Moje pierwsze spotkanie z Tatrami odbyło się dawno temu. Miałam 17 lat i wyruszyłam w kaloszach na Świnicę z koleżanką śladem mojego Ojca. On w Tatrach bywał całe życie, a na tę górę wszedł po raz ostatni w wieku 77 lat. Chciałam więc go dogonić. Nie wiedziałam, że po tym pierwszym spotkaniu moje życie szybko się z tymi górami zwiąże na wiele sposobów.
Ten nowy etap, pełen wielorakich treści rozpoczął się w 1973 roku, pierwszym roku mojej pracy radiowej, kiedy to moja ówczesna szefowa, Barbara Krasińska, wysłała mnie na Międzynarodowy Festiwal Folkloru Ziem Górskich, wtedy zwany Tatrzańską Jesienią. Chwiejący się pod wpływem halnego wiatru namiot festiwalowy okazał się pełen zaczarowanych treści, znaczeń, muzycznych objawień.
Postaci, które wówczas na scenie namiotowej występowały, to byli mistrzowie – stąd i zewsząd. Mistrzowie Węgierskiej Sztuki Ludowej (taka nazwa zespołu) pokazywali, jak tańczyć wolnego i szybkiego, verbunk. Kobiety z Ibizy tańczyły w przebogatych strojach, śpiewając. Ożywały satyryczne pieśni. Kapela rodziny Maśniaków (wszyscy młodzi, a już mistrzowie) dawała wzór weselnego grania, a tuż zza miedzy kapela z Terchovej pokazywała, jak góry rozumieją Słowacy.
Zauroczona wróciłam do Warszawy i mojej pierwszej szefowej powiedziałam, że trzeba zaplanować wyprawy na Podhale, bo tam jeszcze muzyka góralska jest żywa i przebogata. Wówczas zaczęły się moje (i redakcyjne) liczne podróże w góry, w Tatry. Do muzykantów, do zespołów, do postaci znanych i nieznanych.
Na tej liczącej dziś ponad 50 lat drodze spotkałam wielu wspaniałych ludzi, muzyków i nie tylko. Widzę ich teraz: Tadeusz Gąsienica-Giewont siedzi w kącie karczmy i słucha Władysława Obrochty, Obrochta nagrywa nuty harnasiowe w Atmie, a w swoim nieistniejącym dziś domu na Małym Żywczańskim opowiada mi o dziadku Bartusiu i o Szymanowskim, którego woził swoją dorożką na krokusy. Bolesław Karpiel mówi o rodzie Karpielów-Bułecków i nagrywa wszystkie nuty podhalańskie, Henryk Mikołaj Górecki siedzi w karczmie Sopa u Jasia Zatorskiego-Sieczki i przy kominku gawędzi o swoich pierwszych spotkaniach z górami i góralami:
„W 1958 roku pojechaliśmy pierwszy raz w te góry. Jak to było? Wsiadamy w autobus w Katowicach. Przyjechaliśmy do Zakopanego, na tenże maleńki, koło domu towarowego, dworzec autobusowy. Wzięliśmy sobie konika i pojechaliśmy na Kiry. Wspaniała nazwa – Kira. Tu Szymanowski, tam to, tu kirowa woda. Kiry. I pojechaliśmy, i wylądowaliśmy w Kirach. Szukamy, bo miała być chałupa. Potok, widok na góry naturalnie, gazda w portkach. A na drugi dzień już żeśmy się spotkali z Władkiem Obrochtą. Bo ja już wiedziałem, kto to Obrochta: Szymanowski kupił konia, żeby Władek mógł fiakrować. Grali przy jakimś ognisku. Ja nie wiem, czy tego wieczora już coś tam graliśmy, czyśmy się dopiero umówili na później. Ja rozpalony do białości i Władek Obrochta. Później »Atma«. I spotkaliśmy pod »Atmą« Jędrusia, który pomagał Szymanowskiemu. Opowiadał. Ja naprawdę byłem w niebie, ja tu dotykałem prawie Szymanowskiego. Czy mogło być coś ważniejszego? Nic! Ja przecież spać nie mogłem”.
Po co ja wspominam tamto Podhale, tamte postaci? Jest ich cała rzesza! Byli chłopcy byli, ale się minęli, my się też miniemy po malućkiej chwili.
Dobrze, że są archiwa i nagrania…
Maria Baliszewska
Moje pierwsze spotkanie z Tatrami odbyło się dawno temu. Miałam 17 lat i wyruszyłam w kaloszach na Świnicę z koleżanką śladem mojego Ojca. On w Tatrach bywał całe życie, a na tę górę wszedł po raz ostatni w wieku 77 lat. Chciałam więc go dogonić. Nie wiedziałam, że po tym pierwszym spotkaniu moje życie szybko się z tymi górami zwiąże na wiele sposobów.