Jeżeli molfar jest po jego stronie

Kilka lat temu zostałem zaproszony na krótką wycieczkę po Huculszczyźnie. Nie analizowałem, co kryje się za poszczególnymi topograficznymi punktami programu. Autokar zapełniali przede wszystkim austriaccy naukowcy i badacze kultury. Nie miałem wątpliwości, że będzie ciekawie, znałem zaangażowanie w takie przedsięwzięcia liderów drohobyckiej Biblioteki Austriackiej, działającej przy tamtejszym uniwersytecie, organizatorów tej wyprawy. W czasie tej podróży mit Huculszczyzny nabrał dla mnie zaskakująco konkretnych wymiarów oraz zmysłowych, realnych konotacji.

Od tamtego czasu wiem, że wieś Krzyworównia jest jednym z tych nieprawdopodobnych miejsc, w jakich nie trzeba o nic pytać, tylko słuchać i patrzeć, jak łączą się ziemia z niebem, natura i kultura, kwiaty, obłoki, ludzie i groby. Bo co tu gadać! Wystarczy nastroić się na szum Czarnego Czeremoszu i obserwować, jak rzeka wypływa z mgieł górskich, igrając z żółtymi biczami słońca, a potem wejść na cmentarz huculski przy cerkwi na wzgórzu, przy której czeka proboszcz Iwan Rybaruk – niczym mistyczny mnich nie z tego świata, z jakiego się tu dotarło, a przecież tak bliski. Ostrej melodii władczej rzeki nie jest w stanie pokonać warkot archaicznych aut i ciężarówek.

Z pewnego względu moje wspomnienia tego wyjazdu są teraz zdominowane przez inne miejsce i inną osobę: to Roman Kumłyk (1948–2014) i jego równie malownicza Werchowyna. Sławny skrzypek grający na wielu instrumentach, postać inspirująca i chroniąca dziedzictwo kultury huculskiej, niebywale aktywny organizator z jednej strony zanurzony w muzyce rdzennej, z drugiej – muzyk dobrze wykształcony: grał i na weselach, i w filharmoniach. Stworzył w swoim domu rodzinne Muzeum Huculskich Instrumentów i Huculszczyzny. Kiedy tam przyjechaliśmy, muzyczny spektakl poświęcony Kumłykowi i regionowi zaprezentowała pani Natalia, jego córka. Muzeum jest na pięterku niewielkiego domu, instrumenty na ścianach umocowane gęsto, dawne przedmioty codzienne, trochę dokumentacji fotograficznej. Na podłodze tradycyjne kilimy huculskie. Pani Natalia na bosaka. Opowiada, gra, nawet na trombicie huculskiej!

Zostawiłem zapatrzonych i zasłuchanych, usadowionych pod ścianami izby austriackich gości – i stromymi drewnianymi schodami zszedłem na dół. Na podwórku, otoczonym sympatycznymi, już jesiennymi kwiatami, gapiłem się na wciąż zieloną dolinę, gdzie płynął Czarny Czeremosz. Po zboczach snuły się dymy palonych chwastów. Wyszedłem, bo przypomniał mi się koncert „Huculskie Muzyki” w Chatce Żaka, pamięć odtworzyła obraz sceny tak precyzyjnie, że przysiągłbym, gdzie wtedy stał, grając na skrzypcach, Roman Kumłyk, a gdzie Bogdan Bracha. I muzyka odżyła.

Sto lat temu urodził się w schulzowskim Drohobyczu, 250 kilometrów na północny zachód od Krzyworówni i Werchowyny, inny muzyk, postać również wielkiego znaczenia dla pamięci o dziedzictwie muzycznym – Alfred Schreyer (1922–2015). W jego duszy, umyśle i twórczości splatały się korzenie żydowskie, polskie, a także ukraińskie czy rosyjskie. Żyd, który wiedział o kulturze polskiej czy ukraińskiej więcej niż wielu znawców. Mówił o sobie: ostatni Mohikanin, mając na myśli dawny, wielonarodowy Drohobycz – a zapewne i dbałość o pamięć, o niezakłamywanie tego fenomenu oraz fakt, że był uczniem Brunona Schulza.

Mieli Alfred z Romanem coś bardzo wspólnego: poczucie przynależności do określonej, każdy nieco innej, co nie znaczy – wykluczającej się, tradycji muzycznej oraz wynikający z tego imperatyw ochrony i rozwoju tych muzycznych korzeni, a w istocie – kulturowej przestrzeni egzystencji społecznej i indywidualnej, którą chcieli ratować. Obaj doświadczeni okrucieństwem wojny, faszyzmu i komunizmu, obaj spełniający się w wielości działań i inicjatyw.

O ile Roman czerpał z korzeni rdzennych – huculskich, ludowych, o tyle korzenność Alfreda była już nie ludowa ani folkowa, ale miejska, intelektualna, a z racji miejsca, jakim był Drohobycz – multikulturowa i na swój sposób popkulturowa, odwołująca się do romansu, kawiarni, kina i operetki, ale też walki i zagłady opiewanych wielojęzycznie. Rzecz jasna, nie chodzi tutaj o tzw. folklor miejski. Nie wiem, czy umiem to wytłumaczyć, pojęcia zawodzą, za to kłaniają się szalone porównania, że był Alfred bluesmanem z dorzecza nie Missisipi, a Tyśmienicy, w którego repertuarze pulsowały stare polskie tanga, polskie melodie ludowe i piosenki patriotyczne.

Tak, to nie jest folk, ale to jest tradycja. Tradycja, która umarła. Pamięć o niej i jej świetlistych postaciach rozprasza się, bo po Panu Alfredzie ani tablicy pamiątkowej, ani… nawet słowa w Drohobyczu na stulecie urodzin, jakie przypadło niedawno. A na pogrzebie były setki ludzi: i rabin, i ksiądz, ważni ludzie władzy, liderzy stowarzyszeń, parafianie różnych konfesji, dyplomaci, chóry.

Lekceważymy tajemne związki, nie dostrzegamy nici łączących miejsca i ludzi. Krzyworównia, od jakiej zacząłem, słynie między innymi z tradycji kolędowania. Czy przypadkiem Pan Alfred nie był wysłannikiem tej tradycji? W Boże Narodzenie dzwonił do przyjaciół oraz znajomych i kolędował. Śpiewał kolędy przez telefon! Kolędy w kilku językach.

Dzisiaj nikt przez telefon nie kolęduje. Pamiętajmy o tajemnym wysłanniku Huculszczyzny, którego los rzucił do Drohobycza. Bo jeżeli molfar jest po jego stronie…
 

Grzegorz Józefczuk

 

Sugerowane cytowanie: G. Józefczuk, Jeżeli molfar jest po jego stronie, "Pismo Folkowe" 2022, nr 160 (3), s. 25.

Skrót artykułu: 

Kilka lat temu zostałem zaproszony na krótką wycieczkę po Huculszczyźnie. Nie analizowałem, co kryje się za poszczególnymi topograficznymi punktami programu. Autokar zapełniali przede wszystkim austriaccy naukowcy i badacze kultury. Nie miałem wątpliwości, że będzie ciekawie, znałem zaangażowanie w takie przedsięwzięcia liderów drohobyckiej Biblioteki Austriackiej, działającej przy tamtejszym uniwersytecie, organizatorów tej wyprawy. W czasie tej podróży mit Huculszczyzny nabrał dla mnie zaskakująco konkretnych wymiarów oraz zmysłowych, realnych konotacji.

Dział: 

Dodaj komentarz!