Alfred Hayes to bardzo ciekawa postać. Urodzony w Londynie w 1911 roku, w wieku trzech lat wyemigrował z rodzicami do Ameryki. Pracował jako dziennikarz, później stał się pisarzem i poetą. Podczas II wojny światowej służył we Włoszech, gdzie pozostał również po jej zakończeniu. W Rzymie związał się, jako scenarzysta, z neorealistami. W 1949 roku został nominowany do Oscara za współautorstwo scenariusza do "Wieśniaka" Rosselliniego, napisał też, tym razem samodzielnie, scenariusz do słynnych "Złodziei Rowerów" Vittorio de Siki. W 1951 roku był znowu nominowany jako współtwórca scenariusza do "Teresy" Freda Zinnemanna. Przez resztę życia, a zmarł w 1985 roku, pisał sztuki i scenariusze dla telewizji.
Po co o tym wszystkim pisać na łamach pisma folkowego, a nie poświęconego kinu? Jest jeden powód - do jednego z wierszy Hayesa muzykę stworzył Earl Robinson i w ten sposób powstał nieformalny hymn amerykańskiego ruchu robotniczego, a jednocześnie jeden z evergreenów tamtejszego folku, obecny w repertuarze choćby Joan Baez i Pete'a Seegera. Wiersz ten w moim przekładzie brzmi następująco:
Joe Hill
Ukazał mi się wczoraj Joe, tak żywy, jak nas dwóch,
"Nie żyjesz od dziesięciu lat!" On na to: "Jam nie duch!"
"Lecz w Salt Lake City" mówię, gdy tak stoi obok mnie,
"Wrobili cię w morderstwo, Joe" On na to: "Wcale nie!"
"Miedziani baronowie cię na cel swych wzięli luf,
Ołowiu miałeś w sobie funt " On na to: "Gadaj zdrów!"
I stojąc tak, jak stał, gdy żył, w uśmiechu krzywiąc twarz,
"Co ocalało" mówi "w świat poniesie związek nasz.
Od Kalifornii aż po Maine, gdzie tylko praca wre,
Gdzie ludzie bronią swoich praw, tam właśnie znajdziesz mnie."
Ukazał mi się wczoraj Joe, tak żywy, jak nas dwóch,
"Nie żyjesz od dziesięciu lat!" On na to: "Jam nie duch!"
Kim jest bohater wiersza, nieśmiertelny jakoby Joe Hill? O, to już opowieść na dłuższą chwilę.
Joe Hill urodził się 7 października 1879 roku w Gävle w Szwecji jako Joel Emmanuel Haggland, syn Margarety i Olofa Hagglandów i brat ośmiorga rodzeństwa. Oboje rodzice, gorliwi luteranie, lubili muzykę i często zachęcali dzieci do śpiewu. Młodemu Hillowi zdarzało się nawet tworzyć piosenki o członkach rodziny, chodził też na koncerty w domu związkowym w Gävle i grywał na pianinie w miejscowej kawiarni. Życie Hagglandów było ciężkie, zwłaszcza po śmierci Olofa w 1887 roku. Troje rodzeństwa Joela zmarło w dzieciństwie, pozostali musieli pracować, by rodzina mogła się utrzymać. Joel znalazł początkowo zatrudnienie w miejscowej fabryce lin, później był palaczem maszyny parowej w spółce budowlanej.
Około dwudziestego roku życia zaraził się odmianą gruźlicy, która zaatakowała jego skórę i stawy. Musiał przejść serię operacji, które na zawsze oszpeciły jego nos i szyję. Wiele lat później będzie to miało kluczowe znaczenie dla jego identyfikacji podczas procesu, który zakończy się skazaniem go na śmierć.Uwolniony od obowiązku opieki nad matką po jej śmierci w 1902 roku, Joel Haggland wraz z bratem Paulem wyemigrował do Ameryki. Był to okres wzmożonej emigracji Europejczyków do Stanów Zjednoczonych. Rokrocznie ponad milion osób wyruszało w wielką podróż, by po drugiej stronie oceanu rozpocząć nowe życie. Procesowi temu towarzyszyła jednak antyimigrancka reakcja w samych Stanach. Antyimigranckie ligi raz po raz próbowały przeprowadzić w Kongresie ustawę blokującą nowym chętnym dostęp do terytorium amerykańskiego. Jednocześnie w społeczeństwie amerykańskim pojawiła się ziejąca przepaść, tak ekonomiczna, jak i kulturalna. Pięć procent obywateli kontrolowało 95 procent bogactwa narodowego. Kolejne fale ubogich imigrantów tylko tę przepaść powiększały, co pociągało za sobą wzrost uprzedzeń i radykalizację opinii. Niewykwalifikowani i często nie znający angielskiego imigranci w większości zasilali najbiedniejsze warstwy społeczeństwa. Wielu z nich szybko odkryło, że żyje w kanałach pod ulicami, którymi płyną rzeki złota.
Paul i Joel znaleźli się na Ellis Island w Nowym Jorku dosłownie bez grosza i szybko przekonali się, że zasłyszane wcześniej opowieści o tym, jak to łatwo można się dorobić w Ameryce, są co najmniej przesadzone. Legitymując się tylko podstawową znajomością angielskiego wyniesioną z lekcji w YMCA, Joel zatrudnił się dosłownie za grosze jako czyściciel spluwaczek w barze położonym w jednej z najgorszych dzielnic Nowego Jorku. Wkrótce jednak porzucił to zajęcie i wyruszył na Zachód.
O następnych ośmiu latach jego życia nic pewnego nie wiadomo. Wysłał rodzinie w Szwecji kartkę pocztową z Cleveland, przy innej zaś okazji - artykuł opisujący trzęsienie ziemi w San Francisco. Być może pracował na statkach kursujących pomiędzy Hawajami a Zachodnim Wybrzeżem, być może był górnikiem, drwalem, robotnikiem portowym, a może wszystkim po trochu. Podróżując po całych Stanach, spotkał tysiące takich jak on - imigrantów, dla których przybrana ojczyzna miała tylko niewdzięczne i źle opłacane zajęcia, biedne masy zależne od opływających w bogactwa jednostek.
Jakoś w tym okresie wpadł w tarapaty i zdecydował, że musi zniknąć. Niektórzy utrzymują, że to dlatego, że naraził się wielkim potentatom swoją nieustępliwą walką o prawa pracownicze. Inni jako powód wskazują okoliczność, że wiodąc żywot włóczęgi, często popadał w konflikt z prawem. Tak czy inaczej gdzieś między 1906 a 1910 rokiem znikł Joel Haggland, a pojawił się Joseph Hillstrom.
W 1910 roku Hillstrom pracował w dokach San Pedro, portowego miasteczka w Kalifornii, gdzie spotkał się z radykalnym ruchem robotniczym działającym pod nazwą "Industrial Workers of the World", zwanym też popularnie "the Wobblies". Ta stosunkowo mała grupa, powstała kilka lat wcześniej w Chicago, miała nową wizję przyszłości, w której nie było miejsca dla bogaczy żyjących kosztem biednych. Głównym punktem jej programu było wprowadzenie sprawiedliwego podziału owoców wspólnej pracy między osoby faktycznie ją wykonujące.
Hillstrom zaangażował się w działalność związku, rekrutował nowych członków i wspierał walkę robotników wszędzie tam, gdzie było to konieczne. Szybko przeniósł się do Portland w stanie Oregon, skąd pisał artykuły do związkowej gazety - "The Industrial Worker". Artykuły te sygnowane były pseudonimem, pod którym stał się znany - Joe Hill.
W 1911 był już na granicy z Meksykiem, gotów wesprzeć tamtejsze chłopskie powstanie. Wkrótce obrósł legendą do tego stopnia, że opowiadano o jego udziale w kilkunastu akcjach robotniczych, które miały miejsce jednocześnie.
I w pewnym sensie była to prawda, gdyż Joe Hill zasłynął nie tylko jako organizator protestów, ale i jako autor wielu pieśni związkowych, które zyskały wielką popularność i które z pewnością podczas takich akcji śpiewano. Mówi się nawet, że był jednym z najbardziej wpływowych amerykańskich artystów protestu, tak jak w okresie wielkiego kryzysu lat trzydziestych był nim Woody Guthrie, a później Bob Dylan czy John Lennon. Już jako chłopiec w Szwecji Joel Haggland nauczył się grać na kilku instrumentach, a w muzyce odkrył sprzymierzeńca w pokonywaniu przeciwności losu. Podróżując po Stanach Zjednoczonych, poznał wielu ludzi, którzy zmuszeni byli wykonywać ciężką pracę za marne grosze. Ich losy stały się treścią jego poezji. Począwszy od 1910 roku zaczął do znanych melodii pisać teksty pieśni związkowych, często o prześmiewczym czy parodystycznym charakterze. Jego proste słowa trafiały do serc robotników. "Pamfletu, nieważne, jak dobrego, nikt nie czyta więcej niż jeden raz" - napisał w liście do przyjaciela - "lecz tekstu piosenki ludzie się uczą na pamięć i powtarzają raz za razem. Uważam, że jeśli ktoś potrafi połączyć kilka prostych prawd w piosenkę i podlać ją jeszcze sosem zdrowego humoru, dotrze z nimi do całych rzesz robotników za mało inteligentnych lub zbyt obojętnych, by czytać." Teksty Joe Hilla często wymierzone były przeciw instytucjom religijnym, które obiecywały ludziom nagrodę po śmierci i w ten sposób, jego zdaniem, odciągały ich od walki o swoje prawa w wymiarze doczesnym.
Z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że Joe Hill miewał w tamtym okresie zatargi z prawem. Opowiadano, że został brutalnie pobity przez policję podczas strajku we Fresno. On sam mówił, że odsiedział kiedyś 30 dni w areszcie w San Pedro. Był też podejrzewany o napad na tramwaj, lecz policji nie udało się zidentyfikować go z zamaskowanym sprawcą.
W 1913 roku Joe Hill podjął decyzję o przeprowadzce do Utah, które było stanem od niespełna dwudziestu lat. Jego klasę rządzącą stanowili w większości członkowie Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich, znani powszechnie jako mormoni. W Utah rozwijał się przemysł górniczy i hutniczy, pozostający przeważnie w niemormońskich rękach, mimo to mormoni stanowczo sprzeciwiali się ruchowi robotniczemu.
Joe Hill przybył do Salt Lake City, stolicy stanu, w lecie 1913 roku. Nie wiadomo, czym się zajmował aż do stycznia następnego roku. Być może pracował w kopalni srebra w Park City, ale chyba niedługo, gdyż wkrótce z zapaleniem płuc trafił do szpitala. Zamieszkał w Murray z poznanymi kilka lat wcześniej w Kalifornii braćmi Eselius: Edem, Frankiem i Johnem.
10 stycznia 1914 roku popełniono morderstwo, o które został oskarżony. Tuż przed dziesiątą w nocy do małego sklepu warzywnego w pobliżu centrum Salt Lake City weszło dwóch zamaskowanych mężczyzn. Właściciel sklepu, John Morrison, wraz ze starszym synem Arlingiem sprzątał lokal przed zamknięciem. W tym samym czasie młodszy syn Morrisona, Merlin, czekał na nich na zapleczu. Jeden z nieznajomych krzyknął do starego Morrisona, po czym zaczął do niego strzelać. Widząc to Arling chwycił za rewolwer i wypalił w stronę napastników, lecz w odpowiedzi otrzymał całą serię strzałów. Napastnicy wybiegli ze sklepu. Zaalarmowany strzelaniną Merlin zastał swojego brata już martwego. John Morrison zmarł w kilka minut później, zanim zdążono udzielić mu pomocy medycznej.
Merlin zeznał policji, że był w stanie rozróżnić poszczególne sekwencje strzałów, że jego brat również strzelał, i że słowami, które jeden z napastników wypowiedział do jego ojca, były "Mamy cię teraz" ("We've got you now"). Dał też bardzo ogólny opis sprawców. Dochodzenie wykazało też, że zawartość sklepowej kasy nie została naruszona.
John Morrison był dawniej policjantem, który postanowił wieść zdecydowanie spokojniejszy żywot właściciela sklepu z warzywami. Obawiał się jednak, że w czasie służby narobił sobie zbyt wielu wrogów, którzy mogliby w tych zmienionych okolicznościach szukać na nim zemsty. Już raz przed tym krytycznym wieczorem zdarzyło się, że Morrison musiał w obronie własnej strzelać do uzbrojonego bandyty, który pojawił się w jego sklepie.
Policja szybko uznała za wiarygodną wersję, że motywem zabójstwa była zemsta, czego dowodziła dodatkowo okoliczność, że pieniądze z kasy nie zostały zrabowane. Prowadzący śledztwo przyjęli też, że strzał Arlinga Morrisona musiał sięgnąć celu, bo choć na miejscu nie znaleziono żadnych śladów krwi poza należącymi do obu Morrisonów, to jeden ze świadków zeznał, że widział uciekających sprawców, z których jeden sprawiał wrażenie rannego. Znaleziono też ślady krwi na śniegu przecznicę dalej od sklepu Morrisona.
Tej samej nocy, tuż po 11:30, do drzwi doktora Franka McHugh w Murray w stanie Utah zapukał Joe Hill. Trzymając się za klatkę piersiową wyznał, że został postrzelony podczas kłótni o kobietę. McHugh, który wcześniej leczył braci Eselius, znał Hilla, choć słabo. Przebadał go i stwierdził, że kula przeszła przez klatkę piersiową nie uszkadzając żadnego z istotniejszych organów i wyszła z ciała poniżej łopatki. McHugh opatrzył rannego, przykazał mu, by odpoczął w łóżku, i zorganizował mu nawet podwiezienie do domu.
Podczas badania z ubrania Hilla wypadł rewolwer, jednak doktor McHugh zeznał później, że nie mógł mu się dobrze przypatrzyć, gdyż był w kaburze. Co więcej, gdy znajomy doktora odwoził Joe Hilla do domu, ten kazał mu się zatrzymać w szczerym polu, po czym odszedł od samochodu poza zasięg świateł i wyrzucił broń. Niestety, z uwagi na panujące ciemności kierowca nie był później w stanie zidentyfikować tego miejsca.
Nazajutrz doktor McHugh przeczytał w gazecie informację o zabójstwie Morrisonów. Jego szczególną uwagę zwróciła prośba policji o wskazywanie jako potencjalnych podejrzanych wszystkich osób, które doznały niewyjaśnionych ran postrzałowych. Bez wahania zadzwonił na posterunek policji w Murray i opowiedział o wydarzeniach ubiegłej nocy.
Policjanci z posterunku w Murray szybko zjawili się w domu Hilla, szturmem wdarli się do środka i, znajdując go w łóżku, kazali mu się nie ruszać. Hill próbował sięgnąć po coś, co leżało obok łóżka, lecz nie zdążył - wystrzelona z policyjnej broni kula roztrzaskała mu kości prawej ręki. Jak się jednak szybko okazało, przedmiotem, po który chciał sięgnąć, nie był rewolwer, lecz spodnie.
Policja nie była świadoma, że aresztowała jednego z czołowych działaczy radykalnego ruchu robotniczego. Również prasa niemalże do samego końca późniejszego procesu nie podnosiła tej kwestii, długo nie zdając sobie sprawy, że aresztowany Joseph Hillstrom oraz pieśniarz i poeta Joe Hill to jedna i ta sama osoba.
Z powodu ubóstwa Joe Hill nie miał obrońcy w postępowaniu przygotowawczym. Nie był w stanie przeciwstawić żadnych wyjaśnień zeznaniom wielu świadków, którzy wspierali linię oskarżenia. Z drugiej jednak strony postępowanie wykazało fałszywość wszelkich wysuwanych wcześniej przez policję teorii odnoszących się do motywu zbrodni. Później mówiono więc raczej o nieudanym rabunku.
Podczas procesu Hill przyjął propozycję dwóch młodych prawników, którzy, chcąc wyrobić sobie nazwiska w głośnej sprawie, zaoferowali się bronić go za darmo. Jednakże w połowie postępowania ogłosił, że rezygnuje z ich usług, gdyż uważał, że współpracują z prokuratorem w zamiarze doprowadzenia do skazania go na śmierć. Sędzia Morris Ritchie odmówił zwolnienia ich z pełnienia przyjętych na siebie obowiązków, zezwalając jednocześnie Hillowi na odgrywanie w procesie aktywniejszej roli. Mimo to rozdźwięk między Hillem a jego obrońcami nie został nigdy do końca załagodzony.
Oskarżenie przedstawiło wielu świadków, m.in. Merlina Morrisona, który zeznał, że Hill nosi ślady podobieństwa do jednego z napastników, którzy zastrzelili jego ojca i brata. Inny ze świadków zidentyfikował blizny na twarzy oskarżonego jako tożsame z tymi, które widział na twarzy jednego z zabójców. W tej sytuacji oczekiwano, że Joe Hill przedstawi jakąś linię obrony, wyjaśni okoliczności, w jakich doszło do jego zranienia, może nawet poda imię i nazwisko kobiety, o którą miał walczyć. Na przekór temu oskarżony odmówił składania wyjaśnień.
Niektórzy tłumaczyli jego postawę w ten sposób, że, będąc człowiekiem honoru, nie chciał narażać na szwank reputacji zamężnej zapewne kobiety. Inni sugerowali, że to prawnicy związkowi doradzili mu, by nie składał wyjaśnień. Tak czy inaczej, ten krok przypieczętował jego los. Przysięgłym potrzeba było tylko kilku godzin, by uzgodnić wyrok skazujący. Zgodnie z prawem stanu Utah, Hillowi dano do wyboru: albo zostanie rozstrzelany, albo powieszony. "Wybieram rozstrzelanie" - miał odpowiedzieć sędziemu - "byłem już kilka razy postrzelony, więc myślę, że jakoś to zniosę."
Bezpośrednio po ogłoszeniu wyroku Joe Hill został przewieziony do więzienia stanowego, gdzie miał oczekiwać na egzekucję. Jednocześnie cała sprawa nabrała dla ruchu robotniczego ogromnego znaczenia. Podczas licznych wieców przywódcy związkowi, William D. "Big Bill" Haywood i Elizabeth Gurley Flynn, domagali się jego uwolnienia. W odpowiedzi na ich apel biurka prezydenta Woodrowa Wilsona i gubernatora Utah Williama Spry'a zostały zasypane listami protestacyjnymi. Gdy również i ambasador Szwecji zwrócił się do prezydenta z prośbą o interwencję, ten poprosił Spry'a o odroczenie egzekucji. Gubernator zwrócił się do ambasadora i do skazanego z prośbą o przedłożenie mu dowodów, które mogłyby wpłynąć na zmianę wyroku. Ambasador oczywiście nie dysponował żadnymi, a Joe Hill ponownie odmówił składania wyjaśnień. Stwierdził jedynie, że pozbawiono go prawa do sprawiedliwego procesu i że nie jest jego obowiązkiem dowodzić swej niewinności, lecz obowiązkiem oskarżenia było udowodnić jego winę. W jednym ze swoich ostatnich telegramów Joe Hill napisał: "Nie traćcie czasu na opłakiwanie mnie. Organizujcie się!" Został rozstrzelany 19 listopada 1915 roku. Chciał umrzeć jak buntownik i tak też umarł: komenda "ognia!" padła z jego ust.
Uważa się, że Joe Hill zdawał sobie sprawę z tego, jakie znaczenie dla związku mają jego proces i egzekucja. Wiedział, że o ile uwolnienie go od zarzutu zabójstwa przeszłoby bez echa, o tyle skazanie i rozstrzelanie na oczach całego świata mogłoby zrewolucjonizować stosunki pracy w Ameryce. Co więcej, powstanie kultu męczennika za sprawę przydałoby związkowi wielu nowych członków. Pojawiają się jednak głosy, że Hill po prostu nie miał wielkiego wyboru. Będąc słusznie oskarżonym o dokonanie zabójstwa mógł albo przyznać się do wszystkiego i prosić o łagodny wymiar kary, albo "iść w zaparte" i wierzyć, że jest niewinną ofiarą państwa i przemysłowych potentatów, których interesy ono reprezentuje.
Bez względu na motywy, jakimi kierował się Joe Hill, nie można zaprzeczyć, że w odbiorze społecznym stał się rzeczywiście męczennikiem za sprawę, ofiarą knowań finansowej elity kraju. Jego wiersze i pieśni również zaczęły się cieszyć większą popularnością. Były wykonywane podczas wieców i strajków robotniczych z niemalże religijnym namaszczeniem. Jego imię często przywoływano podczas wielu związkowych akcji także i w okresie po I wojnie światowej. Również i o nim samym zaczęły wkrótce krążyć liczne pieśni, z których najsłynniejszą był wspomniany we wstępie utwór Hayesa.
Hill jest jedną z najżywszych legend amerykańskiego ruchu związkowego. Dziwi więc, że w Polsce, kraju znajdującym się pod tak przemożnym wpływem kultury i ikonografii amerykańskiej, jest to postać w zasadzie zupełnie nieznana. Przyczyn tego stanu rzeczy nie można upatrywać jedynie w okoliczności, że komercyjne media z reguły są niechętne ideom rewolucyjnym. W końcu o Sacco i Vanzettim, którzy też byli ludźmi lewicy, słyszał chyba każdy, a brodata twarz komunizującego Papy Hemingwaya jest powszechnie rozpoznawalna. Być może pora więc zmienić ten stan rzeczy? Rewolucja, o której marzył Joe Hill, nie dokonała się w jego przybranej ojczyźnie, a jednak w niespełna sto lat po jego śmierci jego imię i ideały wciąż są tam żywe. W tym sensie słowa poety okazały się prorocze.
Alfred Hayes to bardzo ciekawa postać. Urodzony w Londynie w 1911 roku, w wieku trzech lat wyemigrował z rodzicami do Ameryki. Pracował jako dziennikarz, później stał się pisarzem i poetą. Podczas II wojny światowej służył we Włoszech, gdzie pozostał również po jej zakończeniu. W Rzymie związał się, jako scenarzysta, z neorealistami. W 1949 roku został nominowany do Oscara za współautorstwo scenariusza do „Wieśniaka” Rosselliniego, napisał też, tym razem samodzielnie, scenariusz do słynnych „Złodziei Rowerów” Vittorio de Siki. W 1951 roku był znowu nominowany jako współtwórca scenariusza do „Teresy” Freda Zinnemanna. Przez resztę życia, a zmarł w 1985 roku, pisał sztuki i scenariusze dla telewizji.