Ja i pieśń morza

Dość długo nie gościłam na łamach "Gadek z Chatki". Wypadałoby się teraz czytelnikom usprawiedliwić, zanim przejdę do sedna sprawy.

Otóż, po pierwsze, jak przystało na współpracownika pisma studenckiego, dopadła mnie sesja. Ale nie to było główną przyczyną mojej nieobecności. Wyznam czytelnikom ze skruchą, że po raz pierwszy nie mogłam znaleźć właściwego tematu.

Ten mi nie leżał, tamten nie pasował. Jeden za krótki, drugi za uczony, trzeci - niefolkowy. Już kolejną noc obracałam się w łóżku gryząc palce w bezsilności i cierpiąc, jak każdy grafoman, że nie będę mogła zapoznać licznej rzeszy czytelników z moimi bogatymi doświadczeniami życiowymi i, jak zawsze słusznymi, opiniami. Aż tu wreszcie pewnego ranka przyszedł mi do głowy pomysł tak prosty, że aż genialny. Po prostu wróćmy do źródeł - oczywiście, źródeł mojej fascynacji folkiem. Bynajmniej nie dlatego, żebym chciała się z czytelnikami dzielić wątkami z mojej biografii jeszcze za życia. Nie, ja chcę po prostu napisać o pewnym nurcie tej muzyki, który z wolna traci na znaczeniu, a jest jednym z najpiękniejszych - nie zasługuje więc na takie traktowanie. Warto poświęcić choćby stroniczkę szantom.

Jeśli choć jeden z czytelników poczuł się lekko zaskoczony ostatnim stwierdzeniem i przebiegła mu przez myśl "Co, u diabła, ma szanta wspólnego z folkiem?", to znaczy, że już najwyższy czas napisać ten artykuł. Takie pytanie potwierdza bowiem moją opinię, że pieśni morza i wiedza o nich odeszły w zapomnienie. I, broń Boże, nie są temu winni czytelnicy. Padnie więc teraz kolejne pytanie - kto w takim razie jest winien?

Oczywiście, zawsze można tłumaczyć, że nieznajomość szant jest skutkiem odległości jaka dzieli większość terytorium Polski od wybrzeża. Ale jak wtedy wyjaśnić fakt, że największy festiwal im poświęcony odbywa się rokrocznie w Krakowie? Niby ma ten Kraków bezpośrednie połączenie z Bałtykiem dzięki rzece Wiśle - ale z Lublina do morza i tak jest bliżej. Chyba więc jednak nie chodzi o aspekt geograficzny.

W przypadku Lublina więcej złego czynią tutaj... lubelskie koncerty szantowe! Ich słaby poziom powoduje, że widownia kojarzy termin "pieśni morza" z występami takich zespołów jak Zejman i Garkumpel czy Szantymen. Aha, byłabym zapomniała o Mechanikach Szanty, grających od dziesięciu lat prawie zawsze te same "kawałki" - widziałam ich cztery razy i w każdym wypadku repertuar był taki sam.. Wprawdzie ostatnio podobno wydali nową płytę, ale od tego czasu większość wielbicieli "wychudła" - tak jak i ja. O dwóch poprzednio wspomnianych formacjach nie będę się rozpisywać wyłącznie z litości.

Nasza publiczność w gruncie rzeczy nie wie więc, co to są szanty - bo i skąd ma wiedzieć, skoro brak informacji na ten temat, chociażby w radiu. Jeszcze jakieś dwa lata temu pojawiały się reportaże z festiwali, miedzy innymi krakowskiego - w tym roku już ich nie uświadczysz. A wiadomo przecież - brak informacji (nie mówiąc o reklamie) to śmierć sceniczna.

Kiedyś istniał taki "ogólnokrajowy ośrodek" popularyzujący morskie pieśni. Może ktoś przypomina sobie Radiową Rozgłośnię Harcerską z IV Programu Polskiego Radia (obecnie te częstotliwość zajmuje Radio Lublin)? W tejże właśnie Rozgłośni w niedzielne południe można było usłyszeć audycję "Kliper Siedmiu Mórz", prowadzoną przez panów Marka Siurawskiego i Janusza Sikorskiego. Obaj nie tylko "teoretyzowali" na antenie, ale także "praktykowali" szantę. Pierwszy działał w zespole Stare Dzwony, drugi tłumaczył teksty pieśni. Zresztą Marek Siurawski jest znany w Lublinie - skąd pochodzi i nieraz prowadził u nas co lepsze koncerty. Janusz Sikorski nie żyje, o czym dowiedziałam się na ostatniej lubelskiej Szantymanii, jaką odwiedziłam cztery lata temu. Trudno się wobec tego dziwić, że atmosfera nie była najlepsza - zwłaszcza, że reakcja publiczności na wiadomość o jego śmierci podaną przez Siurawskiego była co najmniej dziwna. Ludzie zgromadzeniu pod sceną dalej szaleli, tańczyli, wrzeszczeli. Oni przyszli się tu zabawić, więc kto, u diabła, śmie im tę zabawę przerywać? Takie to nieprzyjemne wspomnienie wyniosłam z tego ostatniego - dla mnie - koncertu.

Natomiast z festiwali krakowskich pozostały mi właściwie same miłe wrażenia. Jeździłam tam w latach 1987 i 1988, a więc dość dawno, a o Mikołajkach Folkowych nie było jeszcze mowy. Te krakowskie Shanties były pierwszym festiwalem studenckim, jaki odwiedziłam i prawie zapragnęłam być już studencką (co za błąd!) widząc tamtą atmosferę radości, zabawy i szaleństwa. Zjeżdżali zresztą tam ludzie z całej Polski ledwo mieszcząc się w schroniska i w sali Rotundy.

Na koncertach widziałam takie ciekawostki, jak duńska grupa wokalna na wzór naszego chóru Dana wykonująca "tanga kapitańskie". Zawsze, choćby w ostatnich minutach festiwalu, pojawiał się ze swoją gitarą bezpretensjonalny Jerzy Poręba, chyba jedyny z wykonawców naprawdę pływający w rejsach dalekomorskich. Był też ostatni szantyman z Wielkiej Brytanii, Stan Hugill, chyba siedemdziesięcioletni, ale świetnie zakonserwowany.

Przywiozłam też stamtąd jedno z najpiękniejszych wspomnień mojego życia. Na jednym z koncertów gwiazd wyszedł na scenę niepozorny facet, powiedziano, że nazywa się Andy Tylor. Nie przyniósł ze sobą ani skrzypiec, ani koncertiny. Po prostu zaczął śpiewać a capella, a po kilku minutach jego głos, który płynął przez salę, naprawdę głęboki i donośny, poniósł mnie ze sobą, daleko, daleko - ku światu, którego wówczas zdążyłam zobaczyć jeszcze bardzo niewiele.

Przyniósł mnie nad jakieś zielone wzgórza, na wybrzeże, gdzie ludzie żyją w małych wioskach, a cały świat istnieje w przymglonych barwach. Po raz pierwszy poczułam tęsknotę za tym, aby przenieść się w te nieznane strony, tak zapragnęłam tam wrócić, gdy pieśń się urwała. W ten sposób po raz pierwszy odwiedziłam Irlandię - choć jeszcze wtedy o tym nie wiedziałam. Bo urok pieśni Andy'ego Taylora odnalazłam kilka lat później w muzyce celtyckiej.

W ten sposób od razu czytelnicy uzyskali odpowiedź na pytanie, co łączy szanty z muzyką folk. Przeważnie jest to po prostu muzyka Irlandczyków czy Szkotów przeniesiona na podatny grunt ... a raczej rzucona na głęboką wodę. Dlaczego to akurat oni "zmonopolizowali" ten gatunek? Ano, przede wszystkim dlatego, że szanta - pieśń pracy - przeżywała swój rozkwit na wielkich żaglowcach, zatrudniających wielu marynarzy, których właśnie miała do pracy mobilizować. Było to w pierwszej połowie XIX wieku kiedy w żegludze i handlu - przede wszystkim bawełną - przodowały Wielka Brytania i Stany Zjednoczone.

Jeżeli ktoś szedł wówczas na morze - do marynarki handlowej - to przeważnie biedacy, którzy marzyli o lepszym życiu poza granicami swojego kraju. Kto zaś był wtedy biedniejszy - zwłaszcza w czasach wielkiego głodu, w latach czterdziestych i pięćdziesiątych - i kto chętniej emigrował niż Irlandczycy? Stąd przede wszystkim powstawały szanty anglojęzyczne o typowej dla muzyki celtyckiej skali pentatonicznej. Ale już na przykład kultura Walii nie była tak ekspansywna - co raczej nie dziwi biorąc pod uwagę oryginalną fonetykę tamtejszego języka - i pochodzący stamtąd marynarze zapożyczali raczej pieśni amerykańskie.

Trzeba jednak przyznać, że w ogóle brytyjskie szanty, zbudowane przede wszystkim na irlandzkim "szkielecie", zawierały też elementy melodii i rytmów z całego świata. Skąd mogli Angole zapożyczać jeśli nie z Irlandii? Napewno większość czytelników zetknęła się kiedyś z zabawnie brzmiącą pieśnią "Eki dumah." Właśnie ona jest śpiewana w łamanej angielszczyźnie - w języku pidgin - a częściowo w hindi. Za pośrednictwem dokerów, robotników portowych pochodzenie murzyńskiego, pracujących najczęściej z Irlandczykami, na statki docierały afrykańskie motywy muzyczne, mieszając się - o zgrozo! - z celtyckimi. Bywały też szanty dwujęzyczne, hiszpańsko- czy portugalsko-angielskie - oczywiście głównie w Ameryce południowej. Wreszcie byli i leniwi Skandynawowie, którzy po prostu "pożyczali" brytyjskie melodie, dośpiewując do nich, dla zachowanie resztek przyzwoitości, własne teksty. Co innego jednak już tacy żeglarze niemieccy. Oni, stosując tę samą technikę "tworzenia" szant, często zachowywali w nich oryginalne angielskie refreny

Natomiast jakie to były teksty, skąd się brały, o podziale pieśni morza i wreszcie o tych którzy je wykonywali, postaram się opowiedzieć czytelnikom w następnym numerze naszego pisma. Zaś osobom mniej cierpliwym, a za to pragnącym zgłębić tajniki szanty, niekoniecznie w moim opracowaniu, polecam książkę "Pieśni spod żagli" Jerzego Wadowskiego, z której również pozwoliłam sobie skorzystać. Na razie zaś kończę i biegnę posłuchać sobie formacji, Bristol Shantymen, o której jeszcze wspomnę.


część II
Skrót artykułu: 

Dość długo nie gościłam na łamach "Gadek z Chatki". Wypadałoby się teraz czytelnikom usprawiedliwić, zanim przejdę do sedna sprawy.

Otóż, po pierwsze, jak przystało na współpracownika pisma studenckiego, dopadła mnie sesja. Ale nie to było główną przyczyną mojej nieobecności. Wyznam czytelnikom ze skruchą, że po raz pierwszy nie mogłam znaleźć właściwego tematu.

Ten mi nie leżał, tamten nie pasował. Jeden za krótki, drugi za uczony, trzeci - niefolkowy. Już kolejną noc obracałam się w łóżku gryząc palce w bezsilności i cierpiąc, jak każdy grafoman, że nie będę mogła zapoznać licznej rzeszy czytelników z moimi bogatymi doświadczeniami życiowymi i, jak zawsze słusznymi, opiniami. Aż tu wreszcie pewnego ranka przyszedł mi do głowy pomysł tak prosty, że aż genialny. Po prostu wróćmy do źródeł - oczywiście, źródeł mojej fascynacji folkiem. Bynajmniej nie dlatego, żebym chciała się z czytelnikami dzielić wątkami z mojej biografii jeszcze za życia. Nie, ja chcę po prostu napisać o pewnym nurcie tej muzyki, który z wolna traci na znaczeniu, a jest jednym z najpiękniejszych - nie zasługuje więc na takie traktowanie. Warto poświęcić choćby stroniczkę szantom.

Dodaj komentarz!