fot. Edgar
Lauzeta to duet z katalońskiego miasta Lleida, tworzony przez Joana Baró i Nurię Garcíę Salas. Wykonuje muzykę folkową, którą bawi publiczność od 2011 roku. „Oksytański wyraz lauzeta oznacza skowronka. Jego melodyjny śpiew zachwyca, a oksytański to język, w którym śpiewali pierwsi trubadurzy. Jako że trochę się uważamy za trubadurów, chcieliśmy mieć nazwę w języku oksytańskim” – mówi Joan Baró. W rozmowie z Ewą Grajber (Instytut Studiów Iberyjskich i Iberoamerykańskich UW) opowiada o swojej muzyce, zamieniając się w prawdziwego gawędziarza.
Ewa Grajber: Jak narodził się pomysł utworzenia zespołu?
Joan Baró: Graliśmy razem z Nurią w grupie, która nazywała się Cronistes, po angielsku chroniclers – ci, którzy piszą kroniki. Ponieważ byliśmy dużym zespołem folkrockowym, było nam trudno poruszać się po salach koncertowych, mieliśmy znaczne potrzeby techniczne i co za tym idzie, zaangażowanie nas wiązało się z większymi kosztami. Zdecydowaliśmy się więc na folk w małym formacie – można by powiedzieć, że bardziej czysty. Zaczynaliśmy tylko ze skrzypcami i gitarą, żeby móc zagrać w jakimkolwiek miejscu.
Dlaczego wybraliście muzykę celtycką?
Kiedy byłem mały, spędziliśmy z rodzicami kilka lat w komunie alternatywnego życia, opartej na nauce Gandhiego. Było nas trzydzieścioro i mieszkaliśmy w małej wiosce. W czasie naszych sobotnich zabaw tańczyliśmy tradycyjne tańce z Francji, Włoch, Niemiec, Anglii, Irlandii, Katalonii i z wielu innych stron świata. Wszystkiego po trochu. Kiedy wróciliśmy do Lleidy, odkryłem zespół, bardzo wtedy znany w Hiszpanii, który nazywał się Celtas Cortos. Dla mnie była to muzyka bardzo podobna do tej, do której tańczyłem w czasie sobotnich zabaw. Coś rozpoznałem, zacząłem szukać i dowiedziałem się, że to muzyka celtycka, należąca do tradycyjnej muzyki świata. Tak odkryłem cały ogromny wszechświat. Muzyka celtycka to muzyka tradycyjna Irlandii, Szkocji, Bretanii… ale każde miejsce, każdy kraj, każdy naród ma swoją własną muzykę ludową i to było dla mnie niewyobrażalne. W rzeczywistości interesowały mnie wszystkie rodzaje muzyki ludowej na świecie, ale muzyka celtycka jest dużo łatwiej dostępna. Gdybym chciał grać muzykę ludową polską, rosyjską, bułgarską czy jakąkolwiek inną, dużo by mnie kosztowało znalezienie piosenek, zespołów, instrumentów. Musiałbym tam pojechać, żeby nauczyć się grać, dowiedzieć się więcej, porozmawiać z muzykami. Natomiast muzyka celtycka, jako że jest dość przystępna, jest również znana na całym świecie. Irlandczycy, Szkoci i generalnie Celtowie rozprzestrzenili ją na wszystkie strony i stała się popularna. Bardzo łatwo być blisko niej dzięki internetowi, znaleźć partytury, zapisy nutowe na poszczególne instrumenty.
Muzyka celtycka, country, piosenki ludowe, oksytańska nazwa zespołu… Co was pociąga w tym, co tradycyjne, ludowe?
To prostota, fakt, że wielokrotnie muzyka ludowa wykonywana była przez zwykłych ludzi, którzy nie byli muzykami ani autorami słów, ale osobami, które miały do opowiedzenia pewną historię albo jakieś uczucie do przekazania – coś bliskiego, coś, co lubili bądź co ich inspirowało. Wyrażali to w piosence bezpośrednio, bez zbytniego kunsztu.
Gracie z Nurią od 2011 roku. Co byście podkreślili w waszej ścieżce artystycznej?
Myślę, że podróże do Kraju Basków. W rzeczywistości Lauzeta powstała przez to, że zaproszono nas z Nurią na Dzień Świętego Patryka do pijalni cydru. Nasi gospodarze wiedzieli, że graliśmy muzykę irlandzką i folkową z Cronistes, więc poprosili nas o zagranie koncertu. Można powiedzieć, że Lauzeta narodziła się właśnie tam. Później prawie co roku jeździliśmy w to miejsce, chyba tylko raz nam się nie udało. W trakcie naszej muzycznej działalności robiliśmy wiele rzeczy, graliśmy w różnych miejscach i na festiwalach, ale jest pewien stały punkt: wracać, zawsze wracać do Kraju Basków. Poza tym istnieje silna więź braterska pomiędzy Baskami i Katalończykami. Jako że w obrębie Hiszpanii obydwie nacje są niewielkie i marginalizowane kulturowo, są w bardzo dobrych relacjach. Wydaje się, że podoba im się to, co robimy, bo co roku zapraszają nas na Dzień Świętego Patryka. Podróże do Kraju Basków stały się więc dla Lauzety pewną tradycją. Fajnie, prawda?
Nagraliście płytę „Fet amb Folk de Llenya”, gracie z różnymi zespołami. Jakie macie plany na przyszłość?
W rzeczywistości stworzyliśmy swego rodzaju platformę, a później kolejną. W końcu je połączyliśmy i nadaliśmy im tytuł „Fet amb Folk de Llenya”. To raczej zwielokrotniona makieta, coś jak długie demo. Mamy plany, żeby więcej nagrywać, ale ponieważ gramy dużo koncertów, ciężko nam znaleźć czas. To bardzo długi proces. Najpierw trzeba przygotować piosenki, ćwiczyć je i następnie nagrywać… Bardzo byśmy chcieli to robić, ale na razie nie znaleźliśmy jeszcze na to czasu.
Czy jest coś, co byście chcieli podkreślić?
Jest wiele takich rzeczy. Wszystko jest jak mozaika. To, co bardzo lubimy, to wyjazdy na wieś, bo tam ludzie lepiej rozumieją tradycyjną muzykę. Nie mentalnie, ale dlatego, że ją przeżywają. Kiedy opowiadasz im o muzyce, którą śpiewano w barach czy na ulicach podczas pracy, rozumieją to bardzo dobrze na poziomie przeżyć i to jest piękne. Nie mieliśmy jednego, wyjątkowego dnia, ale raczej całą ich mozaikę, kombinację wielu podróży po wioskach. My także się uczymy. Tam są starsi ludzie, którzy śpiewają, grają na instrumentach, znają tradycyjną muzykę lepiej niż my. Pokazując, czym się zajmujemy, jednocześnie się uczymy. To wymiana, która jest bardzo ciekawa.
Grasz na różnych instrumentach. Jaki najbardziej ci się podoba? Który ma w sobie najwięcej duszy?
Tak naprawdę mam taki sam problem jak wielu muzyków, zwłaszcza grających muzykę tradycyjną. Odkrywasz dźwięki i akustykę, które są niejako zapomniane, których już się nie używa. Fascynują cię tak bardzo, że chcesz grać na wszystkim – na akordeonie, bouzouki, ale także na gitarze i innych popularnych instrumentach. To trochę tak jak z piosenkami – starasz się, żeby nie zostały zapomniane. Teraz jeden lutnik robi dla mnie irlandzką gaitę i jeśli uda mi się na niej zagrać, to trochę, jakbym odzyskał coś z tamtej kultury. Jako że wszystkie brzmienia są ciekawe, jest bardzo trudno dokonać wyboru. Poza tym nie mogę stać się wirtuozem gry na żadnym instrumencie, ponieważ gram na tylu, że nie ma na to czasu. W zamian mam dość globalną wizję muzyki. Ponieważ grałem na pianinie, gitarze, fletach, akordeonie, gaitach itd., mogę „przemyśleć” piosenki. Człowiek, który gra na gitarze, komponuje z punktu widzenia gry na gitarze, bo ona jest jego instrumentem. Ja inspiruję się, grając na różnych instrumentach. Czasem jeden z nich nic mi nie mówi, ale inny tak. Jeśli gram na gitarze i nie mam inspiracji, mogę wziąć akordeon i być może znajdę melodię, która mi się spodoba. Lubię tak pracować i lubię wszystkie instrumenty w takim samym stopniu, ale ten, który ma najwięcej duszy, to bez wątpienia głos. Zawsze jest żywy i szczery. Śpiewając, nie możesz ukryć tego, co czujesz. Uważam, że głos, jako że jest instrumentem, który mamy w sobie i który stanowi część naszego organizmu, jest kanałem najbardziej bliskiego i natychmiastowego przekazu. Myślę, że ma najwięcej duszy i siły oddziaływania.
Kto komponuje wasze piosenki? Gdzie szukacie inspiracji?
Jeśli to nasze piosenki, komponuję je ja.
Słowa i muzykę?
To zależy. Robimy wszystko po trochu. Jest taka piosenka o tytule „Més roig que un coralet!”, która jest tradycyjnym utworem irlandzkim. Napisałem do niej słowa na podstawie pewnej anegdoty z czasu wojny domowej, opowiadanej przez mojego pradziadka. Dziadkowie zazwyczaj powtarzają historie, które im się najbardziej podobają – i to jest historia, którą mój pradziadek powtarzał raz za razem. Ubrałem więc irlandzką melodię w tę rodzinną opowieść. Jest to jedna z naszych ulubionych piosenek, dlatego że użyliśmy tradycyjnej muzyki z innego miejsca i dodaliśmy do niej tutejszą, własną, rodzinną historię. Czasami do jakiejś piosenki dopisujemy tekst, jak w tym przypadku, czasami dodajemy muzykę, przerabiamy ją na wszystkie strony, modyfikujemy. Są także piosenki, które gramy w takiej formie, w jakiej do nas dotarły. Kiedy dokonujemy jakichś zmian, staramy się zachować autentyczność i wdzięk, ale jednocześnie chcemy dodać coś od siebie. Wiele osób śpiewa tradycyjne piosenki, ale każdy dodaje do nich coś swojego, swoją własną interpretację. Jedną z rzeczy, które najbardziej nam się podobają w muzyce tradycyjnej, jest to, że stała się wspólnym dobrem, czymś do podziału, własnością, ale nie indywidualną, tylko zbiorową. Muzyka ludowa, piosenki są nasze, ale nie moje – są także twoje. To wspaniałe, że zarówno muzyka, jak i słowa należą do nas wszystkich.
Jaka jest twoja ulubiona piosenka z waszego repertuaru?
Może być właśnie ta, „Més roig que un coralet!”. Poza tym to jedna z tych piosenek, o które najczęściej prosi publiczność w czasie koncertów. Jest jeszcze jedna – nazywa się „Despertar”. Napisałem ją, kiedy banki wyrzucały wielu ludzi z ich domów. Opowiada o tych, którzy mają problemy finansowe, i wiele osób się z nią identyfikuje. Wszystko, co w tym kontekście może uwrażliwić, jest ważne.
Gracie na koncertach, w barach, macie projekty takie jak Lleida Sessions w pubie Antares w Lleidzie, gdzie ludzie mogą śpiewać razem z wami dzięki udostępnianemu wszystkim śpiewnikowi. Co jest ważniejsze – granie koncertów czy tworzenie wspólnoty?
Myślę, że obie rzeczy są tak samo istotne. W rzeczywistości dla nas ważniejsze jest granie koncertów, żebyśmy mogli się utrzymać, bo jesteśmy profesjonalnymi muzykami. Jeśli nie mamy z czego żyć, nie możemy też tworzyć wspólnoty. Jeśli chodzi o istotę rzeczy, obie kwestie są tak samo ważne. Jako że jesteśmy wojownikami muzyki ludowej, fundamentalną sprawą jest tworzenie wspólnoty, bo jeśli jej nie ma, to muzyka ludowa zanika. Kiedy umierają osoby, które znają piosenki, zabierają je ze sobą. Mamy tradycyjne piosenki, ale trzeba je śpiewać, żeby nie przestały istnieć. My tym szczególnie żyjemy. Prowadziliśmy badania w wioskach, żeby odnaleźć nasze rodzime utwory. Zaczynaliśmy, grając muzykę celtycką, ale później odkryliśmy również tutaj bardzo ciekawą muzykę ludową i zaczęliśmy je obie łączyć. Coraz bardziej kurczy się repertuar i pamięć o naszej muzyce ludowej. Musi istnieć wspólnota, żeby ciągle śpiewano. Jeśli jej nie będzie, to za dwadzieścia czy trzydzieści lat z piosenek, których nikt nie zapisał, nie zostanie nic. Dzięki spotkaniom w pubie Antares wciągamy w to ludzi. Zaczynają, grając i śpiewając muzykę celtycką, ale kończą, śpiewając tradycyjną muzykę katalońską czy innych bliskich kultur. W końcu przekazujemy im wiele z tych piosenek, które sami znamy. Byłoby wspaniale, gdyby przetrwały, gdyby ludzie je znali i w dalszym ciągu śpiewali. Tak po prostu.
Co twoim zdaniem łączy ludzi?
Myślę, że są to historie. Muzyka bez wątpienia jest uniwersalnym językiem, który wszystkich łączy, a muzyka tradycyjna ma w sobie to, że zespala ten uniwersalny sposób porozumiewania się z historiami. Zawsze snuto opowieści, historie, legendy. Jeśli jakąś z nich opowiadasz, to jest to ciekawe. Jeśli dodasz do niej muzykę i zamienisz ją w piosenkę, jest to podwójnie ciekawe, ponieważ możesz szukać porozumienia z ludźmi poprzez dźwięk, poprzez historię albo poprzez obydwie jednocześnie. Ludzie ze wsi, kiedy nie było telewizji, radia, internetu ani nic z tych rzeczy, mieli ochotę opowiadać o tym, co się działo w ich codziennym życiu: „Słuchaj, wyobraź sobie, że ta kobieta wyszła za mąż za innego, a ten inny… a sklepikarz…”. I opowiadali historie. Wielu z nich nie było muzykami. Byli rolnikami, kowalami czy budowniczymi, ale właściwie wszyscy śpiewali, grali, mieli w domu jakiś instrument – flet, gitarę, akordeon czy cokolwiek innego. Tworzyli muzykę przy pomocy tego, co mieli. Myślę, że historie najbardziej łączą ludzi, bo są dla nich czymś bardzo bliskim. Są to zwyczajne opowieści z ulicy, o tym, co robią ludzie – i dlatego bardzo łatwo jest się identyfikować z nimi i z piosenkami.
Przypomniał mi się mój dziadek, który mieszkał na wsi i uwielbiał muzykę. Grał na skrzypcach, chociaż nie uczył się tego w szkole i potrafił wydobyć dźwięk ze wszystkiego, co wpadło mu w ręce: papierka, liści drzew, trawy, grzebienia…
W Katalonii i całym tutejszym regionie bardzo typowe jest granie na różnych przedmiotach: na moździerzach, butelkach, wszystkim, co dźwięczy. Jest to bardzo ciekawe, bo muzyka tradycyjna była zazwyczaj muzyką ludzi biednych, którzy nie mieli pieniędzy, żeby kupić sobie instrument. Dla nich ważne było, żeby śpiewać i grać, obojętnie na czym. Mawiali: to, że nie mam instrumentu, nie przeszkodzi mi śpiewać. I śpiewali przy akompaniamencie tego, co mieli. Jeśli była jakaś butelka, to śpiewali „teterete tata tido….”, drapiąc butelkę albo używając moździerza czy czegokolwiek innego. To bardzo ciekawe. Myślę, że teraz jest zupełnie inaczej. Mamy różnorodne instrumenty, łatwo jest je kupić, możemy je zamówić przez internet, a wiele osób ma je w domu i ich nie używa. Stracili motywację. Nie mają ochoty grać. To zupełnie co innego.
Co chcecie przekazać osobom, które was słuchają?
Przede wszystkim odrobinę tego, co przekazują ludzie, którzy snują opowieści. Chodzi o to, żeby spróbować pokazać twoją wizję świata, która dla ciebie jest piękna i się sprawdza. Gramy muzykę, która może się podobać lub nie, ale próbujemy przekazać naszą wizję i tę miłość, którą czujemy do muzyki tradycyjnej i do kultury. Myślę, że ważne jest, aby tworzyć lokalną kulturę. To dobrze, że interesuje nas, co się dzieje w Stanach Zjednoczonych czy na drugim końcu planety, ale powinniśmy dbać również o to, co mamy w naszym domu. Powinniśmy chronić rodzime piosenki, ponieważ są naszą kulturalną własnością, naszą tożsamością, naszym kulturalnym genomem. Myślę, że jeśli udało nam się przekazać miłość do muzyki tradycyjnej, to już osiągnęliśmy nasz cel. Piosenki, historie, muzyka mogą się podobać bardziej lub mniej. Dajemy ludziom możliwość kontaktu z tym rodzajem muzyki, żeby zobaczyć, czy uda się uzyskać pozytywną reakcję, tak jak to było w naszym przypadku, kiedy ją odkryliśmy. Każdy naród na świecie ma swoją kulturę, historię, język i próbujemy je chronić albo przynajmniej podtrzymać przy życiu. To właśnie lubimy robić.
Gdzie poszukiwać śpiewu lauzety – skowronka?
Nie wiem, czy nasza muzyka brzmi jak jego śpiew, ale spodobało nam się porównanie do ptaka, który fruwa i śpiewa. Zresztą jest taka średniowieczna oksytańska piosenka Bernarta de Ventadorn, która nazywa się „Can vei la lauzeta mover”. Uwielbiam średniowieczną muzykę i dzięki tej piosence dowiedziałem się, co to jest lauzeta. Bardzo mi się spodobała. Oksytański wyraz lauzeta oznacza skowronka. Jego melodyjny śpiew zachwyca, a oksytański to język, w którym śpiewali pierwsi trubadurzy. Jako że trochę się uważamy za trubadurów, chcieliśmy mieć nazwę w języku oksytańskim. Dźwięk lauzety jest we wszystkich piosenkach, ale z jakiegoś powodu w niektórych jest bardziej wyraźny. Jest taka tradycyjna katalońska piosenka, bardzo ładna, która nazywa się „La flor del pèsol” i inna o tytule „El bosc màgic”. Nauczyliśmy się ich od Marii Laffitte z Els Trobadors, zespołu, który uwielbiamy. Są takie piosenki, które wprawiają cię w zachwyt, jakby cię urzekały, jakby cię chwytały, jakby zabierały cię w podróż – i mogłyby to być właśnie te dwie. Jest jeszcze jedna, „El romance del enamorado y la muerte”, tradycyjna, kastylijska, bardzo stara i bardzo ładna dzięki opowieści, a opowiada historię pewnego mężczyzny, który marzy o swojej ukochanej, kiedy nagle widzi przepiękną kobietę wchodzącą do pokoju. Mówi do niej: „Kim jesteś, skąd przyszłaś?”. Ona mu odpowiada: „Nie jestem twoją ukochaną, jestem śmiercią i przyszłam po ciebie”. A on mówi: „Ależ śmierci, nie mogę teraz odejść, daj mi chociaż jeden dzień!”. Ale śmierć daje mu tylko jedną godzinę. Ubiera się więc szybko i idzie do swojej ukochanej. Puka do drzwi i prosi, żeby pozwoliła mu wejść, bo śmierć za nim podąża i musi się uratować. Ona mu odpowiada: „Nie możesz wejść, bo moi rodzice nie śpią”. Sugeruje mu, żeby podszedł pod okno, gdzie ona zazwyczaj haftuje i szyje, a ona rzuci mu jedwabny sznur, po którym mężczyzna ma się wspiąć. Ona dołoży swoje warkocze, jeśli jedwab nie będzie wystarczająco długi. Kochanek zaczyna wspinać się po sznurze, już prawie dotyka balustrady, ale jedwab się rozdziera, a on spada i ginie. Śmierć mówi do niego: „Minęła godzina, nadszedł czas”. To bardzo stary średniowieczny romans. Bardzo lubimy tego rodzaju piosenki, bo to jak przeobrażenie się w gawędziarza. Zresztą na koncertach mówimy: „Skupcie się bardzo, zamknijcie oczy, bo ta piosenka jest do słuchania z zamkniętymi oczami. Wyobraźcie sobie historię”.
Sugerowane cytowanie: J. Baró, Jesteśmy wojownikami muzyki ludowej, rozm. E. Grajber, "Pismo Folkowe" 2019, nr 144 (5), s. 26-28.
Lauzeta to duet z katalońskiego miasta Lleida, tworzony przez Joana Baró i Nurię Garcíę Salas. Wykonuje muzykę folkową, którą bawi publiczność od 2011 roku. „Oksytański wyraz lauzeta oznacza skowronka. Jego melodyjny śpiew zachwyca, a oksytański to język, w którym śpiewali pierwsi trubadurzy. Jako że trochę się uważamy za trubadurów, chcieliśmy mieć nazwę w języku oksytańskim” – mówi Joan Baró. W rozmowie z Ewą Grajber (Instytut Studiów Iberyjskich i Iberoamerykańskich UW) opowiada o swojej muzyce, zamieniając się w prawdziwego gawędziarza.
fot. Edgar