta muzyków to utalentowani instrumentaliści, mający jednak skłonność do rozrywkowego i „wyczynowego” podejścia do muzyki. Szkoda, że na koncercie nie wystąpił Radek Herman, wspaniale grający na flecie fula (z manierą angażowania głosu w czasie gry, przypominającą Iana Andersona z Jethro Tull!) i wprowadzający za jego pomocą tak potrzebną zespołowi nutę głębi i złożoności uczuć.
Jak opowiedziała liderka grupy, Anika Kamińska, płyta została nagrana w gościnnych progach (a właściwie poza progiem, bo na otwartej przestrzeni, gdzie rozstawiono sprzęt) domu na Mazurach, przy pomocy jednoczesnego utrwalania dźwięku wszystkich instrumentów i z towarzyszeniem odgłosów natury. Na okładce wykorzystano prace artystki o imieniu Kaja, posiadającej na Facebooku stronę zatytułowaną „Jak Ruda pazurem”. Zdecydowanie warto tam zajrzeć, pooglądać i poczytać.
Pod koniec koncertu zespół zagrał utwór z pierwszej płyty, zatytułowanej „Kelnen”, wydanej w 2018 roku, w którym miały miejsce interesujące zmiany tempa i nastroju. Para Dembele – Grocott dała wtedy wspaniały popis gry na krinie (w tym utworze jeszcze kilkoro muzyków zasiadło, na podłodze, do tego ciekawego brzmieniowo instrumentu). Rytm zaczął rozsadzać granice ego i skłaniać do euforycznych transgresji. Końcówka koncertu była już znacznie lepsza – zróżnicowane tempa, nareszcie czytelna i bardziej złożona kolorystyka sprawiły, że muzyka zaczęła rzeczywiście przykuwać uwagę i wnikać w duszę.
Z pewnością warto śledzić koncerty i płyty zespołu Moribaya, ma on bowiem spory potencjał rozwojowy i jest na naszej folkowej scenie rzadkim ptakiem (nie tylko dlatego, że muzyka afrykańska jest przez rodzimych artystów znacznie mniej eksplorowana niż np. irlandzka czy ludów słowiańskich, ale także dlatego, że dwóch członków zespołu to przybysze z Burkina Faso i Senegalu, a Paul Grocott pochodzi z Australii), ale odznaczającym się pięknym ubarwieniem i szykującym się – mam nadzieję – do podniebnego lotu.

Artur Kowalski

 

Sugerowane cytowanie: A. Kowalski, Moribaya w Bardzo Bardzo, "Pismo Folkowe" 2020, nr 146-147 (1-2), s. 36.

Skrót artykułu: 

Modny klub warszawski, którego scena jest otwarta przeważnie dla szeroko pojętego jazzu, funky i ambitniejszych odmian popu, nie wydawał mi się najlepszym miejscem dla muzyki etnicznej. Centrum Promocji Kultury przy ul. Podskarbińskiej, jeden z szacownych domów kultury, jakich trochę w Warszawie jest, czy sala Państwowego Muzeum Etnograficznego to obiekty, gdzie muzyka świata, rozumiana jako dalekie podróże ku odległym kulturom po inspiracje i doświadczenie, znajduje gościnne progi i wyrobioną publiczność. Zespół Moribaya jednak miejscem introdukcji swojej drugiej płyty pt. „Fila”, wydanej dzień wcześniej, uczynił klub Bardzo Bardzo.

Fot. A. Kowalski

Dział: 

Dodaj komentarz!