Huculskie koledowanie

Oglądając w Werchowynie - dokąd wybraliśmy się z Orkiestrą św. Mikołaja w styczniu - filmy o Huculszczyźnie czułem się trochę niezręcznie, jakbym na Lazurowym Wybrzeżu kąpał się w hotelowym basenie. Były to jednak tylko skrupuły dawno niezaspokajanego turysty. W sytuacji, gdy ma się do dyspozycji zaledwie pięć zimowych dni, obejrzenie tych filmów było rozsądną propozycją. "Cienie zapomnianych przodków" należą do stu najważniejszych filmów świata. Ten film jest syntezą Huculszczyzny, snem, który nad ranem wreszcie zmorzył czytelnika "Na wysokiej połoninie" i dzieł przedwojennych etnografów. Ludzie o urodzie postaci z rycin, skansenowe stroje i domy, bergmanowska atmosfera i nieszczęśliwa miłość - wszystko to wprawiło mnie w dziwny, smutny i odrealniający nastrój. Tym chętniej zasiadłem do oglądania zapisu kolędowania - zapowiedzi tego, co miało nastąpić jutro.

Rano pojechaliśmy do Krzyworówni (czyli Kriworiwni) pod cerkiew. Tam, po służbie Bożej, zbierają się wszyscy kolędnicy "cerkowni" i paradnie, razem z popem, jego świtą oraz wiernymi idą na brzeg rzeki do wykonanego z lodu krzyża i przerębli. Po nabożeństwie i poświęceniu wody przyłączamy się do umówionej grupy kolędników i idziemy w gości, na ostatnie kolędowanie do domu ich wodzireja, czyli berezy. Z tej części wyprawy najbardziej utkwiły mi w pamięci trembity - długie z kory brzozowej, inne pospawane z blachy - a także charyzmatyczny młody pop, który co prawda wcześniej przez jakiś czas należał podobno do Hare Kriszna, ale cieszył się ogólnym szacunkiem (bo jeszcze wcześniej, będąc przewodniczącym miejscowego Komsomołu, dał się poznać jako dobry człowiek).

Kolędnicy "cerkowni" już na pierwszy rzut oka tym różnią się od innych grup, że ubrani są w odświętne huculskie stroje - czarne spodnie tuzinki oraz siraky, czyli brązowe, filcowe kaftany zdobione haftem i cekinami z wielkimi kolorowymi pomponami przyszytymi na piersi. Na głowach mają czapki futrzane z piórkiem, a w ręku ozdobne toporki, które podrzucają do taktu w czasie plesa - pląsu, czyli rytmicznego chodzenia w koło podczas śpiewania niektórych kolęd na dworze. Grupie około dwudziestu mężczyzn towarzyszy skrzypek, grający podstawową melodię. Ich piosenki są proste, ale transowe. Liczą po 50-70 zwrotek zazębiających się jak ogniwa łańcucha. W kolędach "pląsanych" ruch jest o tyle ważny, że nie da się ich poprawnie zaśpiewać bez rytmicznego maszerowania i podrzucania toporków. Melodie są właściwie jednogłosowe, dlatego cała ich ekspresja polega na odpowiednim akcentowaniu, przedłużaniu głosek i odpowiednim stosowaniu pauz. Refreny śpiewa chór, a zwrotki chór lub bereza. To upodabnia je do szant, z tą różnicą, że szanty kojarzą się z morzem, a te pieśni zdecydowanie z górami. Każda grupa śpiewa nieco inaczej, co najlepiej słychać na nagraniach parady, kiedy mikrofon krąży między kręgami kolędników, wyłapując nakładające się na siebie śpiewy.

Dotarłszy do domu berezy Iwana Zelenczuka, który - jak się okazało - był wójtem Kriworiwni, kolędnicy zaczęli od plesania przed domem. Kiedy po kilkudziesięciu minutach wszyscy znaleźli się w izbie, zaczęły się śpiewy za stołem. Jedna z kolęd zaczynała się od tematu Bożego Narodzenia i chrztu Jezusa w Jordanie, potem w paru zwrotkach streszczała działalność Jezusa w dorosłym życiu, by przejść do opowieści o Jego męce, śmierci i zmartwychwstaniu. Finał nawiązywał do naszej sytuacji tu i teraz, bo oto po pogrzebie Jezusa "Żydzi", którzy Go zabili, a ciało zamknęli w grobie, zasiedli - jak my - za stołem. Szykując się do uczty zabili i poćwiartowali rybę i koguta, kpiąc, że Chrystus zmartwychwstanie, kiedy zwierzęta z powrotem ożyją. Co też się i stało. Taki bożonarodzeniowo-wielkanocny wątek pasuje do mojego wyobrażenia o ludowej wizji świata i życia jako holistycznego obrazu, w którym wszystkie elementy są określone, ale trzeba je ciągle na nowo malować. Takim obrazem jest na pewno zwyczaj kolędowania - żywy i autentycznie przeżywany, o czym gość z zewnątrz przekona się przede wszystkim po długości trwania i skomplikowaniu ceremonii. W Kriworiwni grupa kolędników odwiedza 2-4 chaty dziennie, ale jeżeli rodzina jest liczna, a gospodarz płaci za kolędy dla wszystkich domowników, to jedna wizyta trwa i pięć godzin. Polskie kolędy również zawierają motywy wielkanocne lub wiosenne, ale o różnicy między nimi a kolędami huculskimi może świadczyć taki przykład: Gdy zaśpiewaliśmy naszym gospodarzom kolędę życzącą "Na dunaj, Nastuś", ktoś spytał, czy to na pewno była kolęda, bo przecież nigdzie słowa nie wspomniały o Chrystusie.

Na czwartkowy wieczór mieliśmy zaplanowany koncert w Jasieniowie wspólnie z kapelą Romana Kumłyka i miejscowym zespołem drymbarystów, czyli drumlarzy. Jak się można domyślić, najciekawsza była dla nas część nieoficjalna po koncercie. Niby nic specjalnego, ot, "małe co nieco" i trochę śpiewania z obu stron, ale było to nasze pierwsze spotkanie z ludźmi, którzy przyszli specjalnie dla nas. Na stole królowała jing i jang huculskiej kuchni, czyli kulesza z bryndzą. Słodka, miękka, ciepła kasza kukurydziana prażona na maśle i krucha, ostra, słona i zimna bryndza kiszona w słoiku. Można jeść i jeść.

Następnego dnia graliśmy w Werchowynie w ramach uroczystego koncertu z okazji święta Złuki, czyli zjednoczenia polskiej, rosyjskiej i rumuńskiej części Ukrainy. Oprócz nas występował zespół z Zamagórowa, pięknej pobliskiej wsi słynącej z muzyków, oraz kapela Kumłyka i zespół z goszczącego nas domu kultury. Nasz występ bardzo się podobał. Miałem co prawda wrażenie, że aplauz młodzieży na widowni był jakby nieco zbyt żywiołowy, ale następnego dnia ludzie sami zaczepiali nas na ulicy, żeby pogratulować. Podobno zostaliśmy uznani - niezależnie od zaprezentowanego repertuaru - za "rumunów" (właśnie z małej litery), co jest wyrazem dużego uznania.

Na Huculszczyźnie zrozumiałem, na czym polega sztuka kulturalnego spożywania alkoholu - nie na wolnym popijaniu wysokogatunkowych alkoholi czy piwa, ale na toastach, których u nas niestety się nie praktykuje. Koktajlowe imprezy sprzyjają tworzeniu się niezobowiązujących imprezowych grupek, natomiast toasty tworzą poczucie wspólnoty i pozwalają na publiczne zaistnienie niektórych ich członków. Toast, oprócz swej treści zawiera też komunikat: jesteśmy tu razem, mam wam coś ważnego do powiedzenia. To "coś ważnego" jest wyrazem dobrych intencji, wdzięczności, satysfakcji albo jakiejś uniwersalnej mądrości ujętej zwykle w dowcipny i błyskotliwy sposób. Po wygłoszeniu pointy kieliszek wódki staje się kropką nad "i", częścią rytuału, a nie autonomiczną substancją odurzającą. Szczególnie zapamiętałem toast kierowniczki domu kultury, która opowiedziała historyjkę, jak to do domu, w którym mieszkała wdowa z młodą córką pukały kolejno: szczęście, zdrowie i pieniądze. Matka nie chciała im otwierać, mówiąc, że ona jest na to już za stara, a córka może poczekać. Na koniec pukanie rozległo się po raz czwarty: "Kto tam?" - spytała matka. "To mężczyzna" - odpowiedziała córka. "O, to wpuść go do środka, bo jak w chałupie będzie mężczyzna, to będą i pieniądze, i zdrowie, i szczęście!" - ucieszyła się matka.


W Werchowynie Orkiestra św. Mikołaja razem z Kapelą Romana Kumłyka Czeremosz realizowała projekt artystyczny "Huculskie muzyki" dzięki pomocy Fundacji "Edukacja dla Demokracji" oraz Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności.

Skrót artykułu: 

Oglądając w Werchowynie - dokąd wybraliśmy się z Orkiestrą św. Mikołaja w styczniu - filmy o Huculszczyźnie czułem się trochę niezręcznie, jakbym na Lazurowym Wybrzeżu kąpał się w hotelowym basenie. Były to jednak tylko skrupuły dawno niezaspokajanego turysty.

Dział: 

Dodaj komentarz!