Mity pogranicza

rozmowa z Bogdanem Brachą

O inspirującej artystycznie mocy terenów pogranicza mówi się dużo, szczególnie w ostatnich latach. Według niektórych pogranicze jest tylko z pozoru obszarem zdecydowanie odmiennym od innych. O swoim rozumieniu tego pojęcia mówi Bogdan Bracha– lider Orkiestry św. Mikołaja.


Czy w Twoim słowniku jest miejsce na określenie „pogranicze”? Co ono dla Ciebie znaczy?

Bogdan Bracha: Pogranicza ostatnio zrobiły zawrotną karierę. Rzeczywiście jest to słowo o wielkiej pojemności znaczeń, bo pogranicze może być geograficzne, etnograficzne, a może być też rozumiane bardziej metafizycznie, na przykład pogranicze epok czy pogranicze dowolnych, nawet wymyślonych światów. Tak naprawdę pogranicze nie jest ani tworem aż tak bardzo egzotycznym, ani niedawno odkrytym, bo właściwie zawsze, kiedy się chce wyruszyć do nowej krainy, to trzeba przejść przez pogranicze. Pogranicze jest jeszcze bezpiecznym terenem do eksploracji, bo niedaleko z niego do domu. Znacznie łatwiej stamtąd uciec niż z jakiejś obcej krainy, która otwiera się tuż za nim.

Orkiestra św. Mikołaja powstała dzięki zaistnieniu pogranicza?

W związku z tym, że pogranicza stały się modne, to Orkiestrze, z racji tego, że zaczynała od pieśni Łemków, przypisuje się udział w wykreowaniu tej mody. Mozaika kulturowa Karpat fascynuje, ale tak naprawdę badanie i twórcza inspiracja pograniczem nigdy nie były celem Orkiestry. Chociaż nie bronimy się przed takimi określeniami, to zgłębianie kultury tych terenów nie jest dla naszych działań priorytetem. Nie gloryfikujemy pogranicza. Gdy wyprawiamy się, dosłownie i w przenośni, do innych krain, ciągle przecież przez nie przechodzimy. Znamy je.

Nie uważasz jednak, że gdyby nie było Karpat i pogranicza polsko-łemkowsko--słowackiego i pewnie jeszcze jakiegoś, to Orkiestra by nie powstała?

Wymiar etniczny pieśni łemkowskich, które śpiewaliśmy na początku naszej przygody z folklorem, zawsze ustępował miejsca ludzkiemu wymiarowi folkloru, który poznawaliśmy.To, co mnie wtedy najbardziej interesowało w folklorze, to człowiek taki jak ja. A najbardziej fascynujące było odkrycie, że ja i ten człowiek jesteśmy takimi samymi ludźmi. Pomimo różnicy epok i tego, że on – choć bezimienny, posiadał to całe piękno materialne i duchowe, które rozumiemy jako folklor. Zrozumiałem wtedy, ja i mam nadzieję moi przyjaciele z zespołu, że i my mamy to wszystko. Możemy się tego nauczyć od tego właśnie człowieka, tak samo, jak on nauczył się od swoich przodków. Jednocześnie uświadomiliśmy sobie, że dla kogoś za sto lat to my będziemy tym, kim on jest dla nas. Poczuliśmy się ogniwem w łańcuchu i to przyniosło niesamowitą energię życia i spokój ducha. No i jeszcze jedna rzecz ważna. Ten spokój ducha wynikał nie tylko ze znalezienia swojego miejsca w ciągu ludzkich żyć. Wynikał on też z przejmowania, w miarę poznawania folkloru, jakiejś części tej ogromnej nauki praw społecznych i życiowych, które folklor ukrył w tych wszystkich swoich fatałaszkach, czyli pieśniach, legendach, opowieściach. Odkrycia te odsunęły problem narodowy czy etniczny – dla mnie on nie istnieje. Ten sentyment do zwykłego szarego obywatela z danej społeczności doprowadził do unieważnienia różnic pomiędzy nacjami i oczywiście pogląd ten słychać jakoś w artystycznym przekazie Orkiestry św. Mikołaja. Może dzięki temu rzeczywiście stała się ona jednym z pomostów pomiędzy kulturą łemkowską a polską. Być może dlatego skojarzono nas w ogóle z pograniczem, bo jesteśmy na tym pograniczu postrzegani jako wspólny element.

Powrót do polskiego folkloru był wycofaniem się Orkiestry z pogranicza?

Głównym, praktycznym celem Orkiestry było i mam nadzieję, że zawsze będzie poszukiwanie oryginalnego, ciekawego repertuaru. W momencie kiedy przestało być czymś niespotykanym wykonywanie pieśni ukraińskich, udaliśmy się do innej muzycznej krainy. Zainteresowanie pieśniami łemkowskimi spowodowało odkrycie folkloru i pojawiło się pytanie, jak wyglądała nasza rodzima kultura ludowa. Właśnie dlatego „wróciliśmy do domu”. Odkryliśmy już człowieka, który nazywał się folklor, ale był on Łemkiem. Przeczuwaliśmy, że może być on także Polakiem, Żydem, Serbem. Trzeba było to sprawdzić. Dlatego w Orkiestrze zaczęliśmy inspirować się polską muzyką. Osobiście w wolnych chwilach grałem też trochę muzyki klezmerskiej i bałkańskiej w formacji „Się Gra”. W muzykowaniu Orkiestry był również czas huculski, była płyta karpacka. Tych pierwszych fascynacji, mimo istniejącej w naszym współczesnym repertuarze dominacji folkloru polskiego, nie można nazywać epizodami. Teraz również miewam tęsknoty związane z muzyką łemkowską, bo nagle odkryłem, że mógłbym i chcę na ten temat coś jeszcze powiedzieć.

Abstrahując od Orkiestry, czy zgadzasz się, że pogranicze to miejsce twórcze, gdzie generuje się ciekawa muzyka, której nie ma w kulturach zamkniętych?

To prawda, że nakładanie się na siebie różnych wpływów powoduje powstawanie ciekawych zjawisk, również w dziedzinie muzyki. Wydaje mi się, że pogranicze pozwala na pewien komfort w przypadku działalności twórczej. Tam, gdzie ścierają się różne wpływy, powstają hybrydy. Artysta chce zaskakiwać ciągle czymś nowym, proponować ludziom coś nowego, bo wie, że ludzie lubią to i kupują. Pogranicze daje mu taką możliwość, gdyż spotyka tam tworzywo, które fascynuje i jego, i tych, do których swą sztukę kieruje. Myślę, że tajemnica popularności pogranicza to ten powiew egzotyki, będącej odwiecznym lepem na artystów.

Początki Orkiestry to muzyka łemkowska. Co w tym czasie wiedziałeś o Łemkach?

Łemkowie byli pierwszymi odbiorcami naszej muzyki, którzy tak „masowo” docenili naszą twórczość i stąd też tak potężne piętno odcisnęło to na zespole. Natomiast, jak to w życiu często bywa, o zajęciu się muzyką łemkowską zadecydował przypadek. Znaleźliśmy się w środowisku turystów, którzy śpiewali pieśni z Beskidu Niskiego, wśród których istniał mit Łemkowszczyzny – zaginionej Atlantydy. Wyjeżdżali do krainy, która była nie tylko górami, ale krainą owianą legendą kultury objętej zakazem wspomnień. Oficjalnie o pieśniach łemkowskich kazano zapominać, miały zniknąć jak ruiny domów wśród bieszczadzkich traw. Tych pieśni nie można było nigdzie usłyszeć poza ogniskami w górach i spotkaniami w łemkowskich domach. Było więc wiele czynników, które przyciągały. Ten klimat miał zasadniczy wpływ na rozpoczęcie naszej twórczości. Wydawało się nam, że zgłębianie tych pieśni będzie ciekawe, a potem przyszło odkrycie folkloru.

Muzyka łemkowska stała się rodzajem piosenki turystycznej, nutą ogniskową?

Tak, ale chciałbym przestrzec przed niefrasobliwym posługiwaniem się pojęciami, typu „nuta ogniskowa” czy „piosenka turystyczna”. Dzisiaj znaczą one co innego, niż 15 lat temu, kiedy ja je poznawałem i 20-30 lat temu, kiedy ta muzyka się tworzyła. Orkiestra powstała w końcu lat 80., w zasadzie w ostatnim momencie świetności krainy górskich włóczęgów. Dzisiaj te sformułowania korespondują raczej z piosenką biesiadną czy amatorskim śpiewaniem bez duchowego kontekstu. Natomiast wtedy to zjawisko miało inny wydźwięk – była to kultura elit. Spotykali się i śpiewali przy ognisku profesorowie i studenci. Tworzyli oni „wolną, zieloną republikę wśród lodowca PRL-u”. Pamiętam, kiedyś jako młody chłopak szedłem Otrytem i spotkałem takiego brodacza. Pozdrowił mnie słowami: „Witam na wolnym Otrycie”. Właściwy sens tego powitania zrozumiałem dopiero po latach, kiedy poznałem ideę ludzi tworzących „Chatkę Socjologa” i inne kultowe miejsca, jak baza w Łopience, chatka w Ropiance. Pisane i niepisane zasady współżycia istniejące w tych obiektach, jeśli jeszcze pozostały, wywołują ironiczny uśmiech dzisiejszych turystów.

Wśród wielu pieśni klasyków gatunku jak Andrzej Wierzbicki czy Wojciech Bellon w repertuarze górskich wędrowców znajdowały się także ludowe pieśni łemkowskie. Traktowano znajomość i śpiewanie ich wręcz jako wyższy stopień beskidzkiego wtajemniczenia. Kiedyś dawno temu, po dniu wędrówki dotarliśmy dość późno do bazy w Łopience. Płonęło już ognisko i zebrana przy nim grupka śpiewała właśnie turystyczne hity. Dosiedliśmy się włączając się do wspólnego śpiewu. Po pewnym czasie nasi gospodarze popatrzyli po sobie tajemniczo i padła propozycja: „No to może teraz zaśpiewamy po naszemu”. Wiedzieliśmy, co to znaczy. Zabrzmiały pieśni łemkowskie, a my rewanżując się innymi podobnymi melodiami nagle z „obcych” turystów staliśmy się „swoimi”. Połączyły nas pieśni górali karpackich chociaż my byliśmy studentami z Lublina, a oni z Warszawy, Gdańska, Krakowa... Całe nasze łemkowskie korzenie to plecak wspomnień i przeżyć oraz zdarte na szlaku buty, no i setki takich ognisk. Dziś myślę, że wtedy może rodził się folk, zupełnie obok świadomości jego twórców, podobnie jak autentyczny folklor.Cały czas Orkiestra, choć zajmuje się Bieskid Niski, Świerzowa Ruska, 1990. Figura udekorowana haftowanym „rucznikiem”. Niedaleko resztki cerkwi, których znalezienie wymagało wyobraźni i spostrzegawczości. Cerkwie stawiane były w miejscach eksponowanych, dogodnych dla mieszkańców wsi. Dziś wskazują na nie ślady drogi, lipowy starodrzew, przydrożne krzyżefolklorem polskim, ma kontakt z Łemkowszczyzną...Bieszczady, Beskid Niski, całe Karpaty to więcej niż problem muzyki. To jest magia gór, o której wiele by mówić. Próbowano to wyrazić już na wiele sposobów – od lapidarnego stwierdzenia „w góry się chodzi, bo są”, po opasłe powieści i poematy sławiące ich piękno. Wielu członków Orkiestry wywodzi się z kręgów turystycznych i od zawsze istniała w środowisku idea stworzenia swego miejsca w górach. Miejsca, do którego można byłoby zawsze wracać, które można byłoby kreować, działać, zapraszać przyjaciół. Takim miejscem stał się Jawornik. Nie jest to wyłącznie baza turystyczna. Staramy się, żeby Jawornik stał się miejscem kojarzonym z przeżyciami natury duchowej. Są takie bazy, w których dzieje się to mimochodem. W Jaworniku sporo się w tym celu robi, żeby właśnie tak było, ale nie wiem, czy to przynosi proporcjonalnie większe efekty. Mam nadzieję, że tak. Nasze istnienie w karpackiej wsi to również ciągłe obcowanie z tradycją tego miejsca. Nie da się zrobić tam kroku, żeby nie natrafić na ślady dawnych mieszkańców. Dla ludzi wrażliwych każdy krok wiąże się z pytaniem o życie, które toczyło się tu kiedyś.

Po Orkiestrze św. Mikołaja powstały w Polsce inne grupy folkowe inspirujące się podobną muzyką, mówi się nawet o nurcie „postorkiestrowym”. Czy Orkiestra faktycznie była wzorem dla wielu kapel? Jak postrzegasz wykonawców, którzy poszli taką samą drogą?

Oczywiście, że tak było. Niektórzy to śmiało stwierdzili, inni nie – mają do tego prawo. Historia powstania Orkiestry, sposób w jaki powstała, jest wypadkową pewnej epoki, w jakiej żyliśmy i naszej muzykalności. Było to w czasach kiedy grywało się na gitarze i bywała ona podstawowym narzędziem służącym do tworzenia zespołu. Dostępne były: flet prosty, mandolina, bałałajka. W oparciu o te środki powstała Orkiestra i z racji tego, że od początku była ona dla nas również szkołą tworzenia muzyki, jej brzmienie jest takie, a nie inne. Być może podobnie było z innymi powstającymi wtedy zespołami i dlatego wydają się podobne. Gdyby teraz ktoś chciał stworzyć taką kapelę, to dysponowałby innym warsztatem.

Na pewno dla niektórych Orkiestra była pewnym wzorem, tak jak i my mieliśmy swoich idoli, którzy może nie wpłynęli na naszą muzykę bezpośrednio, ale stanowili dla nas motywację i duchową ostoję.

Raczej jestem dumny, że ktoś czerpie z dokonań Orkiestry, nigdy nie byłem zazdrosny o pomysły. Tych ciągle nam nie brakuje. To nawet jest miłe, jeżeli je ktoś powiela. Odbieram to jako rodzaj uznania. Od początku jestem psychicznie przygotowany nawet na to, że ktoś je sprzeda lepiej niż ja.


Rozmawiała Agnieszka Matecka

Dział: 

Dodaj komentarz!