Kroke

To słowo w jidisz oznacza Kraków. W życiu muzyków i ich twórczości oznacza ono zarazem fundamentalny punkt odniesienia dla ich własnej tożsamości kulturowej i artystycznej.

Używając tradycyjnych materiałów muzycznych, jako podstawy do budowy oryginalnych aranżacji i improwizacji, korzystając z wcześniejszych doświadczeń związanych z muzyką klasyczną i jazzem, Kroke tworzy nowe, unikalne kompozycje, a także brzmienie niespotykane dotąd w muzyce żydowskiej. Muzykę Kroke należy odczuwać i rozumieć jako meritum pradawnej kultury Żydów, a jednocześnie jako dowód jej nieprzerwanego istnienia. Jest ona także formą przemowy do ludzkości, zaproszeniem do wspólnej refleksji nad kwestią co oznacza "Być człowiekiem".

(Janusz Makuch, Daniel Gerson)

Zacznijmy od Adama i Ewy ...


Tomasz Lato: Zanim coś powiem, chciałbym zaznaczyć, że jesteśmy(ja, Tomasz Kukurba i Jerzy Bawoł) już od wielu lat kręgiem przyjaciół. Znamy się od czasów licealnych, potem razem studiowaliśmy na Akademii Muzycznej w Krakowie. Często spotykaliśmy się przy okazji spotkań towarzyskich i już wówczas pogrywaliśmy sobie muzykę, rzec można, "ogólnofolkową", głównie żydowską, bałkańską i góralską. Zawsze nas to interesowało i było odskocznią od muzyki klasycznej. Dopiero po studiach, zespół, który faktycznie istniał już dawno na zasadzie towarzyskiego muzykowania, ujrzał światło dzienne. Oficjalne otwarcie nastąpiło w 1992 r.


Co was zainspirowało, czy magia krakowskiej dzielnicy żydowskiej? Jak zetknęliście się z muzyką bałkańską, która wówczas w porównaniu z dniem dzisiejszym była mało popularna?


T.L.:W naszym środowisku muzyka bałkańska była dość popularna, krążyły materiały na ten temat, były nagrania Zamfira. Natomiast pierwsze materiały dotyczące muzyki żydowskiej otrzymaliśmy nieco okrężną drogą. Ponieważ ta muzyka nie była zbyt znana, zafascynowała nas do tego stopnia, że w pewnym momencie postanowiliśmy grać wyłącznie muzykę żydowską. W efekcie okazało się, że nasze afektacja nie była przypadkowa, jeśli chodzi o pochodzenie i inne rzeczy. Ujawniło się to już w czasie istnienia zespołu.


Czyli "zew krwi"?


T.L.: Tak, widocznie tak miało być. Obecnie odbiegamy troszeczkę od gatunku pojmowanego jako muzyka klezmerska, co dla niektórych może być niezrozumiałe. Naszą muzykę uważamy wciąż za żydowską, ale przeciętny słuchacz może już mieć wątpliwości.

W ogóle, to jesteśmy zagorzałymi przeciwnikami klasyfikacji muzyki i walczymy z określeniem "muzyka klezmerska". Istnieje pojęcie klezmerzy - muzycy żydowscy. Natomiast termin "muzyka klezmerska" został utworzony przez Amerykanów po II w.ś. (kiedy wielu Żydów wyemigrowało do USA), na określenie muzyki granej przez klezmerów. Często na ten temat dyskutujemy z muzykologami. Klezmerzy grają muzykę - muzyka to jest wszystko - klezmer jest muzykiem, który może zagrać wszystko.

Przed wojną, kiedy w Krakowie nie było filharmonii, gdy przyjeżdżali na koncerty wielcy pianiści, wówczas orkiestrę kompletowano z najlepszych, czytających nuty klezmerów.


Czy klezmerem może być tylko muzyk żydowski?


T.L.: Z rodowodu tego słowa (wyraz ten utworzyły dwa starohebrajskie słowa "klej" - narzędzie, instrument i "zemer" - muzykować, śpiew) wynika, że powinien być to muzyk żydowski. Natomiast obecnie powstało wiele formacji nieżydowskich, które również grają muzykę klezmerską (pozostańmy jednak przy tym nazewnictwie). Dla mnie pochodzenie nie ma znaczenia. Najważniejsze jest specyficzne podejście do świata i przedstawianie go poprzez muzykę. Jeśli ta muzyka żyje, jest naturalna, jeśli są to pasjonaci kochający tę muzykę, jeśli wypływa z niej coś dla odbiorcy - z pewnością są to klezmerzy. Wielokrotnie używamy tego określenia w stosunku do ludzi spotkanych na festiwalach - popatrz, jaki klezmer, jak gra. Po prostu muzyk, nic dodać, nic ująć.

Tomasz Kukurba: Jeśli jesteś otwarty na słuchacza, na muzykę, to słychać. Natomiast jeśli tylko odtwarzasz muzykę, to nie masz szans dotrzeć do publiczności. To jest najważniejsze. Być może dla niektórych jest ważne, że Murzyn musi grać muzykę afrykańską, a Żyd klezmerską, ale nie powinno to mieć większego znaczenia. My z takim uniwersalizmem spotykamy się na wszystkich festiwalach, gdzie zjeżdżają się muzycy z całego świata, różnych nacji, religii. Nie ma znaczenia, kto skąd pochodzi, ważne jest wspólne granie.

T.L.: Dziś raczej problemem staje się zachowanie tożsamości narodowej. Murzyn z góralem wspólnie muzykują i to jest piękne. Trzeba jednak sobie zdawać sprawę z własnej tradycji. To jest baza, taka łodyżka, a resztę czyli wszelkie naleciałości i ozdobniki można porównać do kolorowego kwiatu, który nie wyrośnie bez tej łodygi.


Co myślicie o nurcie "world-music"?


T.L.: To zjawisko ma sens. Nawet ubolewamy, że oprócz muzyki tradycyjnej i folku brak w Polsce pomieszania tradycji z popem. U nas istnieje tylko muzyka popularna, może tylko Grzegorz Ciechowski ("Piejo kury, piejo") tę tradycję ożywia.

Jerzy Bawoł: Przychodzi mi na myśl kilka słów, które świadczą o szczerości muzyki. Jeśli muzyk ma pokorę wobec tradycji, to obojętne co by nie robił, łączył ją z perkusją czy dubami, to nie jest w stanie zrobić czegoś niestosownego. Jest mnóstwo zespołów np. Metallica, które korzystają z tradycji. Nie wiem czy polscy fani tego zespołu wiedzą, że "Whisky in the Jar" ma już 200 lat.


Boicie się klasyfikacji muzyki, a czy waszą twórczość można przypisać do jakiegoś nurtu?


T.L.: Długo by mówić. Dla nas muzyka istnieje jako muzyka. Mimo, że wyrastamy z kręgu folku, jesteśmy zafascynowani muzyką Średniowiecza, Renesansu, ale też metalem i rapem. Ważne, żeby przekaz był żywy, prawdziwy.

Nasz producent miał duży problem z klasyfikacją ostatniej płyty "The sounds of the vanishing world", gdzie ją w sklepie położyć. To już nie muzyka klezmerska, żydowska - raczej tak ...

Poradziliśmy mu, żeby umieścił ją na wszystkich półkach, w klasyce, jazzie, folku, world music, muzykce klezmerskiej .... Naprawdę na naszej ostatniej płycie te wszystkie elementy słychać: muzykę bałkańską, żydowską, Bliski Wschód, Afrykę i indyjskie zaśpiewy. Otworzyliśmy się też bardziej na muzykę sefardyjską.


Dlaczego tak rzadko można was usłyszeć w kraju?


T.L.: Trudne pytanie i temat - rzeka. W Polsce są odbiorcy i my zdajemy sobie z tego sprawę. Natomiast nie bardzo mamy możliwość, być może jesteśmy na to za słabi psychicznie, żeby przedzierać się przez gąszcz problemów z dotarciem do mediów. Nie chodzi tu o reklamę na skalę proszku do prania, ale o zwykły przepływ informacji. Na Zachodzie jest nam po prostu łatwiej, bo tam rynek muzyki folkowej funkcjonuje nieco dłużej i jest ona bardziej popularna. Istnieją też profesjonalne agencje, które od lat zajmują się promowaniem tego nurtu. Powiedzmy sobie szczerze, na Zachodzie przeznacza się o wiele więcej funduszy na kulturę i zarówno w budżecie pojedynczych osób jak i urzędów.

J.B.: W pewnym momencie udało się nam zaistnieć na Zachodzie i to pociągnęło za sobą kolejne propozycje. Z tego też powodu rzadko bywamy w kraju. Na pewno chcielibyśmy więcej koncertować u siebie.


W Polsce jesteście z pewnością jednym z niewielu zespołów grających ten rodzaj muzyki, na Zachodzie jest ich znacznie więcej ...


T.L.: Faktycznie jest ona popularna, ale miejsca starcza dla wszystkich. Na tyle różnimy się pomiędzy sobą, że nie stanowimy dla siebie konkurencji. Przez głowę by mi nie przeszło, że możemy współzawodniczyć z Brave Old World czy Klezmatics. Chętnie się spotykamy, razem gramy.

Słyszeliśmy taką opinię, że gdziekolwiek kapela nie przyjedzie, to Kroke już tam występowało. Wynika to głównie z różnicy między nami, a Klezmatics czy Brave Old World. Muzycy tej pierwszej grupy grają w tysiącu innych zespołów - my skupiamy się na jednym. Natomiast muzycy z Brave Old World na co dzień zajmują się czym innym, a grają dla przyjemności - w ramach wakacji. My też czasem marzymy o takiej sytuacji. Chcielibyśmy mieć zupełnie inne zawody, a muzykę traktować wyłącznie jako hobby, ale w ten sposób zarabiamy na życie, więc w porównaniu do tych dwóch wspomnianych formacji gramy o wiele więcej. Ta różnica widoczna jest dopiero na festiwalach, kiedy zjeżdżają się różne zespoły, które mają dzień i noc chęć na muzykowanie, a my nazajutrz mamy koncert i musimy się wyspać. Zdajemy sobie sprawę z tego, że wiele tracimy.


Wykonawcy, którzy oprócz muzykowania jeszcze pracują, najczęściej marzą o zajmowaniu się wyłącznie muzyką. Poza tym grupy profesjonalne często są bardziej perfekcyjne i wciąż się rozwijają, choć z drugiej strony może zabraknąć im spontaniczności.


T.L.: Tak, zawsze istnieje niebezpieczeństwo rutyny i braku emocji w muzyce. Nasz kolega opowiada, że uwielbia nagrania koncertowe, bo gdy usłyszy jakiś błąd, to czuje, że ta muzyka żyje. Nasza płyta koncertowa jest właśnie taka. Żaden dźwięk nie został dodany w studiu.


Teraz ten i inne kompakty będzie można już kupić w kraju.


T.L.: Wreszcie ukazała się polska edycja naszych wydawnictw - trzy płyty: "Eden", "Live at the Pit" i "The sounds of the vanishing world", który to tytuł należy tłumaczyć "głosy oddalającego się świata", a niedługo będzie też i czwarta. Dystrybutorem i wydawcą jest firma ART CD.


Nie jest to pełna dyskografia zespołu.


T.L.: Pierwsza kaseta, to było samo życie - proste i najbardziej banalne rzeczy. Słychać tam niemożność porozumienia się pomiędzy czterema osobami. Kolejna, zatytułowana "Trio" - to sam początek poszukiwania brzmienia we trójkę. Kilka utworów zostało wydanych na płycie pod tym samym tytułem, wzbogacone o wiele nowszych utworów, które powstały w międzyczasie (niedługo ta płyta również znajdzie się w sklepach). Można ją określić jako ilustrację kształtowania się naszej wrażliwości, poszukiwań repertuarowych, rodzaj podsumowania pierwszych lat istnienia. Drugi kompakt - "Eden" - jest zdecydowanie najbardziej tradycyjny, do końca przemyślany jako całość.

"Live at the Pit", to dzieło przypadku. Organizatorzy chcieli wydać płytę prezentującą wszystkich wykonawców u nich występujących. Nasz koncert został zarejestrowany, aby wybrać dwa kawałki na tę płytę. Okazało się, że materiał jest tak ciekawy, że można z niego wydać kompakt. Płyta ukazała się i ku zaskoczeniu wszystkich została nominowana przez niezależnych niemieckich krytyków do nagrody "Preis der Deutshe Kritik" jako jedna z czterech płyt w kategorii: muzyka nieklasyczna. Tym większy zaszczyt, bo w pojęciu "nieklasyczna" mieszczą się wszelki gatunki muzyki rozrywkowej.

J.B.: Ostatnią - "The sounds of the vanishing world" traktujemy jako materiał autorski, nasze kompozycje. Znajdują się na niej tylko dwa tradycyjne tematy. Jest ona odzwierciedleniem naszego pojmowania muzyki, naszego muzycznego języka. To nasza odpowiedź na pytanie, co to znaczy "klezmer". To kwintesencja naszych myśli, doświadczeń, uczuć. Powinno się tej płyty posłuchać od początku do końca. Jeśli ktoś zacznie od końca czy utworu siódmego, zupełnie jej nie zrozumie. Potem można już słuchać jej wyrywkowo, ale bardzo duże znaczenie ma pierwsze przesłuchanie jej od początku do końca.

W październiku, w pierwszym miesiącu sprzedaży, "The sounds of the vanishing world" był na osiemnastym miejscu na europejskiej liście world music. Składa się na nią 40 utworów najczęściej granych w rozgłośniach europejskich. Jesteśmy dumni, że znaleźliśmy się tak wysoko i zostaliśmy zakwalifikowani akurat do tej kategorii.

Ta płyta jest dla nas wyjątkowa. Przyszedł taki moment w życiu, że postanowiliśmy się zastanowić, co znaczą podstawowe słowa - woda, miłość. Rzeczy, o których rzadko się myśli, bo wydają się naturalne, przelatują w natłoku zdarzeń, gdzie jest fast food, fast sex, wszystko "fast". Postanowiliśmy usiąść na chwilę i pomyśleć.

T.L.: Każdy z nas ma jakieś osobiste refleksje związane z tą płytą. Ja z kolei chciałbym wywołać u słuchacza moment zastanowienia nad tym, co się koło nas dzieje, że żyjemy w dziwnych i chorych czasach, w których zapomina się o podstawowych pojęciach. Moim przesłaniem nie było opisywanie stanów czy rzeczy, ale chęć oddziaływania na odbiorcę. Jakby na to nie patrzeć wyszła nam płyta o przesłaniu ekologicznym.


Nagrywacie cały czas z jednym realizatorem w jednym studiu.


T.L.: Studio nie odgrywa tu większej roli, najważniejszy jest człowiek - realizator - Dariusz Grela (pracował między innymi z Grzegorzem Turnauem), którego bardzo cenimy. Jego praca jest podziwiana przez wiele osób w Europie, np. przez Petera Gabriela. Nasz ostatni kompakt stał się płytą testową w sieci niemieckich sklepów hi-fi, a w fachowym czasopiśmie traktującym o sprzęcie hi-fi w najbliższym czasie ma się ukazać recenzja "The sounds of the vanishing world" pod kątem jakości i omówienia sposobu nagrania.

Dariusz Grela jest nie tylko wspaniałym technikiem, ale i muzykiem. Jego wrażliwość jest czasami dla nas zaskakująca. On współtworzy z nami tę muzykę i można powiedzieć, że kiedy wchodzimy to studia, to zespół staje się czteroosobowy. Darek czasem podgrywa nam na fortepianie, a w ostatnim utworze z najnowszej płyty śpiewa do plastykowej butelki. Bardzo się przed tym bronił, ale na kilka minut zamieniliśmy się rolami.


Skąd czerpiecie inspiracje i w jaki sposób pracujecie nad utworem?


T.K.: Nie rozpisujemy partytur, zazwyczaj tworzymy tylko ramowy szkic. Trzy pierwsze płyty powstawały w studiu i na próbach. W przypadku czwartej założyliśmy sobie, że każdy z nas przygotuje trochę więcej niż ogólny zarys utworu, który będziemy ubierać w czasie prób i w studiu. W zasadzie do studia weszliśmy tylko z jednym gotowym utworem, a reszta to jest wynik zalążków pomysłów zaaranżowanych i dopracowanych podczas nagrań.

W studiu i na próbach również nie dyskutujemy o dźwiękach, tylko o określonych sytuacjach, na przykład o tym, żeby Tomek zagrał jeszcze "małego wieloryba" - tak było w przypadku "Wody" - bo "mama" i "tata" już jest, brakuje tylko dziecka. Jeśli tylko mamy taką możliwość, to staramy się "kombinować" w studiu.

T.L.: Lubimy brzmienie symfoniczne, a jest nas tylko trzech, więc aby je stworzyć musimy wielokrotnie nagrywać na kilkadziesiąt śladów. A mimo wszystko ogromną większość utworów jesteśmy w stanie zagrać na koncertach, co więcej - słuchacze często nie zauważają różnic pomiędzy brzmieniem koncertowym a studyjnym. Często zastawialiśmy się jak zastąpić instrumenty obecne na płycie. Okazało się, że piszczałki można zastąpić gwizdem, a więc Tomek jednocześnie gra na altówce i gwiżdże.

Przy tak dużym elemencie improwizacji, jaki występuje na naszych koncertach, mimo pewnych ram niejednokrotnie po występie jesteśmy zaskoczeni, bo okazuje się, że szablon się nie zgadza. Nasze utwory zazwyczaj ewoluują na koncertach.


Wspomnieliście, że szukacie ostatnio inspiracji w muzyce Żydów sefardyjskich?


T.K.: Stało się to zupełnie naturalnie, w dużej mierze dzięki kontaktom z innymi muzykami podczas festiwali. Nigdy z góry nie zakładaliśmy - teraz zajmujemy się np. muzyką sefardyjską.

Ja prawdopodobnie mam sefardyjskie pochodzenie i to czuję. Kiedy zaczęliśmy grać tę muzykę, poczułem się jak w domu, odkryłem nagle, że to jest to.


Koncertowaliście w Izraelu.


T.L.: Trzeba na wstępie powiedzieć, ze nie był to otwarty koncert dla Izraelczyków. Przy okazji ostatnich dni kręcenia "Listy Schindlera" w Jerozolimie, Spielberg wpadł na genialny pomysł zgromadzenia wszystkich osób, które przeżyły dzięki Oskarowi Schindlerowi. Tu nie muzyka była najważniejsza, ale spotkanie z tymi ludźmi. Spotkaliśmy osoby, które nie widziały się i nie wiedziały o nic o losie swych przyjaciół od pięćdziesięciu lat. To był bardzo ważny moment dla zespołu, który naładował nas emocjonalnie.

Pierwszą osobą z otocznia Spielberga, która się z nami spotkała był jego żona, która wraz z przyjaciółmi latała z Paryż
na nasze koncerty. Pewnego razu obiecała, że przyprowadzi męża.

J.B.: Spotkanie wyglądało tak. Graliśmy koncert, skończyła się pierwsza część - przerwa. Podszedł do mnie jakiś człowiek i rozmawiam z nim już długo, długo ... Zauważyłem, że gość jest niesamowity, ale szczerze mówiąc, chciałem sobie zapalić i w końcu go przeprosiłem. Po czym zaraz zbiegła się chmara znajomych i pytają: jak tam Spielberg, a ja - wielkie oczy ...

T.L.: Jest to człowiek bardzo skromny, wielki artysta, bardzo czuły na artystyczne niuanse, a z drugiej strony normalny, przeciętny człowiek. Jednak przybywając z nim odnosi się wrażenie, że istnieje cały czas jakieś dwa metry nad ziemią i dlatego może zobaczyć rzeczy we właściwym wymiarze.

T.K.: Druga anegdota związana ze Spielbergiem zdarzyła się podczas premiery "Listy Schindlera" w Krakowie. Graliśmy na otwarciu, Spielberg zobaczywszy nas pominął wiele ważnych osobistości czekających na jego przybycie, podszedł do nas, pożyczył klarnet i razem zagraliśmy jedną ze znanych żydowskich melodii. Byliśmy bardzo zaskoczeni jego umiejętnościami.

T.L.: Faktycznie Spielberg wciąż jest gdzieś blisko nas, mimo że nigdy nie prosiliśmy go o pomoc czy protekcję. Jednak dzięki niemu wystąpiliśmy na Womad organizowanym przez Firmę Real World i Petera Gabriela. Okazało się, że obaj panowie spotkali się przypadkiem w samolocie i Spielberg dał Gabrielowi nasze nagrania. W ten sposób poznaliśmy kolejnego wspaniałego artystę, którego cenimy za podejście do muzyki. Nawet gra z nim w ping ponga była dużym przeżyciem, bo zna kilka zagrywek, które zupełnie rozbrajają przeciwnika.


Dziękuję za spotkanie i rozmowę.


Rozmawiała Agnieszka Matecka &nbsp&nbsp&nbsp&nbsp&nbsp

Skrót artykułu: 

To słowo w jidisz oznacza Kraków. W życiu muzyków i ich twórczości oznacza ono zarazem fundamentalny punkt odniesienia dla ich własnej tożsamości kulturowej i artystycznej.

Używając tradycyjnych materiałów muzycznych, jako podstawy do budowy oryginalnych aranżacji i improwizacji, korzystając z wcześniejszych doświadczeń związanych z muzyką klasyczną i jazzem, Kroke tworzy nowe, unikalne kompozycje, a także brzmienie niespotykane dotąd w muzyce żydowskiej. Muzykę Kroke należy odczuwać i rozumieć jako meritum pradawnej kultury Żydów, a jednocześnie jako dowód jej nieprzerwanego istnienia. Jest ona także formą przemowy do ludzkości, zaproszeniem do wspólnej refleksji nad kwestią co oznacza "Być człowiekiem".

Dział: 

Dodaj komentarz!