Lubelska Szkoła Flamenco

Lubelska Szkoła Flamenco wystawiła silną reprezentację podczas zeszłorocznych "Mikołajków Folkowych". W ramach "Sceny Otwartej" wystąpił zespół Jucal, były też dwudniowe warsztaty tańca flamenco prowadzono przez Alicję Kądziołkę. Z Andrzejem Lewockim - założycielem szkoły - rozmawia Agata Witkowska

Jak zainteresowałeś się muzyką flamenco?


Zaczęło się to około 1993-1994 r., kiedy przyjechałem do Lublina na studia, i zacząłem współpracować z Piotrkiem Czyżewskim, z którym współtworzyłem najpierw duet, potem zespół "Almoraima". Od tamtej pory gram flamenco, zajmuję się tą muzyka, jej kontekstem kulturowym, tańcem. Ale zaczęło się od Piotrka. Ja grałem na gitarze klasycznie, potem zaczęliśmy z Piotrkiem grywać w Jazz - Pizzy, zamieszkaliśmy razem, co wpływało na nastrój naszej współpracy. Graliśmy wtedy takie improwizowane rzeczy - jakieś samby, bossa - novy, z czasem odważniejsze rzeczy. Te nasze próby były na bardzo niskim stopniu świadomości, co to jest flamenco. Piotrek już wcześniej umiał grać różne kawałki, którymi mnie zarażał, podczas gdy ja jeszcze tkwiłem w klasyce. Ale powoli się uczyłem myśleć tymi kategoriami, jeździłem do Warszawy na lekcje do Krajewskiego, który bardzo dobrze gra flamenco, od niego dowiadywałem się masę rzeczy - może nawet nie co do samej gry na gitarze ale do flamenco w ogóle. Ale i tak moim mentorem był Piotrek. Właśnie jeżdżąc lekcje do Warszawy zacząłem wnikać do źródeł tej muzyki, z pominięciem całej tej komercji typu Gipsy Kings. Ich muzyka jest bardzo często utożsamiana z flamenco, podczas gdy jest absolutnie niereprezentatywna.


Czy ciężko było Ci przestawić się z grania klasyki?


Ciężko. Nawet bardzo. Flamenco to jest kupa okropnie trudnych technik, które trzeba ćwiczyć nie przez dwadzieścia minut w dwa miesiące - a przez godzinę dziennie przez dwa lata. Oprócz tego trzeba niesamowicie dobrze czuć rytm - bo to jest w istocie jedyny wspólny mianownik między muzykiem a tancerzem. Jeżeli nie wszyscy czują go tak samo, to powstaje nieporozumienie totalne, tragedia.

W czasie moich wyjazdów poznałem tancerkę, Asię Tchórzewską i zachęciłem ją, żeby przyjeżdżała raz w miesiącu, na weekend, do Lublina. To było tak zupełnie ad hoc, na wariata - porozwieszałem na mieście plakaty i naprawdę bałem się czy, coś z tego wyjdzie. Na szczęście udało się stworzyć grupę, która przetrwała rok. Praca wyglądała w ten sposób, że po wyjeździe Asi spotykaliśmy się na tygodniu i ćwiczyliśmy to, co ona nam pokazała - aż do następnego jej przyjazdu, znowu za miesiąc. Dzięki tym spotkaniom wykształciliśmy własną instruktorkę - Alicję Kądziołkę, która wcześniej już tańczyła w szkole tańca towarzyskiego. Świetnie się zapowiada. To ona teraz prowadzi zajęcia.


Ile osób było w tamtej grupie?


W tej pierwszej? Dwadzieścia pięć, potem sporo osób się wykruszyło i została w końcu stała grupa ośmiu osób. Wszystkie pieniądze zbierane od nich szły na to by, opłacić przyjazd Asi.


A czy był ktoś zainteresowany graniem na gitarze?


Tak, nawet sporo osób. Bardzo wielu jeszcze do mnie przychodzi, a z jednego według mnie będzie doskonały śpiewak. Ma taki fajny, matowy głos, trochę bardziej soczysty niż ci wszyscy flamencosi ze zdartymi strunami głosowymi.


Czego ci ludzie oczekują od Ciebie?


To proste - że będą grać tak jak ja. Jednak często okazuje się, że ten zapał jest słomiany i ludzie rezygnują już po pierwszej lekcji przestraszeni wielka ilością czekającej ich pracy. Ja zaś staram się ich zachęcić w ten sposób, że gram im jakieś efekciarskie kawałki, z bajerami - bo to często jedyny sposób by podejść do kogoś takiego. Również tak ustawiam program pracy, żeby już ich pierwsze utwory, jakie będą grać, były ciekawe i nietrudne. Nie ma czegoś takiego, że przez pierwszych dziesięć tygodni tłuczemy np. picado na jednej gamie czy arpeggio na trzech akordach, bo to naprawdę mogłoby być trudne do przetrawienia. Technikę pokazuję na przykładzie konkretnych utworów. Od uczniów oczekuję wytrwałości i pracowitości. Mówię im to na samym początku.

Zwykle jest tak, że widzi się kogoś kto gra lepiej niż ja, i mówi się - będę grać tak jak on. Po czym siada się i się ćwiczy, mija pół roku, rok - i niestety ciągle się nie gra tak jak ten ktoś...

...I nigdy nie będzie się grało bo przez ten czas ten ktoś zrobi dalsze postępy. Ale bardzo dobrze, że się ma takiego kogoś. Niestety, niektórzy popadają w stan jakiejś strasznej frustracji, że ciągle nie grają tak jak by chcieli. Ja w zasadzie nie mógłbym słuchać na spokojnie żadnej płyty Paco de Lucii, bo byłoby to dla mnie katorgą. Mimo że mam jego nuty, wszystko rozpisane, jestem w stanie zagrać to w wolniejszym tempie. Ale czasami są to rzeczy uwarunkowane anatomicznie ... Co ja poradzę, że ktoś ma bardziej giętkie palce niż ja. Muszę poszukać swojego rozwiązania.

Po za tym Paco uczył się grać chyba od ósmego roku życia...


Tak wcześnie ....?


Aż tak wcześnie to chyba raczej nie.... Ważne co innego - on zanim coś zagrał, to już wiedział, co ma zagrać - jak powiedział w jednym z wywiadów - zostawało mu tylko ustawić palce. On wchodząc w rzeczywistość gitary, już to wszystko słyszał, wiedział jaka jest harmonia, przebieg, jak rozwinąć akord i tak dalej. Po za tym on tę muzykę słyszał od dzieciństwa, jak każdy Hiszpan. Towarzyszy mu ona od dzieciństwa do śmierci, wzrasta wśród niej. I on, kiedy bierze instrument do ręki, już nie ma tego problemu jak ja - że zastanawiam się nie tylko nad brzmieniem, ale nad takimi rzeczami jak rozluźnianie barków i palców. W tym momencie to jest już poważny ból, tragedia. Dopiero z czasem, po długim okresie słuchania płyt - i to przede wszystkim śpiewaków, jak się zaczyna postaciować, odróżniać od siebie różne formy, tańce, nazywać poszczególnych muzyków - i to wyłącznie na słuch, to w tym momencie wszystko się inaczej widzi i wtedy jest już łatwiej grać flamenco, można powiedzieć nawet, że bardzo prosto.


A czy uważasz, że będąc Polakiem a nie Hiszpanem można dobrze grać flamenco?


Lepiej od wielu Andaluzyjczyków.


A co z duchem czyli "duende", który ponoć jest niezbędny do grania tej muzyki?


Bardzo dobrze, że tak się mówi. Niech się ci wszyscy wielcy outsiderzy uczą pokory. Co z tego, że ktoś potrafi nie wiem jak wymiatać. We flamenco tak naprawdę chodzi o podejście często bardziej purystyczne, powrót do źródeł, wejście w najbardziej tradycyjne, proste formy, rozpoznawalne kawałki. W momencie gdy się w to wejdzie, można zacząć kombinować. Ale musi to być ze smakiem. Owszem, są tacy którzy pomijają to, o czym przed chwilą powiedziałem. Ale ich łatwo rozpoznać. Po prostu są kiepscy.

Pewnym problemem w Polsce może się wydać brak korzeni dla tego rodzaju twórczości - naturalnych w Hiszpanii. Trzeba je umieć sobie samemu je stworzyć. Dobrze ma mój syn, którego ja bez przerwy katuję tą muzyką. On jest malutki, ale już nabiera umiejętności rozpoznawania tych rytmów, dla niego to wszystko już nie będzie takie obce jak było dla mnie. Poza tym okazuje się, że typowa dla flamenco harmonia - frygijska, gdzie dominanta septymowa często przyjmuje rolę toniki - co po prostu porywa - jest wspólna dla wielu kultur, można ją odnaleźć u Bregovicia i u wielu innych, nawet w rock and rollu.


Dziękuję za rozmowę.


Kontakt z Lubelską Szkołą Flamenco:
Andrzej Lewocki: 081/ 743-62-04

Skrót artykułu: 

Lubelska Szkoła Flamenco wystawiła silną reprezentację podczas zeszłorocznych "Mikołajków Folkowych". W ramach "Sceny Otwartej" wystąpił zespół Jucal, były też dwudniowe warsztaty tańca flamenco prowadzono przez Alicję Kądziołkę. Z Andrzejem Lewockim - założycielem szkoły - rozmawia Agata Witkowska.

Dział: 

Dodaj komentarz!