Każdy ma swój cel

Himalaje

Fot. A. Mazurek de Ville, W. Smaga, J. Formella: Base camp na wysokości 5 tys. m n.p.m.

Zastanawiam się chwilę i przeliczam w głowie – siedem tysięcy rupii, zgoda! Na twarzy hinduskiego sprzedawcy pojawia się satysfakcja z dobitego po kilkudziesięciu minutach targu. „Ale moment! Za dwa kamienie!” – mówi Wojtek. Z twarzy hinduskiego sprzedawcy znika uśmiech, ale w jego oczach jest gotowość do kolejnych kilkudziesięciu minut targowania się. Dziewięciooczkowy kamień Zi jest wart tego czasu spędzonego w małym, pachnącym kadzidłem sklepiku pełnym kolorowych szali, figurek hinduskich bożków i ręcznie robionych portmonetek.

Wszystko jest original

Hinduski sprzedawca zapewnia nas, że Zi, o które się tak długo targujemy, są original. Podobnie jak turkusy i korale, które mają im towarzyszyć w naszych szczęścionośnych naszyjnikach. Tu wszystko jest prawdziwe. Na ulicznych straganach i w skromnych kamienicach, gdzie mieszczą się sklepiki, szale są z kaszmiru, tybetańskie czapki z wełny jaka, kosmetyki z himalajskich ziół, a hinduskie ozdoby z najszlachetniejszych kamieni. Każdemu zakupowi towarzyszy zapach khawy – kaszmirskiej herbaty o zielonkawym kolorze, której lekko słodkawy smak kardamonu i szafranu miesza się w ustach z górskim pyłem zawieszonym w gorącym powietrzu małego miasteczka. Każdemu zakupowi towarzyszy rozmowa – czasami prowadzona ciekawością tubylców i pragnieniem opowieści z dalekiego dla nich świata. Często to natarczywe namawianie i argumentowanie konieczności dokonania właśnie tego zakupu – w tych kolczykach wygląda pani najlepiej, ta mandala przyniesie pani szczęście, z tą przyprawą wszystko będzie pyszne. Zawsze to jednak zapewnienie o prawdziwości towaru. Leciwe Tybetanki mówią, że morele, które sprzedają na ulicy, są najbardziej original, a przyznam, że nie różniły się zbyt wiele od tych, które jadłam w podlubelskiej wsi. Długie, zdobione kamieniami kolczyki też są original – kupiłam kiedyś niemalże identyczne w Istambule od kurdyjskiego chłopaka. „Original Indian, handmade” – zapewnia Hindus namawiający na zakup poszewek na poduszki. Dokładnie takie same, z takim samym zapewnieniem nabyłam kilka lat temu w Bośni. Też były handmade i original, tylko Bosnian. Zależało mi, żeby odnaleźć lokalną muzykę na CD, bo chciałam ją przywieźć komuś, dla kogo to było wtedy ważne. Zadanie niełatwe, bo za original music trzeba się było nachodzić. W końcu trafiłam do bardzo dziwnego sklepu, w którym miły sprzedawca w końcu zrozumiał, o co mi chodzi, i wytłumaczył, że tu się muzyki nie nagrywa, tu się muzykę gra. Widząc mój zawód na twarzy, wygrzebał z jakiejś szuflady dwie płyty CD w nienajlepszym stanie i sprzedał mi je, licząc jak za zboże. Kupiłam. Były oczywiście original. Myślę, że Zi, które w końcu zawisły na naszych szyjach po długim targowaniu się z hinduskim sprzedawcą, były tak samo original.

Amulet na szczęście

Nigdy nie miałam żadnego amuletu. Zawsze miałam za to szczęście. Na cóż mi zatem był ten wytargowany u hinduskiego sprzedawcy tybetański kamień, o którego pochodzeniu krąży tak wiele legend? W języku Tybetańczyków Zi oznacza blask, jasność, a największej mocy owemu kamieniowi ma dać dziewięć oczek znajdujących się na nim. Kamień, który wykopuje się w ziemi Tybetu, Ladakhu i Bhutanu, cylindryczny, z jasnymi pręgami i oczkami – jakby namalowanymi – już taki znajduje się w ziemi podobno jako skamieniałego półboga. Przynosi bogactwo i szczęście, wyciąga choroby i chroni przed złem. Dawniej Zi ścierane na proszek były dodawane do leków. Dzisiaj podgrzewane przykłada się do chorych miejsc, by je wyleczyć. Oryginalne osiągają niebotyczne ceny, o wiele wyższe niż wyroby ze złota. Ich symbol używany jest na tandetnych bransoletkach, original handmade t-shirtach i breloczkach do kluczy, jakie można sobie kupić na pamiątkę z Leh. A pamiątek już kupiłam dużo – dla rodziny i przyjaciół, dla dzieci. Dla siebie chcę tylko ten kamień. Wprawdzie po przyjeździe tutaj uśmiechał się do mnie jeden posążek zielonego Buddy, ale na co mi go kupować, jak mam iść w wysokie góry. Buddę będę tachać? Idę w Himalaje. A trzeba wam wiedzieć, moi drodzy, że Zi jest kamieniem himalaistów, który poza wyżej wymienionymi atutami ma zapewnić bezpieczeństwo. Jeśli się przyjrzeć amuletom na szyjach śnieżnych wojowników, u wielu można dostrzec ten ciemny kamień z jasnymi prążkami i można się nawet pokusić o próbę policzenia liczby oczek na nich. Ja mój Zi kupiłam po zejściu z gór. Kto wie, może gdybym kupiła go wcześniej, miałabym więcej szczęścia?

Himalaje po raz pierwszy

W Himalaje ruszyłam, nie mając na szyi Zi. Zabezpieczona byłam jedynie w wielokrotnie powtarzane sobie „żeby nam się wszystko udało” – podczas kręcenia młynkami modlitewnymi w intencji powodzenia naszego wejścia i zejścia – oraz w dużo wiary, nadziei i miłości do górskich wycieczek. Miałam wrażenie, że wejście na jakiś szczyt w Himalajach to jest poważne osiągnięcie, dopóki nie wyjrzałam za okno samolotu, który właśnie nad Himalajami i Karakorum przelatywał. Ich przestrzeń była tak wielka, nieogarnięta, że wejście na jakiś pojedynczy szczyt w tym oceanie wzniesień przestało mieć dla mnie znaczenie. Człowiek jest mały. Nie tylko, kiedy widzi tę potęgę majestatu natury z okna samolotu, ale kiedy z kilkunastokilowym plecakiem zaczyna wchodzić w ten labirynt, próbując sobie uszczknąć kawałek tej przestrzeni dla siebie, pobyć w surowym krajobrazie, pooddychać czystością przy szumie himalajskiego wiatru, co jakiś czas przerywanym dźwięczącymi dzwonkami karawany mułów objuczonych batonikami i puszkami z colą, które można kupić w dwóch base campach na szlaku. Wyprawa jest ciężka w plecaku, silna w nogach i bogata w uśmiechy do dźwigających bagaże mułów i ich szerpów, z którymi każdorazowo wymieniamy się lokalnym pozdrowieniem dżulej. Przyjechałam tu, żeby stanąć ponad 6 tys. metrów nad ziemią na szczycie Stok Kangri – mojego pierwszego sześciotysięcznika. Góry, dla której przybyłam z oddalonej o 6 tys. kilometrów podkrakowskiej wsi. Była moim celem i nic nie wskazywało na to, żeby nie udało się go osiągnąć. Jeszcze w base campie na 5 tys. metrów radośnie żartowałam z moimi chłopakami z ekipy, popijałam paskudny rum z tybetańskimi kucharzami, którzy w wielkim namiocie gotowali ryż i warzywa, aby za drobną opłatą nakarmić gości, którzy byli podzieleni na dwie grupy: ci przed szczytem i po szczycie. To był fantastyczny czas górskich opowieści. Kiedy jeden z himalaistów – lekarz, który był na trzech ośmiotysięcznikach i szykował się właśnie na kolejny – dowiedział się, że nasza ekipa jest z Polski, wyznał, iż jego marzeniem jest pojechać do Katowic. Kiedy zobaczyłam, że na tapecie jego smartfona jest zdjęcie Jurka Kukuczki, zrozumiałam dlaczego. Każdy ma swój cel. Moim był w tym czasie Stok Kangri. Wejście na szczyt w Himalajach dla kogoś, kto czuje góry, to jest poważne, emocjonalne przeżycie. Moje skończyło się porządnymi, publicznymi wymiotami na wysokości 5,6 tys. metrów, zawrotami głowy, podaniem leków i sprowadzeniem mnie na dół do namiotu. Tym razem nie miałam szczęścia. Może zabrakło mojego Zi o dziewięciu oczkach?

Rozmowy z Namgyal Tsemo

Widzę szczyt Stok Kangri, kiedy już po zejściu siedzę koło niewielkiej gompy Namgyal Tsemo, która jest dla mnie jednym z najlepszych miejsc, w jakim byłam. Mam na szyi mój kamień Zi. W oddali słychać śpiewy mnichów i rytmiczne uderzanie w bębny, które ma w sobie taką moc, że dźwięk wibruje w powietrzu. Himalajski wiatr niesie intencje wypisane na rozwieszonych na wielometrowych sznurach buddyjskich tankach. Miasteczko Leh to dziwny kawałek świata. Małe, proste, bez prądu w nocy i jeszcze nie wszędzie wyasfaltowane. A i dobrze, bo krowy i osiołki chodzące po miasteczku jakoś – zdaje mi się – milej mają, krocząc po kamienistych ścieżkach czy zapylonych drogach niż po asfalcie. Miasteczko wciśnięte między Himalaje a Karakorum, gdzie natura potrafi pokazać swoją surowość, a ludzie żądni władzy – czy to z Chin, czy z Pakistanu, czy z Indii i Kaszmiru – chcieli zapanować nad tym kawałkiem ziemi, na którym Tybetańczycy budowali swoje świątynie i palili w nich kadzidła. I palą do dzisiaj. Tak pachnie to miejsce, w którym teraz siedzę. Później kupię te kadzidła dla moich przyjaciół, żeby dać im kawałek z tego dnia, który spędzam, siedząc przy Namgyal Tsemo i zastanawiając się, czy to, że nie weszłam na szczyt góry, było nieszczęściem, przed którym uchroniłby mnie mój świeżo nabyty original Zi? Weszłabym, gdybym miała go wcześniej? Pewnie też nie. Ale to żadna porażka. Spoglądam na majaczący w oddali Stok Kangri i nie mam żalu ani do góry, że mnie nie puściła, ani do siebie, że sobie nie poradziłam. To nic innego niż kolejne doświadczenie. Zaraz się podzielę moją myślą z Wojtkiem. Wszedł, wniósł naszą flagę, przyniósł mi kamień ze szczytu. Wojtek to jest bardzo dobry człowiek, przyjaciel. Stoi teraz kilkanaście metrów dalej, wpatrzony w szczyt ze swoim Zi na szyi i myślami krążącymi gdzieś w łopoczących na wietrze tankach. Może wtedy nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, ale nasze kamienie zaczęły działać.

Magia Zi

W Leh, gdzie patrzą na ciebie Tybetańczycy, Hidusi i Pakistańczycy, jest mnóstwo spojrzeń. Jedne są błagalne, inne serdeczne, zdarzają się niekiedy groźne albo nieprzyjazne, są i oczy ciekawskie, są zadziorne. Ale na Zi wszystkie oczy reagują tak samo. Jako pierwszy nasze kamienie zauważył Stanzin, cudowny człowiek obsługujący hotel, w którym zatrzymała się moja mama z koleżanką. Stanzin zawsze wita nas pyszną herbatą, kiedy odwiedzamy moją mamę. Widząc nasze naszyjniki, jego skośne, tybetańskie i serdeczne oczy uśmiechnęły się i powiedział „O, teraz będziecie szczęśliwi”. Byliśmy cały czas. Kiedy kupowaliśmy tybetańskie czapki i szale, oczywiście original handmade, sprzedające je kobiety od razu się do nas uśmiechały i wskazywały na nasze szyje, dając nam do zrozumienia, że mamy przy sobie coś ważnego. Podobnie zareagowali nasi zaprzyjaźnieni Hindusi, których imion nie pamiętam – dziewczyna robiła tatuaże z henny na ulicy, a siedzący obok niej chłopak naprawiał buty. Jednego dnia zapytaliśmy go, czy mógłby nam pomóc kupić piwo. Chcieliśmy się napić piwa, którego w Leh nie było. Pomógł nam. Po piwo szliśmy bocznymi, brudnymi uliczkami, krzywo poprowadzonymi między rozwalającymi się małymi domkami. Nasz przyjaciel pomógł nam załatwić cztery puszki piwa – paskudnego, ciepłego, drogiego jak w paryskiej restauracji w centrum miasta. Kiedy przyszliśmy się pożegnać ostatniego dnia, na widok naszych Zi uśmiechnął się, mówiąc „piękna rzecz”. W ostatni wieczór, który dane nam było spędzić w Leh, poszliśmy na miętę i ciasto marchewkowe. Rozmawialiśmy o tym, co było najważniejsze podczas naszej himalajskiej wyprawy. Zgodnie doszliśmy do wniosku, że góry tu są przepiękne, widoki sycące oczy, wiatr napełniający płuca, ale najpiękniejsze są ciepłe spojrzenia i uśmiechy serdecznych ludzi. Jeszcze jeden uśmiech. Nauczona targowania po indyjsku, przed wyjazdem zakupiłam posąg zielonego Buddy jako drugą pamiątkę po moim Zi, którą chciałam mieć dla siebie do mojego domu. Na lotnisku w Leh poinformowano nas, że nie możemy mieć bagażu podręcznego przy sobie, tylko będzie on w luku bagażowym. Nie chciałam, żeby coś stało się mojemu Buddzie i poprosiłam miłego pana z lotniska, żeby pozwolił mi wziąć plecak ze sobą. Tłumaczyłam mu, że mam tam prezenty dla rodziny i przyjaciół i mam tam dość sporego, ceramicznego Buddę, że to jedyna pamiątka, jaką sobie kupiłam dla siebie do domu, do Polski. No i jeszcze to – wskazałam na naszyjnik z Zi. Miły pan uśmiechnął się, przykleił naklejkę zezwalającą mi wziąć plecak ze sobą. Zi znowu zadziałał.

Epilog

Dwa tygodnie później, kiedy już biegałam po mojej podkrakowskiej wsi, w ramach treningu przed kolejną górą, mój Zi się zerwał. Szukałam go długo – znalazłam rzemyk, dwa turkusy, dwa korale – dziewięciooczkowego czarnego kamienia z białymi wzorkami nie było. Może to znak, że powinnam wrócić do Ladakh i poszukać go tam raz jeszcze, oczywiście original. Budda stoi na kominku, a tybetańskie kadzidła po dziś dzień pachną w domach u moich przyjaciół.

Agata Mazurek de Ville,
alpinistka i miłośniczka podróży.

Sugerowane cytowanie: A. Mazurek de Ville, Każdy ma swój cel, "Pismo Folkowe" 2019, nr 144 (5), s. 33-35.

Skrót artykułu: 

Zastanawiam się chwilę i przeliczam w głowie – siedem tysięcy rupii, zgoda! Na twarzy hinduskiego sprzedawcy pojawia się satysfakcja z dobitego po kilkudziesięciu minutach targu. „Ale moment! Za dwa kamienie!” – mówi Wojtek. Z twarzy hinduskiego sprzedawcy znika uśmiech, ale w jego oczach jest gotowość do kolejnych kilkudziesięciu minut targowania się. Dziewięciooczkowy kamień Zi jest wart tego czasu spędzonego w małym, pachnącym kadzidłem sklepiku pełnym kolorowych szali, figurek hinduskich bożków i ręcznie robionych portmonetek.

fot. A. Mazurek de Ville, W. Smaga, J. Formella: Base camp na wysokości 5 tys. m n.p.m.

Dział: 

Dodaj komentarz!