Fot. tyt. i w tekście P. Goleman: 1) Na targu; 2) Kanczendzonga od północy; 3) Sadhu w Swayambunath
Znowu? Ale po co, przecież już byłeś?
Zatęskniłem za Nepalem. W głowie usiłowały krążyć wątpliwości, czy można, jadąc tam po raz czwarty, mieć nadzieję, że zobaczy się coś nowego? Dać się po raz kolejny zaskoczyć i oczarować? Byłem przekonany, że tak. Przecież właściwie ledwie poznałem ten kraj.
Tym razem za cel wyjazdu obrałem wschodnie rubieże, blisko granicy z Indiami i Chinami. Symbolem tych okolic jest górujący nad nimi masyw Kanczendzongi, trzeciej co do wysokości góry na świecie. Góra to wszak tylko góra, kusiła przede wszystkim względna dzikość wschodniego Nepalu, jeszcze nierozdeptanego przez tysiące turystów. Region mało znany, informacji w sieci niewiele. Wszystko to kusiło.
Kilka miesięcy przed wylotem ruszyły prace przygotowawcze. Trzeba było znaleźć przewodnika, odpowiednie pozwolenia i ogarnąć transport. Zasadniczo można próbować to załatwiać na miejscu. Ale raz, że zajmie to zbyt dużo cennego czasu, a dwa, że może już nie być biletów/przewodnika/urzędnika wydającego permit. Za duże ryzyko, zwłaszcza, że jedziemy większą grupą. Po kilkunastu mailach i nerwowych odpowiedziach udało się znaleźć agencję, która za w miarę rozsądne pieniądze miała się tym zająć na miejscu. Kupujemy bilety lotnicze i można się pakować.
Lecimy z przesiadką w Chinach, dzięki temu mamy szansę spojrzeć na Tybet i Himalaje, lecąc od wschodu. Nawet przez chwilę je widzieliśmy, póki złośliwe chmury nie pozbawiły nas nadziei i złudzeń.
Katmandu, miło znów Cię widzieć!
Taksówka z lotniska wiezie nas do Thamelu, popularnej turystycznej dzielnicy stolicy Nepalu. Pierwsze wrażenia – jak tu czysto! Śmieci na ulicach brak, do tego zauważamy porozstawiane kosze. Na naszych oczach przechodzący ulicą Nepalczyk zauważa papierek, przystaje, podnosi go i rozgląda się dookoła. Po chwili cofa się kilka kroków i śmieć ląduje w koszu. Koniec świata.
Pomiędzy odpoczynkiem, załatwianiem spraw związanych z trekiem, zakupami znajdujemy czas na wizytę w stupie Swayambunath. Wystarczyło minąć skrzyżowanie Chetrapati i zaraz robi się inaczej. Wyszliśmy z Thamelu i zanurzamy się w tradycyjnym, zwykłym Katmandu – pełnym ludzi, skuterów, sklepików, sprzedawców wszelkich drobiazgów i trąbiących aut. Tego mi brakowało. I choć to już nie Thamel, to dalej jest czysto i dalej są kosze.
Pół godziny spaceru i jesteśmy na miejscu. Stupa Swayambunath położona jest na wzgórzu. By znaleźć się przy niej, trzeba wspiąć się po setce stromych stopni. Jednakowoż warto. Choćby dla spokojnej atmosfery buddyjskiej świątyni i porywającego widoku na miasto oraz tysiące mniejszych i większych budynków.
Daleko jeszcze do Taplejungu?
Bardzo wczesnym rankiem wsiadamy do busa. Przed nami dwa dni podróży po krętych i dziurawych drogach ku wschodniemu krańcowi Nepalu. Pierwsze kilka godzin to niekończące się serpentyny w górę i w dół. Sama jazda całkiem komfortowa, aczkolwiek nie mogło zabraknąć głośnej lokalnej muzyki rozrywkowej, którą raczy nas kierowca.
Drogową monotonię przerywa nieoczekiwany przymusowy przystanek w małej mieścinie Bandipur. Stajemy naprzeciw bazaru, więc wiadomo gdzie iść. Targ przechodzi nasze wyobrażenia. Jest kolorowo i gwarnie. Choć powiedzieć, że jest kolorowo, to tak, jakby nic nie powiedzieć. Żywe kolory migają nam przed oczami, do tego gwar ulicy, krzyki sprzedawców, zapachy przypraw i jedzenia. Stoiska z ciuchami, warzywami, owocami, ulicznymi przekąskami, zakład fryzjerski, krawiec. Wszystko pod gołym niebem. Ależ nam się tu podoba. Nieśmiało wyciągam aparat, jakby się wstydząc, że chcę zakłócić ten niesamowity i egzotyczny dla nas spektakl. Po kilku minutach zauważam, że miejscowi patrzą na nas zarówno z ciekawością, jak i życzliwością. Dobrze jest stanąć w jednym miejscu. Popatrzeć, wczuć się w atmosferę i pulsujący rytm tego, co ma się przed oczami. I można wtedy próbować robić zdjęcia. Tyle niezwykłych twarzy, strojów, kadrów. Nie da się oddać tego, co widzimy i przede wszystkim odbieramy pozostałymi zmysłami, za pomocą aparatu. No, ale warto próbować. Zmasowany atak kolorów, ludzie, zapachy, gwar – wszystko oszałamia nasze zmysły. Mamy sposobność podejrzenia zwykłego prawdziwego miasteczka położonego z dala od turystycznych szlaków. Gdyby nie fakt, że czekamy na zostawioną na poprzednim postoju zgubę, to byśmy przemknęli dalej i nic byśmy z tego nie doświadczyli. Uwielbiam takie przypadki w podróży. Coś, czego nie planujesz, ale jest znacznie ciekawsze od potencjalnie murowanej atrakcji turystycznej.
Na nocleg zatrzymaliśmy się w Birtamod po 15 godzinach jazdy. Kolejnego dnia zmieniamy busa na jeepa i zmierzamy do Taplejung. Znów góry, zakręty i widoki. Dodatkowo możemy podziwiać całe wzniesienia porośnięte krzewami herbacianymi. Droga prowadzi bardzo widowiskowym grzbietem. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, herbata. Jesteśmy w okręgu Ilam, słynącym z najlepszej w Nepalu herbaty. Tak po prawdzie to ten sam rejon, co bardziej znany Dardżyling w sąsiednich Indiach, który leży wszak kilkanaście kilometrów od nas.
Mijają kolejne monotonne godziny w busie. Nagle zza kolejnego zakrętu wyłania się wielka przestrzeń z przepastną doliną rzeki Tamor, zamknięta na horyzoncie wielkimi ośnieżonymi górami. Czyżby? Chyba tak, ale nie możemy przekonać kierowcy, by się zatrzymał. W końcu staje i szybko wyskakujemy przyjrzeć się temu, co właściwie widzimy. To Ona! Kanczendzonga! Trzeci szczyt świata, mierzący 8 598 m n.p.m., najdalej położony na wschód ośmiotysięcznik. Ogromny rozłożysty masyw z czterema wierzchołkami powyżej 8 450 m, którego nazwa w dość swobodnym tłumaczeniu oznacza Pięć Skarbnic Wielkiego Śniegu. Po lewej wcale nie gorzej prezentuje się Jannu. Niewiele brakuje mu do 8 tysięcy, gdyż mierzy 7 710 m. Charakterystyczna sylwetka będzie nam często towarzyszyła podczas tego treku.
Do Taplejungu dojeżdżamy po zmroku. Kolejne 11 godzin jazdy za nami. Ale to koniec. Jutro już o własnych nogach. Wreszcie.
Świętowanie po nepalsku
Zatem zaczynamy! Żarty się skończyły. Wędrujemy doliną rzeki Tamor. Jest zielono. Wokół, gdzie nie spojrzeć, bujna roślinność lasów i tarasy pól uprawnych. Wzdłuż drogi mijamy pojedynczo stojące domy. Na dole, postawiona z kamienia, część gospodarcza, gdzie trzyma sie żywy inwentarz, a także płody rolne. A na górze, zbudowanej z drewna, mieści się część mieszkalna. Wszystko ładnie pomalowane. Dół pobielony, a góra w kolorze niebieskim z białymi zdobieniami. Biednie, ale czysto i ładnie. Dużo posadzonych kwitnących kwiatów.
Bardzo lubię te pierwsze dni wędrówki na treku. Mijamy żywe wsie, dotykając kultury i prawdziwego życia. Żaden folder reklamowy ani skansen utrzymywany na potrzeby masowej turystyki. To szczery i prawdziwy obraz nepalskiej wsi gdzieś w górach. Życie trudne i dające radość.
Po zmroku docieramy na miejsce noclegu. Dziś najważniejszy dzień święta Tihar. Z tej okazji jesteśmy świadkami lokalnej imprezy. Widzimy odświętnie ubraną miejscową młodzież. Są tańce, śpiewy, bębny i zabawa! Wczesnym rankiem ciąg dalszy. Tym razem na placyk wyszło dwóch mężczyzn. Ubrani w odświętne stroje. Kolorowe kamizelki z frędzelkami, zwiewne spódnice i nakrycie głowy ozdobione wielkimi ptasimi piórami. Każdy trzymał w ręku metalowy gong, choć równie dobrze mógłby to być talerz. I zaczęli swój tajemny obrzęd. Tańczyli do rytmu, który sobie wystukiwali. Było coś z szamańskich obrzędów w tym, co widzieliśmy. Hipnotyczny, świdrujący i trochę nieznośny rytm oraz lekko improwizowane ruchy taneczne. Wokół tańczących zgromadzili się mieszkańcy wioski i my, nieoczekiwani przybysze z innego świata.
Wieczorem w kolejnej wiosce powtórka z rozrywki. Po kolacji przychodzą do nas z wizytą mieszkańcy wioski i zaczyna się zabawa. Tańce, śpiewy. Wśród bawiących się krąży tajemniczy pojemnik, z którego kobiety – bo to one stanowią zdecydowaną większość w grupie – pociągają co chwilę kolejny łyk. Napój nazywa się tongba i posiada zapewne jakieś procenty. Jest ciepły, a w bukiecie wyczuwalne tylko drożdże. Smaczne nie jest, ale pożądany efekt przynosi. Panie wyglądają, jakby już bawiły się od kilku godzin. Emanują doskonałym humorem i płynnością ruchów. Kondycji odmówić im nie sposób.
Czwartego dnia treku dochodzimy do Ghunsy, największej wioski na trasie. Droga wiodła cały czas tą samą doliną, choć z każdym kolejnym zakrętem było coraz wyżej i coraz bardziej górsko. Ostatniego dnia sycimy oczy przepięknymi widokami złotej nepalskiej jesieni. Nazwę Ghunsa można przetłumaczyć jako „zimowe miejsce zamieszkania”. W sumie logiczne. Pastwiska, na których wypasane są jaki, znajdują się powyżej, obok rzeki, wzdłuż której cały czas idziemy. Swoją drogą rzeka cały czas zmienia nazwę. Niżej był to Tamor, teraz jest to Ghunsa Khola, a wyżej będzie Kangbachen. Tu można schronić się zimą, gdy spadnie śnieg i ściśnie mróz. Spędzamy tu dwie noce, usiłując poprawić naszą aklimatyzację.
W dniu wolnym poza spacerem do wioski i wizytą w gompie odwiedzamy „kawiarnio-cukiernię”. Właściciel chwali się, że zdobywał doświadczenie w fachu cukierniczym w hotelach w Tajlandii. A potem wrócił właśnie tu i założył własny biznes. Właśnie tu. Trafiamy na jedyną w swoim rodzaju „promocję” na ser z jaka – 15 rupii za GRAM. Szybkie przeliczenie – 600 zł za kilo. Uhmmm… Bierzemy po 10 gramów dwóch różnych rodzajów sera. Wygląda to nieco komicznie. Sprzedawca wyciąga specjalną wagę, nakłada rękawiczki. Czujemy się jakbyśmy trafili do dilera z używkami. Specjalnym nożem odcina plasterek sera, kładzie na wagę, a ta dokładnie pokazuje 10 gramów. Czynność powtarza z drugim serem i znów równo 10 gramów! Albo doskonała precyzja, albo zepsuta waga.
Północna baza Kanczendzogi
Kolejne kilka dni to spacer w niesamowitej wysokogórskiej scenerii. Kolorowy jesienny las się skończył, pojawiły się lodowce i ograniczające je moreny. Zrobiło się znacznie zimniej, nocami temperatura spada poniżej zera stopni. Ale czemu tu się dziwić, wszak przekroczyliśmy 4 000 m. Codziennie rano budzi nas ostry zapach palącego się jałowca. Nepalczycy na powitanie dnia palą w specjalnych glinianych naczyniach lekko tylko przesuszone gałązki. Leniwie unoszący i snujący się dym atakuje zmysły zapachu, pozbawiając nas resztek snu. Nad nami góruje zachodnia ściana Jannu, jednej z najpiękniejszych gór w Himalajach.
W Kanbachen, w hoteliku zauważamy stojącą w rogu gitarę i mamy mały śpiewany wieczór przy herbatce i nalewce przywiezionej oczywiście z kraju. Nasz przewodnik i tragarze na dźwięki muzyki wyraźnie się ożywiają. Pojawia się mały bębenek. Zatem po naszym secie z piosenką turystyczną jest nepalska część, kilka piosenek śpiewanych przez naszych miejscowych towarzyszy.
Mijają dwa dni powolnego marszu, przekraczamy 5 000 m. To już naprawdę poważna wysokość. Północna baza, nasz cel, jest coraz bliżej. Powoli tempo marszu słabnie. Jeszcze może godzina, dwie i będziemy u celu. Niestety wygodna ścieżka zjechała wraz z osuwiskiem. Musimy stromym i kruchym zboczem zejść blisko 100 m na brzeg moreny, a potem mozolnie podejść równie stromym i osypującym się podejściem. Na tej wysokości jest to już naprawdę wyczerpujące. Z nadzieją wypatrujemy końca drogi. Czas upływa, a my ciągle idziemy. Każde małe podejście urasta do wielkiej mordęgi. Kilkanaście kroków i odpoczynek. Przed każdym kolejnym przełamaniem grzbietu liczyłem, że już zobaczę Pangpemę, nasz cel na dziś. Znowu nic. Za to widok przed nami rósł imponująco. Odsłaniała się coraz bardziej przed nami północna ściana Kanczendzongi. Widać wierzchołek! Staję, zrzucam plecak i patrzę. Długo. Słońce miło grzeje, zapominam, że jeszcze trzeba iść. Chwilowo delektuję się nagrodą za cały ten trud – widokiem, do którego szliśmy.
W końcu za kolejnym garbem zauważam w dole jakiś pasterski kamienny schron i rozbite obok kolorowe namioty. Pangpema. Koniec mordęgi – 5 150 m. Udało się dotrzeć do pierwszego celu. Stoję w bazie. Czuję radość. Widok na północną ścianę jest niezwykły. Jaka ona wielka! Widać charakterystyczne poziome tarasy śnieżne z zawieszonymi ogromnymi serakami. Rozpoznaję wierzchołek główny o wysokości 8 586 m i zachodni, Yalung Kang, niższy o 81 m. W Pangpemie zastajemy warunki dość spartańskie. Dwa „pokoje” z łóżkami w prymitywnej bacówce. Pozostałe miejsca do spania w namiotach. Ale cieszymy się, że da się tu zostać na noc. Przed wyjazdem nikt tego nie mógł nam zagwarantować. Po obiedzie większość ekipy poszła na spacer powyżej Pangpemy w kierunku punktu widokowego. Ja podszedłem dalej wzdłuż moreny spojrzeć z innej perspektywy na bazę i na góry. Pod wieczór odwiedziły nas blue sheepy, po polsku zwane nahurami górskimi. Coś jak kozica, ale jednak nie do końca.
Rano żegnamy się z północną ścianą „naszej” już Kanczendzongi i ruszamy z powrotem do Ghunsy, do której dochodzimy po dwóch dniach niespecjalnie męczącego marszu.
Południowa baza Kanczendzongi
Kolejnego dnia zaczynamy drugą część naszego trekingu. Tym razem celem jest południowa baza Kanczendzongi. Aby do niej dojść, musimy przejść górami przez dwie przełęcze przekraczające 4 500 m. Zajmie nam to dwa dni i mamy nadzieję na niezwykłe panoramy bliższych i dalszych gór. Dziś będzie ostre i żmudne podejście.
Godzinę później trawersem wchodzimy w głąb doliny. Zaczyna się las. Już trochę lasów na tym wyjeździe widzieliśmy, ale ten budzi nasz ogólny zachwyt. Lekki półmrok tworzy tajemniczy klimat. Poskręcane konary rododendronów obrośnięte mchem, który także otula różnej wielkości kamienie. Do tego porosty leniwie zwisające z drzew. Niezwykłe, aż się nie chce iść dalej.
Na nocleg do Selele La Camp przychodzimy przed 14.00. Miejsce ujmuje nas swoim położeniem. Niewielkie porośnięte trawą wypłaszczenie, z leniwie płynącą rzeczką. A wokół góry. Słońce wciąż świeci, jest ciepło. Dla nas Selele to istne Seszele. Relaks, wczasy. Pięknie. Siadamy na trawce nad rzeczką i wystawiamy nasze twarze do słońca. Ale przyjemnie. Sycimy sie atmosferą. Słońce powoli zniża się w stronę horyzontu. Chmury zaczynają opadać i naszym oczom ukazują się magiczne widoki. Tam gdzieś hen na ostatnim planie widzimy Wielką Białą Górę. To Makalu – piąty szczyt świata.
Kolejnego dnia przed południem meldujemy się na przełęczy Selele. Są łopoczące flagi, są też i widoki. W oddali widziane wczoraj Makalu i bliżej, znany nam już dobrze Jannu, który z tego miejsca wygląda jak najpiękniejsza góra na świecie. Jedynie Mount Everest schował się za złośliwą chmurą. Dzień kończymy męczącym, stromym i niekończącym się zejściem na nocleg.
Tseram okazuje się skupiskiem dwóch hotelików, z czego jeden jeszcze w budowie. Warunki bardzo spartańskie. A miała być duża wioska. Jadalnia niestety bez kozy i pokój, w którym śpimy, sąsiaduje z kuchnią. Dzieli nas od niej tylko cienka deska, więc słyszymy wszystkie odgłosy. Zamawiamy kolację. W międzyczasie możemy podziwiać kolorowy zachód słońca.
Pobudka nieznośnie wczesna. Była 4.30, kiedy w kuchni zaczął się ruch. Wpierw same kroki, potem skrzypienie drzwi, odgłos zrzucenia drewna na podłogę, rozpalanie ognia. Wszystko to dzieje się metr ode mnie. Nie ma szans na spanie.
Idziemy dziś pod południową ścianę Kanczendzongi. Pogoda dalej niemrawa. Chmury. Tego jeszcze nie było! O siódmej ruszamy. Niby mamy marne szanse, że coś zobaczymy. Ale idziemy. A nuż? Po półtorej godziny dochodzimy do sporego wypłaszczenia, które porośnięte jest mikrą trawą. To pastwiska, na których spotkać można znudzone jaki. Idziemy cały czas lewą moreną lodowca Yalung. Na trasie spotykamy dwójkę turystów schodzących z góry. Pytam bez przekonania, jak widoki wyżej. W odpowiedzi słyszę: „It’s fantactic view!”. O cholera… Idziemy. Szybko!
Nie minęło nawet 10 minut, gdy w zarysie gór zamykających dolinę rozpoznaję znany mi kształt z północnej bazy. Jest! Kanczendzonga! Wyrasta momentalnie przez nami cała południowa ściana z czterema wierzchołkami: Yalung Kang, główny, środkowy i południowy. Dochodzimy do punktu widokowego, zwanego Oktang. Stąd do bazy jeszcze jest daleko, ale kto by się przejmował takimi drobiazgami. Można usiąść i się delektować miejscem i widokami. To ostatni punkt programu. Wszystko udało się zobaczyć, wszędzie dojść. Teraz już można schodzić w doliny. Zaczyna się długa podróż do domu.
Czas do domu
Dwa dni później podchodzimy pod ostatnią większą przełęcz. Znów ten sam czarodziejski las, widzimy go kolejny raz, ale ten widok wcale nam nie chce spowszednieć. Dalej trwamy w niemym zachwycie. Podchodząc, w pewnym momencie odwracam się i widzę dumnie prezentującą się „naszą” Kanczendzongę. To chyba tak na pożegnanie.
A potem już było tylko zejście. Znów lasy, coraz więcej zieleni, bambusy, tarasy pól uprawnych i mosty wiszące.
Po trzech dniach marszu i dwóch jazdy busem znów wylądowaliśmy w Katmandu. Ostatnie dni wypełniły stałe punkty programu.
Największa nepalska stupa Boudhanath, do której uwielbiam wracać, by nasycić się atmosferą życia poza czasem. Hinduistyczna świątynia Pashupatinath z obrzędem kremacji zwłok i elektryzującą ceremonią ku czci zmarłych. Durbar Square podnoszące się bardzo powoli ze zniszczeń po trzęsieniu ziemi. Do tego zakupy, odpoczynek.
Siedem i pół ośmiotysięcznika
Ostatniego dnia po południu wybraliśmy się taksówką do Chandragiri. Wyczytałem kiedyś, że niedaleko Katmandu zbudowano kolejkę górską. Sprawdziłem na serwisie obserwacyjnym, że można liczyć na niezwykłą panoramę Himalajów. Upewniamy się, że jest dobra widoczność i jedziemy. Po 40 minutach jesteśmy pod dolną stacją kolejki i po chwili już suniemy ponad miasto. Z dołu nie widać żadnego szczytu, co trochę nas martwi. Ale to ponoć kwestia wiszącego nad miastem smogu. W pewnym momencie wyjeżdżamy ponad poziom chmur i coś zaczynamy widzieć! Wychodzimy z kolejki i nie wierzymy własnemu szczęściu. Wszystko widać! Wszystko.
W dole wielkie ginące w chmurach, a raczej w smogu, Katmandu. Pięknie widać Everest, Lhotse, Cho Oyu, Annapurnę, Dhaulagiri i Shishę Pangmę. Do tego jeszcze maleńki czubek Makalu i kawałek masywu Manaslu. Jakby nie liczyć, to widać siedem i pół ośmiotysięcznika.
Ciekawe jest to, że nie spotykamy tu praktycznie żadnych zachodnich turystów. Sami Nepalczycy i Hindusi. Dziwne, bo to idealne miejsce na zakończenie wyjazdu. Nie wiem, może jeszcze nie jest to zbyt znane? W każdym razie, jadąc tu, mieliśmy obawy, że będzie dziki i głośny tłum. Nic z tego. Jest cicho i spokojnie. Można stać i się zachwycać. Mamy możliwość oglądania przelewających się przez grzbiet chmur, podświetlanych przez nisko już zawieszone słońce. Poezja…
Rano wsiadamy do samolotu i tym razem Himalaje się przed nami nie kryją. Pięknie wszystko widać. Shisha Pangma, potem Cho Oyu. Wreszcie Mount Everest do pary z Lhotse. Chwilę później przelatujemy obok Makalu. Samolot skręca na północ i ja widzę po lewej Makalu, a siedzący po prawej Kanczendzongę. Teraz można wracać…
Paweł Goleman
od lat związany ze Studenckim Kołem Przewodników Beskidzkich w Lublinie. W czasie wolnym podróżnik i fotograf uwielbiający włóczyć się po górach.
Sugerowane cytowanie: P. Goleman, Kanczendzonga, czyli dziki wschód Nepalu, "Pismo Folkowe" 2020, nr 150 (5), s. 32-35.
Zatęskniłem za Nepalem. W głowie usiłowały krążyć wątpliwości, czy można, jadąc tam po raz czwarty, mieć nadzieję, że zobaczy się coś nowego? Dać się po raz kolejny zaskoczyć i oczarować? Byłem przekonany, że tak. Przecież właściwie ledwie poznałem ten kraj.
Fot. P. Goleman: Na targu