Mikołaje na Borneo

Trudno powiedzieć, co było ważniejsze: festiwal czy sam pobyt na Borneo. No ale ponieważ gdyby nie muzyka, nic by się nie stało, co się stało, należy poświęcić jej stosowne miejsce.Rzućcie okiem na mapy Google: kraj: Malezja, region: Sarawak, jego stolica: Kuching, miejscowość: Santubong, miejsce: Cultural Village. Na zdjęciu satelitarnym będzie wszystko jak na dłoni. W realu to kilkanaście godzin w samolotach. Sarawak to malezyjska część Borneo o powierzchni ponad 1/3 Polski i populacji tylko 2 mln. 100 tys. mieszkańców. 45 minut busem na północ od jej stolicy Kuching leży nadmorski kurort i góra Santubong, a między nimi Wioska Kulturalna, skansen, gdzie mieliśmy przyjemność grać. Prawie na równiku.

Rainforest Festival odbywa się już od 12. lat. W zeszłym roku odwiedziło go ponad 25 tys. widzów. Ja miałem opaskę oznaczoną cyfrą 20 tys. Festiwal ma zasięg globalny. Kierownikiem artystycznym festiwalu był Kanadyjczyk, technicznym - Szkot, inspicjentem sceny - Holender. Jest to przedsięwzięcie organizowane przez ministerstwa Malezji jako projekt promujący Sarawak i chroniący lokalne dziedzictwo - tradycję ludową, przyrodę. Doskonale rozumieliśmy te cele: w walizkach mieliśmy koszulki z napisem "made in Lublin".

Festiwal od strony muzycznej składał się z dziennych warsztatów i wieczornych koncertów, które odbywały się naprzemiennie na dwóch scenach, dzięki czemu między jednym a drugim występem nie było żadnej przerwy. Dodatkowo transmitowano je na ekrany przy scenach i w kilku miejscach rozrzuconych po całej Wiosce, więc muzyka była w skansenie wszechobecna. I tu mamy problem, ponieważ o ile taki wstęp wystarczyłby, aby wyobrazić sobie każdy festiwal europejski, to w przypadku tego festiwalu trzeba dodać wiele dodatkowych informacji, które zamieszczam w telegraficznym skrócie:

Wszędzie rośliny doniczkowe gigantycznych rozmiarów. Palmy i bambusy, drzewa z korzeniami w formie drewnianych fałd. Powietrze ciepłe i wilgotne jak przed burzą w Polsce, tylko że bardziej i cały czas. Krawężniki jak wały przeciwpowodziowe, bo tutaj jak już pada, to pada... Morze Południowochińskie cieplejsze od ciała ludzkiego. Brak komarów. W ogóle po zmroku wokół lamp nic nie latało. Dzień zamieniał się w noc przez godzinę między 18.00 a 19.00. Ptaki śpiewały przez całe dnie i noce, ale główną składową krajobrazu dźwiękowego były rozmaite cykady. Prawie w każdym pomieszczeniu działała lodowata klimatyzacja, ale nikt nie zachorował. Polskie słońce jest gorsze od malezyjskiego ciepła, choć pot lał się z nas strumieniami.

Po skansenie chodziło się drewnianymi pomostami między chatami na palach. To w nich odbywały się warsztaty. Wioska prezentuje 20 różnych grup etnicznych prowincji. Tę różnorodność widać było wszędzie: Malaje, Chińczycy, Europejczycy, Murzyni, bardzo różne rodzaje skośnych oczu i odcieni skóry. Część kobiet chodziła w chustkach, część nie. Podobnie: część osób chodziła w maseczkach przeciwgrypowych, jak Michael Jackson, część bez. Wszędzie mali, mili i kompetentni skośnoocy ludzie.

W sumie wystąpiło 18 grup z: Polski, Finlandii, Węgier, Maroka, Malezji, Korei, Kanady i Chin, Tanzanii, Portugalii, Indonezji, Nowej Zelandii, USA i Francji. Dzięki konsulowi honorowemu, Malezyjce - pani Raziah Mahmud-Geneid, dotychczas występowały tu już dwa zespoły z Polski, ale oba grały muzykę celtycką - Shannon i Beltaine. Oprócz koncertów zaplanowano około 30 warsztatów polegających na prezentacji instrumentów. Wzięliśmy udział w 11. z nich, bo mamy dość bogate instrumentarium. Spotkania te polegały na tym, że każdy muzyk opowiadał trochę o swoim instrumencie lub o muzyce i grał przez chwilę, po czym następowała próba gry wspólnej. Była to świetna okazja zarówno dla publiczności, jak i dla samych muzyków, aby spotkać się w okolicznościach bardziej "międzyludzkich".

Zespoły były bardzo różnorodne. Trzeba przyznać, że organizatorzy zadbali o globalną reprezentację muzyki świata. Moana and the Tribe z gołymi wojownikami-tancerzami zagrali w stylu "sopockim" w obronie plemion Nowej Zelandii i chyba właśnie ten aspekt wywołał dość duże zainteresowanie mediów. Gwiazdą byli Zawose Family z Tanzanii, kłąb afrykańskiej energii, który nie dysponował zbyt wyrafinowanymi aranżacjami, ale wynagradzał to widok kobiet skaczących z dżembami między nogami. Dla pań zaś był człowiek-orkiestra, który wydawał dźwięki poruszając każdą częścią ciała z osobna. Muzsikas natomiast podeszli do sprawy edukacyjnie i zagrali w formie prezentacji różnych instrumentów. Jouhiorkesteri z Finlandii, młodzi ludzie używający miedzy innymi kawałków desek ze strunami i smyczkiem, zaprezentowali utwory, które, jak sami mówili, "były cool 300 lat temu", a Dazkarieh z Portugalii dali czadu w stylu rockowym, choć za gitarę basową służył oud. Poum Tchack z Francji szukali nowych brzmień w dżango, cygańskim swingu, a Jeff and Vida przyrżnęli klasyczne amerykańskie country. Malezję i okolice reprezentowały zespoły ludowe grające na bambusach i grupa Asika prezentująca zaawansowaną wykonawczo fuzję jazzową różnych gatunków i inspiracji.

Niestety, nie wszystkie zespoły udało mi się zobaczyć, ale był jeden, który widziałem dwa razy i który zapamiętałem najlepiej: Noreummachi z Korei - jedna osoba grająca na fujarkopodobnych instrumentach dętych stroikowych i gwizdkowych, jeden śpiewak, a właściwie melodeklamator historii i parę osób tańczących i grających na instrumentach perkusyjnych. Jakkolwiek historie opowiadane były w niezrozumiałym języku, to cała reszta - ekspresja wokalu, taniec, bujanie wstążkami przytwierdzonymi do antenek na czapkach i rytmy były tak wciągające, tak świetnie zaaranżowane i jednocześnie niewymuszone, że śmiało mogę o tym zespole napisać - zjawisko.

Koncert Orkiestry św. Mikołaja został odebrany entuzjastycznie. Na drugi dzień przysiadł się do nas Randy Raine-Reusch, dyrektor artystyczny festiwalu i określił go jako "amazing". Według niego moglibyśmy jeździć po całym świecie i grać. Jego współpracownicy dziwili się, skąd się wzięliśmy i dlaczego nikt o nas nic nie wie. Przytaczam tę rozmowę na zasadzie anegdoty. Po 20. latach robienia "kariery" mamy do takich sytuacji stosunek sceptyczno-sarkastyczny. Rozmowa z Randym była jednak najbliższa tego, na co każda grupa czeka czasem przez całe życie. Ta rozmowa dała nam nadzieję, a nadzieja jest w życiu najważniejsza.

Parę słów należy poświęcić organizacji festiwalu - była świetna. Pracowało nań około 150 wolontariuszy wybranych z 4-5 tys. zgłoszeń. Hotel od wioski dzieliło parę kilometrów, ale non stop kursowały między nimi specjalne wahadłowe busiki, które sprawiały, że tego dystansu w ogóle się nie czuło. Wolontariusze prawie wyrywali artystom instrumenty z rąk, żeby pomóc przenieść je w odpowiednie miejsce, co okazało się bardzo ważne, bo dystanse do pokonania nawet w pobliżu sceny były duże. Mieliśmy cztery identyfikatory (nie licząc klucza do pokoju, który zgubiłem), oraz dziennie po cztery posiłki w dwóch miejscach i po parę zadań do wykonania. Muszę więc przyznać, że w pewnym momencie poczułem się osaczony przez logistykę. Pomogło to, że wszyscy byli tak mili, uprzejmi i pomocni. Ponura mina Polaka - to jest niestety coś, co po takiej podróży rzuca się w oczy na Okęciu.

Kiedy podsumowałem podróże Orkiestry św. Mikołaja, to bilans nie wypadł źle: 14 krajów europejskich. Ale zdobyć Borneo - to zupełnie inna historia. Wyjeżdżaliśmy do Polski z przekonaniem, że nie moglibyśmy tego czasu spędzić i wykorzystać lepiej.

Skrót artykułu: 

Trudno powiedzieć, co było ważniejsze: festiwal czy sam pobyt na Borneo. No ale ponieważ gdyby nie muzyka, nic by się nie stało, co się stało, należy poświęcić jej stosowne miejsce.Rzućcie okiem na mapy Google: kraj: Malezja, region: Sarawak, jego stolica: Kuching, miejscowość: Santubong, miejsce: Cultural Village. Na zdjęciu satelitarnym będzie wszystko jak na dłoni. W realu to kilkanaście godzin w samolotach. Sarawak to malezyjska część Borneo o powierzchni ponad 1/3 Polski i populacji tylko 2 mln. 100 tys. mieszkańców. 45 minut busem na północ od jej stolicy Kuching leży nadmorski kurort i góra Santubong, a między nimi Wioska Kulturalna, skansen, gdzie mieliśmy przyjemność grać. Prawie na równiku.

Dział: 

Dodaj komentarz!