Huculska Muzyka nie zaginie

Żaden skrzypek nie zetrze z pudła skrzypiec osadzonego pod strunami pyłku kalafonii, gdyż straciłby wówczas powodzenie. Jest jak zapasowa pamięć. Kto go usunie, ten zapomni wszystkie, nawet najlepiej znane melodie – mówi Roman Kumłyk, jeden z najbardziej znanych muzyków huculskich.

Gdzie Krym, a gdzie Werchowyna

Urodziłem się 24 grudnia 1948 roku w Jasieniowie Górnym. Tak naprawdę to urodziłem się 4, ale w metryce data jest o dwadzieścia dni późniejsza – urzędniczka zrobiła błąd. Zaraz ochrzczono mnie w cerkwi prawosławnej, bo w 1946 Związek Radziecki zlikwidował unicką. Teraz w Werchowynie jest cerkiew prawosławna i greckokatolicka, ale ja chodzę i tu, i tu. U nas do greckokatolickiej cerkwi chodzi głównie inteligencja, bo prawosławni duchowni mogą zajmować się biznesem, co nie nastawia wiernych do nich pozytywnie, szczególnie gdy księża mają sklepy czy kawiarnie. Wtedy pop tylko w niedzielę otwiera cerkiew, bo w tygodniu nie ma czasu.

W Jasieniowie moja rodzina miała gospodarstwo, ale żyliśmy głównie z pracy w lesie – ojciec, a matka – jak wszystkie huculskie kobiety, tkała, wyszywała. W 1950 roku mojego ojca zabili Sowieci, a matkę wysiedlili do Chabarowska. Ja zostałem, miałem rok i trzy miesiące. Wychowała mnie ciocia (siostra matki) z rodziną. W dokumentach jako przyczynę wysiedlenia KGB podało dostarczanie wyżywienia żołnierzom UPA. W czasie II wojny światowej władza radziecka podpisała układ z UPA dotyczący wspólnej walki przeciwko faszystom, a kiedy Niemcy zostali wygnani z Karpat – upowców wymordowano lub wywieziono. Wysiedlono wówczas prawie całą ludność z Dzembroni, Krzyworówni, Jasieniowa, Bystreca.

Dopiero w kilka lat po śmierci Stalina wydano przesiedleńcom paszporty i mogli odwiedzać swoje rodzinne strony, choć nie wolno im było się osiedlać. Po raz pierwszy zobaczyłem wtedy matkę, która przyjechała na wakacje. Miałem 16 lat.

Choć Huculi nie mogli wrócić w rodzinne strony na stałe, mieli możliwość osiedlenia się na Krymie, ponieważ stamtąd z kolei wysiedlono Tatarów i rozdawano ich ziemię i domostwa za darmo. Bardzo dużo ludzi represjonowanych z Huculszczyzny i Połtawszczyzny wówczas tam wyjechało. W 1968 roku matka zdecydowała się tam osiedlić i zabrać mnie ze sobą. To była dla mnie tragedia. Moją rodzinę, miałem wtedy 19 lat, stanowili ciocia i wujek. Dzięki przeprowadzce udało mi się wyłgać od wojska, bo siostra pracowała w komendanturze. Przez cztery lata pracowałem w Symferopolu w kasynie wojskowym, gdzie grałem na skrzypcach w wojskowej orkiestrze. Nie było wśród nas wielu wojskowych, chyba ze dwóch, reszta to cywile. Tam dopiero poszedłem do szkoły muzycznej i poznałem nuty. Dotychczas, jak trzeba było nauczyć się polki czy fokstrota na wesele, to brałem patefon, płytę i uczyłem się ze słuchu. Co prawda w Werchowynie była szkoła muzyczna, ale tylko klasa akordeonu, trąbki i pianina. Tam też przez 5 lat tańczyłem w zespole folklorystycznym. Na Krymie skończyłem również szkołę marynarską – jestem specjalistą od chłodni okrętowych. Miałem pracować na statku – przetwórni, już byłem zamustrowany, jednak matka zaczęła rozpaczać – bała się samotności.

Na Huculszczyznę wróciliśmy w 1976 roku. Przez dziewięć lat w Symferopolu uzbieraliśmy pieniądze na kupno domku. Matka nie chciała wracać do Jasieniowa, mieszkać w górach. Zdecydowaliśmy się więc osiedlić w Werchowynie. Parę lat temu sprzedałem nasz dom w Jasieniowie, który odzyskaliśmy wraz uzyskaniem niepodległości przez Ukrainę. Obecnie jest tam greckokatolicki ośrodek wypoczynkowy dla dzieci z Doniecka i Ługańska.

Ożeniłem się w 1982 roku, ale mogłem wtedy wziąć tylko ślub cywilny, inaczej wyleciałbym z pracy. Ślub kościelny wzięliśmy z Marijką dwa lata temu. Mam dwie córki, już studentki, ale żadna z nich nie zajmuje się muzyką na poważnie.

Muzeum

W 1998 roku w swoim domu założyłem muzeum, choć eksponaty zbierałem przez 25 lat. Są w nim stroje, hafty, różnorodne rzemiosło, narzędzia, dokumenty, wydawnictwa o Huculszczyźnie – Włodzimierz Szuchiewicz, Oskar Kolberg, Stanisław Mierczyński, Stanisław Vincenz. Wreszcie instrumenty ludowe od trembity do drumli. Są wśród nich dudy, przeróżne flety, 8 przeróżnie zdobionych cymbałów – najstarsze mają 150 lat, najmłodsze 50, jest 24 skrzypiec, bębny. Wśród eksponatów mam nawet broń – 2 pistolety, jeden z XVII, drugi z XVIII wieku. Mam też lampę naftową z 1902 roku polskiej produkcji, firmy „Lech Poznań”. Kupiłem ją za 60 dolarów od ludzi, którzy prawdopodobnie ją ukradli, bo na początku XX wieku ich rodziny z pewnością nie było stać na taki zakup.

Mam też trochę eksponatów związanych z wojskiem. Mój ojciec i mąż cioci służyli w piechocie w Bielsku Białej, w polskim wojsku, a wujek (mamy brat) jako kowal był w kawalerii. Tam tylko Huculi służyli. Mam trochę zdjęć i pamiątek, między innymi dystynkcje, ale nie zachowały się żadne dokumenty, bo Sowieci zabrali polskie książeczki wojskowe i wydali swoje.

Muzyka

Gry na skrzypcach i sopiłce uczył mnie wujek od pierwszej klasy szkoły podstawowej – przekazał mi wszystkie swoje umiejętności. Wujek za Polski był weselnym muzykantem, ale po wojnie zrezygnował z tego, bo miał dobrze płatną posadę, a granie wesel przeszkadzało w pracy. Grał już tylko dla siebie i kolędnikom. Akompaniowanie kolędnikom do dziś poczytywane jest za największy honor dla skrzypka.

Kiedy chodziłem do szóstej klasy, ciocia wysłała do Chabarowska list prośbą o skrzypce dla mnie. – Bo lepiej już gra niż Petro (wujek) – tak napisała. Dopóki nie skończyłem ósmej klasy, grałem na weselach wyłącznie za stołami, akompaniowałem śpiewom obrzędowym. Nie pamiętam tego, ale ludzie wspominają, że znakomicie grałem do śpiewu. Nie umiałem natomiast grać do tańca, mogłem tylko basować z dobrym muzykantem. Niestety nie wolno było uczniom wówczas zarabiać. Doczekałem więc do końca ósmej klasy, poszedłem do szkoły wieczorowej i założyłem swój pierwszy zespół, z którym grałem do 1968 roku.

Po powrocie w Karpaty pracowałem przez 2 lata w domu handlowym w Werchowynie jako konserwator lad chłodniczych. Jednak szybko skrzyknąłem piętnastoosobową orkiestrę huculską złożoną przede wszystkim z pracowników sklepu, amatorów i muzyków wykształconych i objechałem z nią prawie cały Związek Radziecki. Graliśmy w Moskwie, Kijowie, Odessie, Charkowie, Tule. Obsługiwaliśmy organizowany Moskwie Jarmark Republik Radzieckich, gdzie każde województwo wystawiało swoje wyroby. W 1977 kapela koncertowała na otwarciu skansenu w Kijowie. Pracowałem też w domu ludowym, a od 25 lat pracuję w Domu Szkolnika (rodzaj młodzieżowego domu kultury – przyp. red.) w Werchowynie, gdzie prowadzę zespół muzyczny – huculską kapelę. Przyjmuję zazwyczaj od 6 do 8 uczniów od szóstej klasy tak, aby mogli grać w szkolnej orkiestrze przez jakieś 5 lat.

Od kolędy do wesela

Jak każdy Hucuł byłem kolędnikiem, w tym 5 lat berezą w dziecięcej grupie kolędniczej. Byłem wybierany na przewodnika śpiewów, bo już od dziecka znałem bardzo dużo pieśni. Nie sprawiało mi kłopotu zapamiętanie nawet 121–zwrotkowej piosenki o Oleksie Doboszu. „Ojcze Nasz” jeszcze nie znałem, a o Doboszu umiałem zaśpiewać. Podobno za stołami wujek grał, a mnie trzymano na rękach, żeby było lepiej słychać, jak śpiewam.

Kiedy powstała Ukraina, stworzyłem tradycyjną kapelę huculską – Czeremosz, z którą niejednokrotnie koncertowałem w Polsce. Grając muzykę huculską na koncertach nie odchodzę od melodii, ale nie gram tak, jak na weselach. Taka muzyka nie sprawdziłaby się na scenie. Na użytek sceny tworzę inne aranżacje, łączę niektóre tematy w całość, na przykład utwory z Rachowa, z Bukowiny, z Rumunii, z Kołomyi, tematy Mogura. Wówczas można wyłapać różnice w muzyce poszczególnych grup Hucułów.

Oprócz tego od 25 lat mam jeszcze kapelę weselną, z którą grywam wesela nawet we Lwowie. Muzykanci weselni muszą być dobrze zorientowani w melodiach obowiązujących w każdej wsi, szczególnie w repertuarze obrzędowym. Pewnego razu skrzypek, który mnie zastępował, nie znał zakarpackich melodii zastolnych – problem. W Werchowynie śpiewom akompaniuje sopiłka, bajan (akordeon guzikowy) i skrzypce, a na Zakarpaciu musi grać cała kapela. Gramy, a tu nikt nie śpiewa. Ja nawet wiem, za jakimi melodiami weselnicy na Zakarpaciu lubią śpiewać, a jakich nie lubią.

Wesela to ciężka praca. Na wesele zespół stawia się w sobotę około jedenastej rano. Muzycy zaczynają od przygrywania przy ubieraniu „sosnoweńkiego dereweczka” – rózgi weselnej, część z nas w tym samym czasie montuje nagłośnienie. Potem cała kapela towarzyszy młodym w drodze do urzędu stanu cywilnego. Po powrocie rozpoczyna się zabawa, a goście schodzą się nawet do dziesiątej wieczorem. Impreza czasem trwa do rana. Po kilku godzinach odpoczynku zespół bierze udział w orszaku weselnym do cerkwi i znów do poniedziałkowego poranka.

Często muzykanci, kiedy za długo weselnicy śpiewają ukraińskie pieśni, co jakiś czas podwyższają tonację, żeby śpiewacy szybko zachrypli. Innym fortelem weselnym jest szybka kołomyjka. Można grać i normalnie, ale wtedy taniec ciągnie się długo, a jak się narzuci ostre tempo, to tancerze się szybko zmęczą, siądą za stołami, a kapela może trochę odpocząć. W czasie mojej weselnej kariery trzy razy zdarzyło się, że facet umarł w tańcu na serce. To był koniec wesela.

Romkowa

Na Huculszczyźnie te same słowa, na przykład pieśni obrzędowych, w różnych regionach śpiewane są na różne melodie. Melodie te mają swoje nazwy pochodzące albo od bogatych gospodarzy, którzy akurat tę, a nie inną nutę sobie upodobali – jak „Zaduriwska” od nazwiska Zaruda, „Sztefluwska” od Sztefluka albo od muzykantów. Na moją melodię ludzie mówią „Romkowa”.

Gram na różnych skrzypcach. Moje ulubione to dwie sztuki starych włoskich skrzypiec, dwie sztuki niemieckich Steinerów, dwie sztuki czeskich Steinerów, ale nie tych współczesnych, a przedwojennych. Gram też często na moich pierwszych skrzypcach – rosyjskich, tych, które mama wysłała mi z Chabarowska. Przed wyjazdem na Krym sprzedałem te skrzypce muzykantowi z Jasieniowa i kupiłem w sklepie przepiękny czeski instrument. Stare odkupiłem dopiero dwa lata temu. Tamten muzykant i cała jego rodzina już wymarli, a one wisiały na ścianie u siostry tego muzykanta. Uczyłem jednego chłopaka gry na bajanie, nie wziąłem od niego pieniędzy, tylko poprosiłem, żeby zapłacił mi tymi skrzypcami. I tak do mnie wróciły, co prawda bez futerału, bez smyczka – ale moje. Wyremontowałem je i dalej mi służą. Potrafię trochę naprawiać instrumenty, sam też sobie robię fujarki, ale nie zajmuję się tym zawodowo, bo nie mam czasu.

O diable

Kiedyś krążyły opowieści o konszachtach muzykantów z diabłem, teraz zresztą też. Ludzie po prostu nie rozumieją, że można tak opanować technikę, że można grać jak wariat. Z muzykami jest podobnie jak ze sportowcami. Podstawą jest trening. Hucuł nie może być tylko muzykantem. To jest zazwyczaj jego druga profesja. W tygodniu pracuje często fizycznie, a w sobotę bierze skrzypce i idzie na wesele. Jeśli pracował nad techniką od dziecka, poradzi sobie; jeżeli zaczął ćwiczyć w wieku 20 lat, raczej temu nie podoła.

Epilog

Myślę, że muzyka huculska nie zaginie, bo Hucuł, czy na Rolandzie, czy na Jamasze, musi grać muzykę ludową. Inaczej nikt go nie słucha, nikt go na wesele nie zaprosi.


Wysłuchała Agnieszka Matecka      
Skrót artykułu: 

Żaden skrzypek nie zetrze z pudła skrzypiec osadzonego pod strunami pyłku kalafonii, gdyż straciłby wówczas powodzenie. Jest jak zapasowa pamięć. Kto go usunie, ten zapomni wszystkie, nawet najlepiej znane melodie – mówi Roman Kumłyk, jeden z najbardziej znanych muzyków huculskich.

Dział: 

Dodaj komentarz!