Nie mogę sobie i Państwu odmówić napisania o spotkaniu Orkiestry św. Mikołaja z zespołem Joryj Kłoc podczas tegorocznego XI Festiwalu Brunona Schulza w Drohobyczu na Ukrainie. Było to w lipcu, jakiś czas temu, jednak wrażenia wciąż trwają, pamięć nie blaknie, a wydarzenia w tle tego przedsięwzięcia znakomicie nadają się do przywołania w felietonowej formie. Koncert miał wielką dramaturgię, zanim się jeszcze zaczął.
Orkiestra wyjechała rano z Przemyśla na przejście graniczne w Medyce, do Drohobycza miała około 100 km. Niektóre poważne portale internetowe związane z podróżami są doprawdy rozbrajająco naiwne – kto im uwierzy, może popaść w zaskakujące tarapaty. Bo według nich pokonanie tej setki zajmuje 1,5–2 godziny. Tymczasem nie dość, że akurat trafić można na kapryśnych pograniczników lub zatrzymanie ruchu granicznego z jakichś innych, niewiadomych powodów – to jeszcze okazać się może, że nagle… nie ma drogi. Tak jest na tej trasie koło Sambora. Kilkanaście lat temu był to odcinek trudno przejezdny, potem wiele dziur załatano, lecz droga wróciła do dawnego, a nawet jeszcze gorszego stanu, co najmniej jej kilometr składa się z samych dziur, a niektóre to wręcz głębokie jamy. Gdyby oglądać tu ruch aut, autobusów czy ciężarówek z góry, robi on wrażenie, że jadą sami pijani kierowcy, żaden prosto, wywijają w prawo i w lewo na przeciwległe pasy, jadą poboczami, za to niezwykle wolno. To prawdziwa zagadka, dlaczego jest tu, i tylko tu, tak od lat? Gdzie indziej remontują i jest o wiele lepiej, w wielu miejscach nawet super, zaś tutaj – nic, czas się zatrzymał. Czyżby zdecydowały względy polityczne tamtejszej lokalnej władzy gminnej, żeby odstraszać transgraniczny ruch polsko-ukraiński po „naszym terenie”? A jak już remontować to tak, aby asfalt spłynął na wiosnę z deszczem.
Czekaliśmy cierpliwie. Orkiestra dojechała późnym popołudniem, kiedy publiczność już się gromadziła, już był czas koncertu, krótka próba – niejako „z biegu” – odbywała się przy pełnej sali, zapewne niektórzy myśleli, że to jakiś performatywny prolog koncertu. Mimo przeżyć podróżniczych i pośpiechu zagrali znakomicie. Występowali jako pierwsi, musieli jak najszybciej wracać, dojechać do granicy przed godziną policyjną, więc nie było czasu na rozmowy i chociażby na piwo. Nie znając stanu lokalnych dróg, nie wiedzieliśmy, jaką trasę powrotną polecić. Nie miał takich problemów Joryj Kłoc, przyjechali ze Lwowa, do Drohobycza prowadzą stamtąd dwie bardzo dobre trasy.
Pomysł tego muzycznego spotkania zrodził się nam za sprawą ich wspólnej, bardzo dobrej płyty „Muzyka Pogranicza – Muza”, nagranej w ubiegłym roku; Joryj Kłoc śpiewa po polsku, a Mikołaje po ukraińsku. Echa tej płyty znakomicie wybrzmiały podczas koncertu, siła żywej muzyki zawładnęła słuchaczo-widzami. I co ważne, nie było alarmu przeciwlotniczego.
Mogłoby się wydawać, że te zespoły nie pasują do siebie, Orkiestra to formacja o bogatym instrumentarium, z ogromnym repertuarem, uwodząca różnorodnością melodyjności, zaś Joryj Kłoc gra przede wszystkim rytmem – lider kapeli, Anton Łubij, obchodząc wokół scenę, wali tłuczkiem do kartofli w bęben, chociaż potrafi być również bardzo subtelnym wokalistą. A jednak – to dwie fascynujące twarze i wspólnych, i przenikających się tradycji muzycznych. Zapowiadając wykonanie piosenki, „Gospodarz” Łubij podkreślił: to jedna z piosenek, która jednoczy Ukraińców i Polaków, to szczedriwka. Fantastycznie było usłyszeć dwie wersje weselnej piosenki „Siadaj, siadaj, kochanie moje” o rodowodzie „gdzieś z okolic między Rzeszowem a Lublinem”.
Wojna nie daje o sobie zapomnieć. Anton Łubij to postać niezwykła: rzeźbiarz, który stał się muzykiem, mógł przyjechać na koncert dzięki przepustce z frontu. Jak mi powiedział, dzwonił do kolegów, a ci poprosili: graj dobrze, nie zrób nam wstydu. Nie był pewien, jak wyjdzie, bo kapela dawno nie ćwiczyła – wyszło znakomicie. Jest w nim i muzyka, i wojna. Służył w Bachmucie, jego oddział został okrążony, myślał, że to koniec, było mu bardzo ciężko, tym bardziej, że od kilku tygodni nie miał kontaktu z rodziną. I wtedy – opowiadał wzruszonej publiczności – we śnie przyszła do niego żona i pogładziła po sercu. To był znak, będzie dobrze.
Splatają się różne okoliczności, konteksty, postawy, przeżycia. Kameralny Cambaleo Teatro z Madrytu też nie miał łatwej podróży, bo wprawdzie do Warszawy przyleciał samolotem, ale do Drohobycza musiał przybyć autobusem – podróż była kilkunastogodzinna, kolejka na granicy długa. A mimo to, myślę, byli zadowoleni – z przyjęcia ich spektaklu przez festiwalową publiczność, a zapewne i z samego doświadczenia bycia w Ukrainie. Natomiast jeden ze znanych polskich teatrów nie zdecydował się podjąć podróży, chociaż obiecał i chciał, a ustalenia szczegółów trwały długo. Jednakże trudno mieć im to za złe, taki krok podpowiedziało im ich poczucie odpowiedzialności. Nie wiadomo, jakie są priorytety przekraczania granicy, wątpię, aby była nim współpraca kulturalna, a rozmaite okoliczności wojny mogą budzić po prostu lęk. Takie oto są festiwalowe zawirowania.
Grzegorz Józefczuk
Nie mogę sobie i Państwu odmówić napisania o spotkaniu Orkiestry św. Mikołaja z zespołem Joryj Kłoc podczas tegorocznego XI Festiwalu Brunona Schulza w Drohobyczu na Ukrainie. Było to w lipcu, jakiś czas temu, jednak wrażenia wciąż trwają, pamięć nie blaknie, a wydarzenia w tle tego przedsięwzięcia znakomicie nadają się do przywołania w felietonowej formie. Koncert miał wielką dramaturgię, zanim się jeszcze zaczął.
fot. z arch.