Witam Cię, Alberto!
W ostatnim czasie próbowałam oddalić się nieco od „Nowej Tradycji”, ponieważ obudziły się we mnie obawy, czy nie nazbyt emocjonalnie związana jestem z tą imprezą, czy nie tracę obiektywizmu i trzeźwego osądu spraw. To nie zgadzałoby się z moim pojmowaniem uprawiania zawodu dziennikarza jako dokumentalisty i obserwatora współczesnych czasów, jako pośrednika w przekazywaniu informacji o wydarzeniach i ludziach je tworzących, pomocnika w dokonywaniu ocen dzięki dostarczaniu możliwie najpełniejszej wiedzy.
I z ogromną radością czekam na moment oczyszczenia, czyli na Kazimierski Festiwal, miejsce spotkania wspaniałych ludzi i artystów. Ludzi, których cieszy dana raz w roku szansa wspólnej, bardzo długiej nierzadko, podróży, którym daje satysfakcję możliwość pokazania swoich talentów na scenie i przed wielu, wielu innymi, którzy cieszą się, że bez wstydu mogą chodzić ubrani w tradycyjne, pięknie uprane i odprasowane stroje, i którzy czują się zagubieni w towarzystwie bębniących, brudnych i obdartych „ekologów”, i którzy boją się rozwrzeszczanej, pijanej młodzieży.
Czym jest taka podróż dla ludzi, dla których uczestnictwo w kulturze najczęściej realizuje się przez telewizyjną „pląsawicę narodową” (powtarzam za Czesławem Niemenem)? Jest wyróżnieniem, jest zapowiedzią akceptacji ich samych takimi jakimi są, jest w końcu podniesieniem prestiżu we własnym środowisku (często w oczach ich własnych dzieci i wnuków, sąsiadów). Banalne? Może, ale coraz częściej dochodzę do przekonania, że nawet najbardziej fundamentalne prawdy winny być powtarzane, bo w przeciwnym razie dziwnie szybko ulatują z pamięci. Otóż, kilka dni temu, zadzwoniła do mnie, obdarzona pięknym głosem i znakomitą pamięcią, śpiewaczka z „Mysiańca” (=Myszyńca) pani Zofia Warych. Zadzwoniła, aby zapytać i poprosić o umożliwienie przyjazdu do Kazimierza jej przyjaciółki również wspaniałej śpiewaczki, która miała niestety mniej szczęścia i nie zakwalifikowała się w regionalnym przeglądzie do udziału w ogólnopolskim konkursie. Miała nadzieję, że będę mogła jej pomóc i było jej bardzo przykro, że takie Radio nic nie może zrobić. A jakie to byłoby wielkie szczęście dla Niej i Jej przyjaciółki. W tym miejscu przypomniały mi się zarzuty stawiane wobec Festiwalu o zasadności organizacji takiej imprezy, w której zarówno instrumentaliści jak i śpiewacy, śpiewaczki występują w „obcym” dla siebie środowisku, wyrwani z kontekstu lokalnego, przedstawiają muzykę, która miała spełniać funkcję użytkową, a nie pokazu artystycznego. Trudno się z takimi opiniami nie zgodzić, a jednak... ta muzyka na znacznym obszarze Polski wypadła już z krwiobiegu rodzinnego, lokalnego. Pojawia się na festynach, na przeglądach, jarmarkach, na weselach tylko w postaci szczątków dawnej obyczajowości (i to najpełniej jeśli chodzi o dawanie pieniędzy przy obtańczeniu młodej czy młodego). A zatem „u siebie” też stała się „obca”. W Kazimierzu obowiązują od lat, dość czyste zasady gry, czytelne dla większości wykonawców: są u siebie gdy wykonują możliwie najstarsze pieśni i w możliwie najdawniejszy sposób, na miejscu są tu zarówno pieśni pogrzebowe jak i przyśpiewki weselne. Muszę jednak przyznać, że te pierwsze z wymienionych (pogrzebowe) bywają czasami męczące, zwłaszcza gdy śpiewaczka bierze oddech aby zaśpiewać dwudziestą zwrotkę (a tu żar leje się z nieba) albo gdy instruktorzy z Domów Kultury uznają, że jurorzy najwyżej ocenią takie pieśni i nagle większość solistek występuje w takim właśnie repertuarze (przypomnę, że zdarzyło się tak kilka lat temu). Oczywiście, niczego nie można uogólniać i wiadomym jest, że działają w różnych zakątkach naszego kraju znakomici animatorzy, którzy koncentrują się głównie na tym aby pomóc odświeżyć pamięć i wspomagać psychicznie artystów, a nie „ustawiają” program występu „pod jurorów”. A skoro już o jurorach mowa. Nie zazdroszczę im tej pracy, i nie ze względu na długość przesłuchań, warunki pogodowe, ale przede wszystkim dlatego, że muszą ocenić ten jeden konkretny występ z trzema lub czterema pieśniami czy melodiami tanecznymi. Pół biedy, gdy śpiewający lub grający jest znany osobiście jurorowi, ale gdy pojawia się ktoś zupełnie nowy? (a przecież zdarzają się ciągle jeszcze takie sytuacje, no i dobrze!). O ile sympatyczniejszą sytuację mamy jako radiowcy dokonujący dokumentacji Festiwalu mamy więcej czasu dla każdego z artystów, możemy poznać repertuar nie tylko ten, który przeznaczony jest do konkursu, możemy porozmawiać z człowiekiem i dowiedzieć się o nim wielu interesujących rzeczy, no i to co najważniejsze Ci ludzie już się rozluźniają, nie towarzyszy nagraniom trema, nieodłączna występom konkursowym ( a przecież często to ona nie pozwala ukazać wszystkich swoich walorów). Tak czy inaczej, Kazimierz (Festiwal) był, jest i pozostanie dla mnie Świętem. I szkoda tylko, że sporadycznie uczestniczą w tym Święcie folkowcy z dyktafonami albo i bez. W Kazimierzu spotyka się ludzi, którzy są wrażliwi, którzy mówią nierzadko ładniejszym językiem niż ten płynący z ekranów telewizyjnych lub głośników radiowych i którzy niosą spokój. To tak inne od wszechpanującego chamstwa i prostactwa i zarazem tak normalne i proste.
Może uda Ci się, Alberto, do Kazimierza zawitać gorąco Ci tego życzę i pozdrawiam
Małgorzata Jędruch       
Witam Cię, Alberto!
W ostatnim czasie próbowałam oddalić się nieco od „Nowej Tradycji”, ponieważ obudziły się we mnie obawy, czy nie nazbyt emocjonalnie związana jestem z tą imprezą, czy nie tracę obiektywizmu i trzeźwego osądu spraw. To nie zgadzałoby się z moim pojmowaniem uprawiania zawodu dziennikarza jako dokumentalisty i obserwatora współczesnych czasów, jako pośrednika w przekazywaniu informacji o wydarzeniach i ludziach je tworzących, pomocnika w dokonywaniu ocen dzięki dostarczaniu możliwie najpełniejszej wiedzy.