Fot. M. Froński: Jezioro Lampasz
Ubiegłoroczny sezon podróży kulinarnych rozpoczęliśmy z moją córką w styczniu, błądząc po Warszawie, bo najpierw trafiliśmy do sympatycznej kawiarenki na Tamce z wejściem od Ordynackiej, a następnie, pocałowawszy klamkę zamkniętej w niedzielę cukierni Gieryszewskiego przy Pięknej z wejściem od Mokotowskiej, gdzie sprzedawane są ponoć tak naprawdę najlepsze pączki w Warszawie, skończyliśmy w restauracji przy placu Konstytucji z wejściem od Koszykowej.
Kawiarenkę zostawmy, bo jestem bardziej miłośnikiem niż znawcą kawiarni, a skoncentrujmy się na restauracji, którą była Nigina, przyczółek kuchni tadżyckiej w stolicy Polski. Zaczęliśmy od zupy barak szurbo z wołowiną (13 zł), która w smaku przypominała nasz krupnik, z tym że obok marchewki, koperku i kolendry pływały w niej pierożki (jakaż to była miła odmiana od podobnej w zamyśle gruzińskiej cieczy, jaką zaserwowano mi rok wcześniej w Bielsku-Białej!). Następnie córka wzięła kabob z wołowiną (34 zł), który jednak nie był, jak się spodziewaliśmy, tadżycką wersją orientalnego kebabu, lecz smażonym mięsem z cebulą, papryką i ziemniakami. Ja wziąłem bardzo dobry płow, czyli ryż podawany z kawałkami wołowiny, marchewki i soczewicy, przyprawiony zestawem tadżyckich przypraw (28 zł). Przy okazji dowiedzieliśmy się, że nazwa stolicy Tadżykistanu, Duszanbe, oznacza poniedziałek, choć akurat obsługująca nas kelnerka urodziła się w Sughdzie, a rodem była z Górskiego Badachszanu, wilajetu o odmiennej od reszty kraju kulturze i języku.
Koronawirus zakłócił mój naturalny tok podróżowania, ale w końcu wyrwałem się z miasta i, wzorem bohaterów Boccaccia, schroniłem przed zarazą na wsi. Różnica polegała na tym, że u niego występowały panny i kawalerowie, a ja porzuciłem żonę i córkę w zainfekowanym województwie śląskim i udałem się w Beskid Wyspowy. Mało to może rycerskie, ale przynajmniej udało mi się przy tej okazji ponownie odwiedzić Folwark Stara Winiarnia w Mszanie Dolnej. Jak zwykle w tym miejscu przywitała mnie dobra muzyka – Ella Fitzgerald w duecie z Louisem Armstrongiem. Zamówiłem zupę grzybową z łazankami w aromacie truflowym (16 zł), bardzo smaczną i tym razem gorącą, a do tego pierś z kurczaka z gruszką i gorgonzolą podlewaną cydrem (23 zł), o ciekawym, gorzkawym posmaku. Na deser, jak poprzednio, nie starczyło mi miejsca w brzuchu.
Mankamentem restauracji włoskich w Polsce jest to, że z reguły są to tylko pizzerie-spaghetterie, czasami można w nich jeszcze zamówić lasagnę, tortellini, jakieś gnocchi i to wszystko. O wyjątki od tej smutnej reguły jest naprawdę trudno, a przecież kuchnia włoska jest niesłychanie bogata i bardzo zróżnicowana regionalnie. W tym gronie wyróżniała się nieczynna już niestety restauracja Corazzi w Warszawie, gdzie w 1999 roku moim łupem padła fantastyczna saltimbocca alla romana, a w południowej Polsce nadal wyróżnia się Ostaria 239 w Gorzkowie pod Krakowem, którą odwiedziłem w czerwcu. Zamówiłem smaczny krem z fasolki z grzankami (14,50 zł), a w zasadzie z jedną grzanką, która została podana osobno, przez co trzeba było ją sobie samemu wkruszać do zupy po kawałku, dzięki czemu była cały czas chrupka. Jeśli chodzi o drugie danie, to zastanawiałem się nad koniną, bo po pierwsze, Włosi, przynajmniej jeśli wierzyć Waldemarowi Łysiakowi, kochają konie, a po drugie, bo jest to na polskich stołach mięso rzadko spotykane. Konina jednak była z grilla, a dla mnie każde mięso z grilla smakuje mniej więcej tak samo, zamówiłem więc polędwicę wieprzową w sosie na bazie śmietanki i grzybów, serwowaną z ziemniakami z pieca (34 zł) i był to wybór dobry.
Jakoś tak się dzieje, że co roku mniej więcej w lipcu odwiedzamy z żoną Gliwice, miasto, które nas wprawdzie nie połączyło, ale w którym się oboje urodziliśmy. Spacerujemy po urokliwym rynku, spacerujemy po secesyjno-modernistycznej ulicy Zwycięstwa. Jeśli jesteśmy z córką, to zaglądamy do Willi Caro albo do palmiarni, niedawno powiększonej o dwa działy akwarystyczne, i przeważnie siadamy na kawie w Grand Café przy rynku. Niestety, w tym roku zastaliśmy ją zamkniętą, widocznie nie przetrwała epidemii koronawirusa. Rozglądaliśmy się za inną kawiarnią, ale z tym jest w Gliwicach problem, zdecydowanie łatwiej jest tam zjeść niż wypić, przynajmniej jeśli chodzi o picie kawy w jakimś klimatycznym miejscu. W końcu usiedliśmy w restauracji Momo, w bardzo nowoczesny sposób adaptującej podcienia ratusza. Siadając, poczuliśmy lekki głód. Mając jednak w pamięci, że w domu czeka na nas obiad, postanowiliśmy coś zjeść, ale ograniczając się do pierwszego dania. Wziąłem zalewajkę z pieczarkami, boczkiem, jajkiem i crème fraîche (15 zł), który mi smakował, był lekko kwaskawy, co w połączeniu z boczkiem przywodziło mi na myśl cudowną solankę, którą trzy lata wcześniej jadłem w Gdańsku. Żona zamówiła bulion drobiowo-wołowy z pierożkami lubczykowymi z kaczką (14 zł) i też była zadowolona. Jedynie córka narzekała na zbyt małą ilość spaghetti w spaghetti z pulpetami w sosie neapolitańskim i z parmezanem (12 zł).
Już tydzień później byliśmy na wakacjach na Mazurach. O gościńcu Oaza w Sorkwitach nie chcę się rozpisywać, bo choć mnie tam akurat karczek w sosie grzybowo-pieprzowym, lekko twardawy wprawdzie, nawet podszedł, to żona wyczuła, że jej medalion wieprzowy zapiekany z serem i pieczarkami był nieświeży i go nie zjadła, mimo zapewnień właścicielki, iż mięso jest z dzisiejszej dostawy i nie ma prawa być nieświeże. Dwa dni później byliśmy jednak w Krutyniu, gdzie w Karczmie Krutyń przy stanicy wodnej PTTK zjedliśmy fantastyczną zupę sandaczową (18 zł) i skądinąd mocno plebejski rosół królewski (16 zł), a na drugie, po mniej więcej dwugodzinnej przerwie na kajaki, dziewczyny wzięły sandacza z kurkami, sałatką i ziemniakami z wody (55 zł), którego bardzo sobie chwaliły, a ja najpierw pierogi z jagodami (25 zł), a gdy i po tym byłem trochę głodny, naleśniki z musem jabłkowym i z twarogiem (razem 18 zł), z czego smakował mi zwłaszcza ten drugi. Specjalność zakładu, herbata z pigwą (8 zł), też była bardzo dobra. Najbliżej naszego miejsca pobytu nad kameralnym jeziorem Lampasz znajdowała się Oberża Mazurska przy osiemnastowiecznym dworze w Jędrychowie, działającym obecnie jako Hotel im Park. Mieszcząca się w pięknie odrestaurowanych ceglano-drewnianych wnętrzach restauracja przyciąga głównie zamożnych, często niemieckojęzycznych turystów – i znajduje to swoje odzwierciedlenie w cenach. Wzięliśmy z żoną sandacza smażonego z ryżem z warzywami w sosie miodowo-musztardowym (42 zł) i o ile co do zasady nie jestem miłośnikiem ryb, o tyle sandacz był wyśmienity – bardzo delikatny i tak skomponowany z dodatkami, że aż nie zauważyłem braku sosu. Córka zamówiła makaron z sosem pomidorowym (14 zł), a potem naleśniki z twarogiem (16 zł) – i z obu była zadowolona. Przy kolejnej wizycie zdecydowałem się na pierś i udo kaczki z sosem piernikowym, czerwoną kapustą i kopytkami (44 zł) – i też były dobre, aczkolwiek w kaczce, jak to w kaczce, było trochę chrząsteczek i kostek. Następnego dnia daliśmy Sorkwitom drugą szansę, tym razem udając się do poleconego nam baru Tequila. Zamówiłem smaczną zupę rybną (20 zł) i równie smaczne tagliatelle z kurkami w sosie śmietanowym (28 zł). Moje dziewczyny zamówiły rosół z makaronem (9 zł) i kotlet schabowy z frytkami i surówką (26 zł) oraz sznycel z kurczaka, również z frytkami i surówką (24 zł) – i również były zadowolone. Nazajutrz wybraliśmy się do Mikołajek, by pokazać dziecku największe w Polsce jezioro. Zjedliśmy w Sielawie zupę rybną (16 zł) i kopytka z sosem waniliowym i cynamonem (19 zł). Wszystko nam smakowało, choć pierwszeństwo sandaczowej z Krutynia pozostało niezagrożone.
W sierpniu trafiliśmy znowu, bo już kiedyś byliśmy, do katowickiego Patio Parku w Parku Kościuszki, gdzie zamówiłem francuską zupę cebulową (18 zł) i gołąbki w sosie z pieczonych pomidorów z olejem z pieczonej papryki (29 zł) – jedno i drugie mi podeszło. We wrześniu natomiast byliśmy z córką w Zakopanem, gdzie eksplorowaliśmy tamtejsze restauracje. Na pierwszy ogień poszła Mała Szwajcaria przy Zamoyskiego, lokal o ciepłym, domowym wystroju przywodzącym na myśl salony Ikei, co w moich ustach jest pochwałą, gdyż jestem wielkim miłośnikiem tej sieci sklepów. Zamówiłem kremową, brokułowo-czosnkową zupę szefa (22 zł), a do tego alpejskiego diabła – naleśniki z mięsem i czerwoną fasolą, na ostro, z serem, polane pikantnym sosem pomidorowym (31 zł) i oba dania były przepyszne. Córka wzięła czarne raclette – talary z kaszanki z cebulką panierowane w płatkach kukurydzianych, zapieczone z serem i podlane sosem borowikowym (33 zł) i również nie mogła wyjść z podziwu. Nazajutrz trafiliśmy do Harnasiowej Izby przy tej samej ulicy. Wzięliśmy bardzo smaczny żurek z kiełbasą i jajkiem (14 zł), następnie ja gazdowskie jadło – placek ziemniaczany z grillowanym schabem i kapustą zasmażaną (32 zł), ciekawą wariację na temat popularnego placka po węgiersku, a córka pierogi ruskie (19 zł) – dobre, choć nie aż tak, żebym nie jadł lepszych. W stylizowanym na góralską izbę lokalu sączyła się z głośników muzyka góralska, rozpoznawaliśmy nawet śpiewany gwarą przebój „Give me your heart tonight”, z którego wykonywania do tej pory słynął raczej Shakin’ Stevens. Muzyki góralskiej granej na żywo mogliśmy natomiast posłuchać w Owczarni, ciekawej restauracji przy Generała Galicy. Wziąłem borowikową z kluseczkami góralskimi (12 zł), potem sznycel barani mielony z ziemniakami opiekanymi i kapustą zasmażaną (32 zł), żeby już spróbować tej baraniny, skoro jestem pod Tatrami, bo gdzie indziej się jej raczej nie uświadczy, zresztą był to wybór dobry. Córka zaś zamówiła przepyszny szaszłyk z kurczaka z boczkiem (26 zł), a do tego grul z bryndzą (11 zł), który się albo lubi, albo się nie lubi, a córka akurat lubi. Jedynym mankamentem lokalu pozostał irytujący zwyczaj walenia w pasterski dzwonek w najmniej spodziewanych momentach, ale mimo wszystko warto było. Gdy wieczorem wracaliśmy przez zraszane kapuśniaczkiem Krupówki, instynkt mi podpowiadał, że to już ostatnia w ubiegłym roku kulinarna eskapada – i się nie mylił. No nic, w kolejnym roku też może w końcu otworzą restauracje…
Maciek Froński
Sugerowane cytowanie: M. Friński, Kulinarnie po Polsce 2020, "Pismo Folkowe" 2021, nr 152-153 (1-2), s. 24-25.
Ubiegłoroczny sezon podróży kulinarnych rozpoczęliśmy z moją córką w styczniu, błądząc po Warszawie, bo najpierw trafiliśmy do sympatycznej kawiarenki na Tamce z wejściem od Ordynackiej, a następnie, pocałowawszy klamkę zamkniętej w niedzielę cukierni Gieryszewskiego przy Pięknej z wejściem od Mokotowskiej, gdzie sprzedawane są ponoć tak naprawdę najlepsze pączki w Warszawie, skończyliśmy w restauracji przy placu Konstytucji z wejściem od Koszykowej.
Fot. M. Froński: Jezioro Lampasz