Hej, Kolęda!

[folk a sprawa polska]

To był koniec lat 80. XX wieku, a niemal na pewno przełom roku 1988 i 1989. Okrężnymi drogami, dzięki pomocy m.in. Jerzego Owsiaka (o czym on sam pewnie już nie pamięta, a ja mam wobec niego dług wdzięczności), zdobyłem nagrania czterech kolęd w wykonaniu rodziny Pospieszalskich. To nie była żadna oficjalna płyta – taka wówczas jeszcze nie istniała – jedynie cztery radiowe nagrania, rzadko odtwarzane na antenie którejkolwiek z radiostacji. Trzeba je było więc zdobyć od wykonawców.
Wychowany w kolędowej tradycji miałem wówczas równocześnie wielkie upodobanie do muzycznych rozwiązań niesztampowych, antyestablishmentowych, anarchizujących etc. Paradoksalnie jednak, choć wszystkie te elementy w kolędowaniu Pospieszalskich odnajdywałem, jego źródłem, jego sensem był puls, emocja, radość płynące z szacunku do tradycji. Tyle że zamiast sztucznego miodu i niestrawnego lukru (jakimi je często polewano) pojawiły się raptem zaskakujące przyprawy z całego świata. Tak, bo kolędy w ich wykonaniu (z małą pomocą przyjaciół z Voo Voo – Wojciecha Waglewskiego i Piotra Żyżelewicza) były w moim odczuciu wybitnym dziełem wynikającym ze zderzenia fascynacji polską tradycją z world music. Do dziś jestem przekonany, że to jeden z ich podstawowych walorów. I do dziś uważam je za dzieło znakomite. Nie tylko dlatego, że czasem pobrzmiewa w nich nuta afrykańska, a kiedy indziej latynoamerykańska. Dlatego że (czy to paradoks?) wszelkie aranże, pomysły instrumentacyjne i brzmieniowe wynikają tu z rzeczy tak elementarnej jak zrozumienie tekstu i próba znalezienia adekwatnych środków dla przekazania przesłania płynącego z pieśni. Czy to oczywistość? Zadałem sobie trud i posłuchałem (a czasami też pooglądałem), jak współczesne gwiazdy pop śpiewają ten sam repertuar. O dostosowaniu aranżu do treści utworu, o zrozumieniu słów, które się wykonuje, naprawdę bardzo często po prostu nie ma mowy. Jest co najwyżej stylistyczny wygibas: głosowy, instrumentalny, w ostateczności fizyczny (bioderko w prawo, bioderko w lewo). Nie, nie twierdzę, że nikt inny nie potrafi interpretować kolęd. Twierdzę, że po latach pomysł Pospieszalskich wciąż jest tyleż odkrywczy i odświeżający, co wynikający z naturalnego i na pozór banalnego faktu zrozumienia (przeżycia) tego, o czym się śpiewa. A że idzie za tym niepospolita muzykalność i wrażliwość na dźwięk przynajmniej kilkorga z członków muzykującej rodziny – przeto efekt jest tak niezwykły.
Tak, zdobyłem ponad trzy dekady temu owe cztery nagrania skopiowane na jakiejś neutralnej kasecie magnetofonowej. Dopiero dwa czy trzy lata później ukazała się pierwsza oficjalna płyta Rodziny z ich wersjami kolęd, a w późniejszych latach następne wydawnictwa. Były też (i do dziś, zdaje się, są) liczne trasy koncertowe, programy telewizyjne. Tak, wiem, że podobno niektórzy mają dość śpiewających Pospieszalskich. Ja mogę ich słuchać nieustająco: jako wyrazu modlitwy, radości, szacunku do tradycji, gotowości do czerpania z innych kultur, a choćby i jako swoiście rozumianej folkowości.
Oczywiście, nie tracę z oczu, uszu ani pamięci innych fonograficznych, jakże ważnych dla mnie osobiście krążków prezentujących bożonarodzeniowe pieśni, a zarazem jeszcze bardziej związanych z folkowym kręgiem. Tak, od zawsze szalenie lubię „Kolędy Polskie. Znane i zapomniane” nagrane przez Marię Pomianowską i Zespół Polski, „Najpiękniejsze kolędy” zaśpiewane przez Apolonię Nowak i Macieja Rosenberga z zespołem Canor Anticus. Od zawsze wracam, nawet niekoniecznie tylko w ten zimowy czas, do pamiętnej płyty „Gore Gwiazda” kapeli Muzykanci, do krążka „Kolędy i inne pieśni”, jednego z bardziej przejmujących w dyskografii Kapeli Brodów. A są przecież jeszcze choćby „Z nieba wysokiego” Joanny Słowińskiej, „…hej kolęda, kolęda” Werchowyny, „Kolędy góralskie” Trebuniów-Tutków, „Kolędy i szczedriwki” zespołu Babooshki, a dalej: Joszka Brody „Na Dunaj. Kolędy ze Wschodu”, „Śpiewnik Kolędowy” Warszawskiej Orkiestry Sentymentalnej i tyle, tyle innych…
Tak, piszę to wszystko w czasie, kiedy śpiewa się jeszcze kolędy – zgodnie z kościelnym kalendarzem to okres aż do 2 lutego (notabene: zaczyna się wg tegoż kalendarza 24 grudnia, a nie na początku tego miesiąca jak w mediach czy galeriach handlowych). I to kolędy nastrajają do takich rozważań. Zapyta ktoś jednak: po co pisać (i po co czytać) o tym teraz? Ano, choćby dlatego, że – pomijając religijne aspekty – to spory i znaczący kawał współczesnej kultury muzycznej, także głęboko odwołujący się do ambitnego interpretowania źródeł. A poza tym czas tak szybko płynie, przecież już niebawem będzie znów okres kolędowy. I wtedy koniecznie warto wrócić do Pospieszalskich, do pozostałych wspomnianych płyt – i do śpiewania!

Tomasz Janas

Sugerowane cytowanie: T. Janas, Hej, Kolęda!, "Pismo Folkowe" 2019, nr 145 (6), s. 24.

Skrót artykułu: 

To był koniec lat 80. XX wieku, a niemal na pewno przełom roku 1988 i 1989. Okrężnymi drogami, dzięki pomocy m.in. Jerzego Owsiaka (o czym on sam pewnie już nie pamięta, a ja mam wobec niego dług wdzięczności), zdobyłem nagrania czterech kolęd w wykonaniu rodziny Pospieszalskich. To nie była żadna oficjalna płyta – taka wówczas jeszcze nie istniała – jedynie cztery radiowe nagrania, rzadko odtwarzane na antenie którejkolwiek z radiostacji. Trzeba je było więc zdobyć od wykonawców.

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!