Na początku nie było gór, tylko woda... Taka woda, kiejby morze bez brzegów. I Pan Bóg chodził po wodzie. Ale raz zobaczył, że na wodzie kręci się piana. "Kto ty jesteś?" - spytał. A piana mówi: "Nie wiem, żywa jestem, a chodzić nie mogę". A to był zły duch Aridnyk. Pan Bóg o nim nie wiedział, bo on też był bogiem od pokonu świata. Dał mu Pan Bóg ręce i nogi i już chodzą sobie razem, jak pobratymcy. Znudziło im się wciąż chodzić po wodzie; chciał Pan Bóg zrobić ziemię, ale jak dostać z dna morskiego gliny - tego nie wie. Bo Pan Bóg o wszystkim na świecie wiedział, tylko nic nie umiał zrobić. A Aridnyk wszystko potrafił, więc powiada: "Ja bym dał tam nurka." -"Daj nurka." Aridnyk popłynął na dno, zgarnął trochę gliny w garść, a resztę schował do gęby dla siebie. Wziął Pan Bóg glinę i rozrzucił ją naokoło. "Więcej nie ma?" - spytał. "Nie ma." Pobłogosławił Pan Bóg tą ziemię i ziemia zaczęła rosnąć. A ta, co ją diabeł miał w gębie, też sobie rośnie. Rośnie i rośnie, aż diabłu gębę rozpiera, że dychać nie może, oczy mu na wierzch wyłażą.
"Pluj" - radzi Pan Bóg. Zaczął diabeł pluć, a gdzie tylko plunie, tam wyrastają góry. Jedna wyższa od drugiej, dochodzą aż do samego nieba. Przebiłyby nawet niebo, gdyby ich Pan Bóg nie zaklął. Od tego czasu przestały góry rosnąć...
... Zauroczyły natomiast swoim pięknem ludzi, którzy zaczęli mieszkać w nich i poznawać je. Sami nie spostrzegli, kiedy pokochali wierchy do utraty zmysłów. Jak "szatańskim dziełem" są górskie pasma, świadczy nie tylko przytoczony mit huculski, ale także "szatańska siła", króra zakochanym w nich każe wracać, gdy tylko przydarzy się rozłąka. Im większa miłość, tym większa zżera ich tęsknota. Taka właśnie tęsknota sprawiła, że grupa "mieszczuchów", z braku czasu i ... pieniędzy na ciągłe wyjazdy, stworzyła ich namiastkę w swojej okolicy. I tak powstała: Orkiestra św. Mikołaja.
Tak rozpoczęliśmy pierwszy tekst o sobie - tzw. "pierwszą ulotkę". Przypomina mi ona zimę 1988 roku. Wtedy, grudzień w Lublinie to tradycyjna (dziś już tylko legendarna) "Epidemia Piosenki Turystycznej - Bakcynalia '88". Wraz z grupą ludzi, którą kilka miesięcy wcześniej zebrałem, by wspólnie opracować parę karpackich piosenek, świętowałem właśnie swój pierwszy "wielki" sukces. Na tym festiwalu, który dotąd obserwowaliśmy tylko z widowni, zdobyliśmy wszystko, co można było zdobyć. Jedynie w dziedzinie piosenki autorskiej nie mieliśmy nic do powiedzenia, bo autorów naszych piosenek na próżno przecież szukać by trzeba w dolinach bieszczadzkich i beskidzkich gór ... To było bardzo wcześnie. Jeszcze nie wiedzieliśmy, czy to, co śpiewamy, będzie komuś potrzebne, czy ktoś będzie chciał nas słuchać... Wówczas jeszcze w repertuarze bardzo ważne były piosenki turystyczne - te, od których całe nasze muzykowanie się zaczęło. Jeszcze byliśmy tak niepewni... Dalsza działalność powoli rozwiewała wątpliwości. Gdyby w połowie lat osiemdziesiątych ktoś powiedział mi - mawiałem wtedy - że będę interesował się kulturą ludową, zapewne popukałbym się w głowę... Skąd taki pomysł? Nie byłem inny niż wszyscy ci, przed którymi teraz odkrywam ten świat. I sam widzę ich zdziwienie, gdy okazuje się, jak wiele mogą w nim odnaleźć dla siebie. Tak bardzo daleko udało się oderwać nas od naszych korzeni. Tak totalnie zdeptano folklor i skazano na złe zapomnienie.
Pierwszy nasz występ muzyczny miał miejsce w czasie trwania "II Ogólnopolskiego Roztoczańskiego Śpiewania na Polanie". Ciepłe przyjęcie zachęciło nas do dalszych prób. Zrozumieliśmy wtedy, że pomysł czerpania repertuaru z folkloru, dotąd traktowany przez nas wyłącznie jako środek do szlifowania warsztatu, jest wart większej uwagi i realizacji. Potem było pierwsze miejsce na XVII Epidemii Piosenki Turystycznej "Bakcynalia" w Lublinie oraz tytuły laureatów na łódzkiej "Yapie", gdańskiej "Bazunie" i "Giełdzie Piosenki Turystycznej" w Szklarskiej Porębie. Braliśmy udział w wielu imprezach z nurtu tzw. piosenki turystycznej, ale z czasem coraz bardziej na tle tego zjawiska zaznaczała się nasza inność. Stało się oczywistą koniecznością podjęcie własnej drogi artystycznej. / z pierwszej ulotki "Orkiestry św. Mikołaja"/
Pierwszy pełny koncert zagraliśmy wiosną 1989 roku w ramach Tygodnia Kultury Ukraińskiej organizowanego przez Katolicki Uniwersytet Lubelski. Dziś trudno w to uwierzyć, ale instrumentarium "Orkiestry" stanowiły wtedy: gitara (w porywach - dwie) i zwykły flet prosty. Potem nieśmiało pojawiła się mandolina. Był to czas pierwszych poszukiwań, czas odkrywania wielkiej kultury ludowej Ukrainy, jak i folkloru w ogóle. Tak się złożyło, że nasza droga do zrozumienia folkloru rodzimego: lubelskiego, rzeszowskiego, czy z Podhala, wiodła przez góry Łemkowszczyzny i Ukrainę. "Nie nasza wina, - tłumaczyliśmy się - że Łemkowie i Bojkowie żyli w naszych ukochanych górach. Jesteśmy przede wszystkim zafascynowani górami i kulturą, jaka się w nich zrodziła. Szanujemy Łemków i kochamy ich, ale równie mocnym uczuciem pewnie darzylibyśmy Kaszubów, gdyby dane było im mieszkać w karpackich dolinach". To stwierdzenie, które tak często powtarzaliśmy, pozornie tylko jest cyniczne. Bardzo, bardzo cieszyło nas, że stawaliśmy się pomostem między rozdartymi narodami. A działo się tak, choć nigdy nie było to wyraźnym celem "Orkiestry".
Ślady zniszczonej kultury: stare zarośnięte cmentarze, kapliczki, fundamenty domów, samotne cerkwie w pustych dolinach - były tym, co przywiodło nas do muzykowania. Ich tajemniczość i przedziwny urok był i pozostaje do dziś najważniejszym źródłem inspiracji. Mieszkał tam kiedyś człowiek, którego uczucia i pragnienia nie różniły się w gruncie rzeczy od naszych. Choć życie biegło w innych czasach i realiach, to rządziły nim te same odwieczne namiętności. Świadomość tego kazała nam szukać i poszukiwać. "Tamten człowiek" w piękny i niezwykle prosty sposób umiał opowiadać o sobie, o tym, co go trapi i cieszy. Nagle okazało się, że wcale nie trzeba szukać nowych skomplikowanych sposobów i form, żeby wyrazić to wszystko, co jest w nas. Wystarczy sięgnąć do przeszłości. Po co wymyślać, jak zrobić dzban, skoro ktoś to już dawno zrobił. Wystarczy poszukać, wytężyć wyobraźnię..." / z pierwszej ulotki "Orkiestry św. Mikołaja"/
Poznanie rodzimej kultury i takie jak powyższa deklaracje, doprowadziły do prawdziwej rewolucji naszego pojęcia "swojego miejsca na ziemi". Ja znalazłem swoją "ojczyznę" w zapomnianych przez Boga i ludzi, zarośniętych lasami, nieistniejących wioskach Roztocza Południowego, na ulicach Lubaczowa, Wielkich Oczu, Bełza, Rawy Ruskiej. Znałem człowieka, który twierdził, że brakuje mu atmosfery wielonaro-dowości kresów. Po przesiedleniach, po Holocauście czuł się niepełnosprawny kulturowo i dlatego animował działania ocalające od zapomnienia tamtą kulturę. Robił to jak gdyby zmuszany jakimś wewnętrznym niepokojem... Teoria mocno naciągana, ale... Faktem jest, że mieszkający tam ludzie byli może bardziej "światowi" niż my - żyli w świecie wielu narodowości i języków. Prawie jak w Ameryce... - Ja też im tego zazdrościłem.
Używamy tradycyjnych instrumentów, ale gramy i śpiewamy, tak jak sami rozumiemy wykonywaną muzykę. Nie boimy się niedbałośći i "stylistycznych wypaczeń" naszych źródeł. Oryginałowi staramy się być wierni w jego części duchowej.Bardziej interesuje nas jednak jego strona emocjonalna niż estetyczna. Najważniejsze są: duch i sposób widzenia świata, wspólne dla sztuki ludowej, niezależne od krainy i narodu, który je stworzył. To właśnie chcemy przekazać i przełożyć na język współczesnego "mieszczucha". / z pierwszej ulotki "Orkiestry św. Mikołaja"/
To zdanie o misji tłumaczenia folkloru zostało sformułowane dosyć wcześnie. Coś musiało być w granej przez "Orkiestrę" muzyce co porywało i sprawiało, że się podobała . Widać było od początku, że nie mogła być to tylko egzotyka łemkowskich czy ukraińskich pieśni. Coraz mocniej stawało się oczywistym, że tajemnica powodzenia leży gdzie indziej. Całkowite potwierdzenie nastąpiło w chwili wykonania pierwszych piosenek polskich. Po tym eksperymencie byliśmy pewni, że znaleźliśmy "naszą muzykę" - nasze miejsce w sztuce i naszą na nią metodę.
"W dużej mierze działamy intuicyjnie, ale najważniejszy jest jak najlepszy kontakt ze źródłem. Jest dokładnie tak, jak napisał kiedyś rzeszowski etnograf, taki sam jak my samouk, entuzjasta i zapaleniec, Franciszek Kotula: "Niewątpliwie udokumentowane na taśmie zabytki folkloru potrafią poruszyć wyobraźnią, ale wstrząsnąć nią potrafi tylko współżycie z folklorem w miejscu, gdzie się narodził, żył, ewentualnie zestarzał się lub pomarł..." Wyprawy do takich miejsc to najważniejsze nasze działanie. Zobaczyć, dotknąć, czy wreszcie wyobrazić sobie, jak tu kiedyś było, znaczy nasiąknąć klimatem, atmosferą, echem przeszłości, która zawsze jeszcze gdzieś się wałęsa. Potem wszystko, co wiąże się z naszą pracą artystyczną jest łatwiejsze i dla nas samych bardziej zrozumiałe. Dla wszystkich uczestników naszych działań zaczynają sie one od wypraw. Tworzona kiedyś tzw. sztuka ludowa, powstawała w efekcie niczym nie hamowanego działania artysty, dla ktorego kryteria stwarzał odbiorca. Poruszał się on swobodnie w kręgu kultury, którą znał nieskrępowanie czerpiąc z całego jej dorobku. Dzisiejszym zespołom folklorystycznym nie pozwala się na to. Ogranicza się je koniecznością czystości stylu, charakteru itp. Chłopaki ze wszystkich jakie znam dobrych zespołów tego typu, zawsze chętnie podgrywają sobie różne współczesne melodyjki, zawsze robią to jakby obok, z lękiem, poza czasem wypełnionym przez kierownictwo zespołu. Z ich muzyki robi się zabytki, które można, owszem, oglądać, ale z dotykaniem już gorzej. Jak to w muzeum. Tak jak w muzeum podzielono wszystko na działy: muzyka ludowa, taniec ludowy, rzeźba ludowa itp. Wszystko to jest może i ładne, ale martwe. Ja natomiast nie zabraniałem swoim muzykom czerpać ze wszystkich źródeł jakie znają. Tworzywo, jakim jest pieśń lub taniec, kształtujemy swobodnie dodając bez ograniczeń wszystko co tkwi w nas. Pozostajemy sobą, a wszystkie te dodatki powodują, że jesteśmy zrozumiali także dla innych. Zespoły folklorystyczne grające muzykę w sposób archaiczny także pewnie są porywające, ale dla duchów minionych epok i pewnego gatunku... etnografów. Sztuka ludowa naprawdę porywająca jest nie w swojej warstwie estetycznej, lecz w tym, co tkwi gdzieś poza nią i czego ona jest tylko wyrazem. Nasza muzyka jest dla nas doskonałą zabawą i, co naważniejsze, jako taka trafia do naszych odbiorców. Nie jest kierowana do purystów, ale do ludzi, którzy chcą przeżyć coś więcej niż może dać estetyczna powierzchowność." / z wywiadu dla "Przeglądu Akademickiego"/
Zamiast noszenia kolorowych strojów i nauki ładnie opracowanych piosenek "Orkiestra" skierowała się w góry. Nagle - było to na początku 1990 roku - zdałem sobie sprawę, że na cztery miesiące, jeden spędziłem w górach. To było bardzo dużo. Nie da się zapomnieć marcowej wyprawy namiotowej w Beskidy. W śniegu i w błocie rozbijaliśmy namioty na zeszłorocznej trawie. Okazem obfitości wiosennej flory były rachityczne stokrotki rosnące gdzieniegdzie na nasłonecznionych stokach. W pustych dolinach, porosłych nagimi po zimie drzewami, spędzaliśmy czas na długich biwakach. Wszechobecna była muzyka, pomimo grabiejących z zimna palców. Pamiętam Polany Surowiczne - ruiny dzwonnicy, stary łemkowski cmentarz, piwnice. Byliśmy blisko, bardzo blisko tamtego świata - blisko duchów beskidzkich dolin. Nie widzieliśmy żadnego z nich, ale po powrocie śmiało mogliśmy mówić, że wracamy z ich misją.
Wyprawy w Karpaty: na Łemkowszczyznę, w Bieszczady, na Huculszczyznę, ekspedycje na pogranicze polsko - ukraińskie, niezliczone włóczęgi z celem i bez celu - to klucz do wszystkich naszych działań. Opowieści mieszkańców tych ziem oraz ślady minionej kultury były i są podstawowym źródłem naszych inspiracji. "Wykradamy" z tego wszystkiego strzępy ech dawnych wieków, które ciągle tam jeszcze słychać. Nasza muzyka to świat zbudowany z nich jak z kawałków starych domów. a spoiwem jest nasza wyobraźnia. / z drugiej ulotki "Orkiestry św. Mikołaja"/
Był marzec 1990. Pierwszy biwak w Jaworniku, rozbijany już w ciemnościach, wypadł - jak się potem okazało - w starej pasiece. Paliliśmy ogień z resztek starych, zmurszałych uli. Było zimno i zaczynał padać deszcz. Trzy lata później siedzieliśmy w Krywem. Podobny wieczór. Kolacja przedłużała się. Rozmowy przeplatane szczątkowym graniem. W nogach i w pamięci ciągle tętniła Połonina Wetlińska przemierzona w dziennej wędrówce. Ktoś czytał nowy przewodnik po Bieszczadach i nagle przytoczył zeń wzmiankę Kolberga o Jaworniku : " W upiory lud górski wierzy mocno. I tak we wsi Jawornik nad rzeką Osławicą może nie ma ani jednego człowieka pochowanego na cmentarzu, który by nie miał wbitego w głowę ćwieka lub uciętej i u nóg położonej głowy... "Zapadło dziwne milczenie. Uczestnicy owej wczesnowiosennej wyprawy popatrzyli na siebie znacząco. Wszystkim na myśl przyszła pewnie owa noc w pasiece. Potem wędrówka w głąb doliny. Wyraźne ślady domów, cmentarz... Nazajutrz, podczas wycieczki do Tworylnego, ktoś dostrzegł w zrujnowanej krypcie coś, co przypominało zaostrzony kij. Nikt, nawet ci, którzy pierwszy raz byli z nami nie mieli wątpliwości co do rodzaju drewna - był to kołek z osiki... Gdy przybyliśmy do Krakowa, aby zagrać swój pierwszy w tym mieście koncert, na ulicach przywitał nas plakat: "Orkiestra św. Mikołaja - muzyka Łemków, Hucułów i Bojnów". Wykonał go jakiś nieznany plastyk "Rotundy", przekręcając widocznie nie znaną mu nazwę Bojków. Po początkowym zażenowaniu wywołanym tym błędem, pojawiła się wśród nas refleksja: Czy potrafimy oddać atmosferę karpackich dolin? Czy pół wieku, które dzieli nas od czasów, gdy tętniły życiem, nie stanowi przepaści nie do przebycia?.. Tak czy inaczej próbujemy jakoś to robić, choć prawdą jest, że świat naszych dokonań artystycznych to już odległa od tamtej kraina. Być może właśnie Kraina Bojnów...
"Gadki z Chatki", nr 5 (1996)
... Zauroczyły natomiast swoim pięknem ludzi, którzy zaczęli mieszkać w nich i poznawać je. Sami nie spostrzegli, kiedy pokochali wierchy do utraty zmysłów. Jak "szatańskim dziełem" są górskie pasma, świadczy nie tylko przytoczony mit huculski, ale także "szatańska siła", króra zakochanym w nich każe wracać, gdy tylko przydarzy się rozłąka. Im większa miłość, tym większa zżera ich tęsknota. Taka właśnie tęsknota sprawiła, że grupa "mieszczuchów", z braku czasu i ... pieniędzy na ciągłe wyjazdy, stworzyła ich namiastkę w swojej okolicy. I tak powstała: Orkiestra św. Mikołaja.