Kiedy okazało się, że muzyka folkowa (etniczna, world music...) trafi pod strzechę Opery Leśnej w Sopocie stało się jasne, że będzie to dla niej nie tylko unikalna szansa pokazania się szerszej publiczności, ale też i sprawdzian własnej atrakcyjności. Jak odbiorą muzykę inspirowaną folklorem ludzie kojarzący ją głównie z Bregoviciem lub słyszący ją po raz pierwszy? Jak znajdą folk media, które są jego potencjalnymi sponsorami?
Miał więc być to koncert nie tyle konkretnych wykonawców - bo są oni w większości szerzej nie znani - ile prezentacja czegoś nowego, ogólnej propozycji alternatywnej wobec popu. Tym samym na ludziach biorących udział w tej prezentacji miała spocząć odpowiedzialność kulturalnych ambasadorów folku. Oceniając koncert "Muzyczne drogi Europy" należy więc pamiętać, że od naszych własnych wrażeń ważniejsze są opinie krążące w przestrzeni medialnej kształtującej gusta "milczącej większości", która na końcu wyraża swoje zdanie nogami i portfelami.
Niestety, organizatorzy nie zaniedbali reklamy koncertu. Wiadomo było, że spotka nas coś wyjątkowego z kręgu folku (znakiem tego był "etniczny" dżingiel reklamowy), ale co dokładnie - tego nikt nie wyjaśnił. Wyglądało na to, że organizatorzy trochę krępują się swojego nowego pomysłu, nie za bardzo wiedzą jak opowiedzieć o nim publiczności i dlatego zdecydowali się wziąć ją przez zaskoczenie. Zaskoczeni i zdezorientowani byli podobno nawet goście Opery Leśnej, chociaż najlepiej bawili się właśnie w piątek. Telewizja zrobiła za to darmową kampanię reklamową Whitney Houston, którą przecież wszyscy znają. Szkoda, że tak się stało, bo warto było przedstawić właśnie tych nieznanych, a sławnych poza Polską i barwnych wykonawców. Jest to bardzo dobry temat na ciekawą opowieść. Przecież telewizja potrafi zareklamować i sprzedać nawet najgorszy kit - dlaczego po macoszemu potraktowała własne dziecko?
Trzeba przyznać, że koncert miał świetną, telewizyjną scenografię, która od razu sugerowała, że będziemy mieli do czynienia z nowoczesną, porywającą muzyką. Na potwierdzenie tego wystąpiła profesjonalna brzmieniowo Hevia, zespół z Hiszpanii, w którym pierwsze skrzypce grały elektryczne dudy. Przystojny lider, ładna perkusistka, ciekawe instrumenty, żadnej lipy, jesteśmy w Europie. Dobry początek, szkoda tylko, że muzyka drętwa; typowy etniczny pop wyzuty z emocji i konceptu. Muzyczny deptak Europy.
Na szczęście koncert miał dobre, telewizyjne tempo, więc choć widz czasem mógł się nudzić, nie musiał długo czekać na zmianę. Wyjątkiem był tutaj recital flamenco Enrique Morente z Granady. Owszem, flamenco jest gatunkiem klasycznym i szlachetnym, ale tzw. "prawdziwe flamenco", do którego niebezpiecznie zbliżał się zespół, jest raczej ciężkostrawne. Nie sypie się pereł między wieprze. No cóż, przerwa na herbatę.
Silnymi punktami pierwszej części koncertu byli Farlanders z Rosji i Taraf de Haidouks, rumuńscy Cyganie. Farlanders grają co prawda - jak większość zespołów robiących karierę - na podstawie perkusji i gitary basowej, ale koloryt muzyce nadają instrumentami akustycznymi (gitarą, fletami, instrumentami stroikowymi) i aranżacjami wokalnymi z wykorzystaniem różnych technik emisji. Dla wielu telewidzów i słuchaczy na pewno było to nowe i odświeżające doświadczenie. Szczególnie ciekawa pod tym względem była rytmiczna improwizacja na dwie fujary (flety bezotworowe). Kamera pokazała, że były one wykonane z czarnego bzu posklejanego taśmą - prawdziwe folkowe samoróbki.
Taraf de Haidouks to osobny temat, jeden z wielu cygańskich zespołów z południowego wschodu Europy, które zostały odkryte przez Zachód. W Polsce muzyka rumuńska kojarzona jest chyba głównie z Zamfirem i fletnią Pana, a przecież przed laty grywał on z kapelą ludową z równymi, a nawet lepszymi od siebie. Rumuńskie flety, cymbały i altówki to przecież klasyka światowego folkloru. Dobrze się stało, że zaproszono zespół, który umiał to pokazać. Muzycy z krwi i kości zagrali z temperamentem i przyjemnością udowadniając, że muzyka ludowa to potęga. Wielki kontrast w porównaniu z plastikową Hevią.
Kiedy nieoczekiwanie grający na początku muzycy Taraf de Haiduks wymienili się z kolegami starszymi o jedno pokolenie, a ci zaczęli śpiewać, był moment konsternacji, ale czar nie prysnął. Wiele osób zapamiętało tę wymianę jako bardzo sympatyczny akcent. Czy byłoby podobnie, gdyby zespół był z Polski?
Pozostałe zagraniczne grupy, fińska Värttinä i irlandzki Altan, wystąpiły po przerwie (podobno przedłużonej przez Cyganów, którzy nie chcieli zejść ze sceny - typowe). Värttinä, najsławniejszy zespół fiński, gra pop folk, ale potrafi zachować pewną dozę etnicznej tożsamości i "sprzedać" ją publiczności. Na festiwalowym koncercie ona była grupą, która rzeczywiście pokazała coś, co ludzie mogli odebrać jako propozycję alternatywną wobec współczesnych, zamerykanizowanych, stylów muzyki rozrywkowej. Cztery wokalistki zespołu były dość sprawne, sugestywne i wydawało się, że nawiązują dobry kontakt z publicznością.
Altan, chyba najbardziej "sopocki" ze wszystkich zespołów, zagrał krótko, ale porządnie i ze swobodą. Urokowi niemłodej już, ale bardzo miłej i pogodnej wokalistki trudno było się oprzeć. Jej śpiew przeniósł słuchaczy w krainę mglistych wrzosowisk, a żywy utwór taneczny na deski irlandzkiej tancbudy. Choć nie było więc żadnych niespodzianek, to Altan udowodnił, że nie tylko Polacy potrafią grać muzykę celtycką. I wreszcie nikt nic nie mówił o piwie i "irlandzkich pubach".
Na zakończenie nie sposób nie wspomnieć o występującym z każdym zespołem sławnym bułgarskim chórze Angelite. Ten postsocjalistyczny wielogardłowy twór epatuje słuchaczy ścianą dźwięku (szczególnie wyraźnie słychać to na nagraniach), w której bułgarska harmonia podniesiona jest do potęgi trzeciej i spojona sztywnym, scenicznym aranżem. Kobiety z Angelite pojawiały się pod koniec występu każdej zagranicznej kapeli by odśpiewać z nią jeden kawałek. Wychodziło to raz lepiej raz gorzej, ale ogólnie rzecz biorąc mogło być ciekawe dla odbiorców, szczególnie w kontekście tytułu koncertu, bowiem etniczne "miksy" są dość często uczęszczaną "muzyczną drogą Europy".
Pomysł jest dość prosty: spotykają się dwa podmioty muzyczne (grupy, soliści) najlepiej z odległych tradycji muzycznych i akompaniują sobie wzajemnie. Może to być np. chór z Bułgarii i zespół z Tuvy, górale z zespołem jazzowym albo bluesman z folkowcami. Ktoś zauważył, że czasami efekt takich spotkań przypomina przypadkowe nakładanie się na siebie stacji radiowych. Można go też porównać do łączenia wody z oliwą. Ile by nie mieszać, składniki i tak pozostaną osobno, oliwa wypłynie na powierzchnię.
Rzecznikiem takich eksperymentów w Polsce jest Włodzimierz Kleszcz, dziennikarz radiowej Dwójki i wizjoner muzyki folkowej, jeden z ojców koncertu w Sopocie. Jakiś czas temu popularyzowanie rodzimej muzyki ludowej w formie mieszanki z muzyką zachodnią nazywał on "kanibalizmem kulturalnym" (wyrażenie pozytywne). Od interetnicznych sesji nagraniowych, w których liczy się głównie efekt estetyczny, kanibalizm ów różni się poczuciem misji. Jego celem jest bowiem wkradanie się w łaski zachodnich odbiorców i promocja własnej kultury. Klasycznym przykładem takich działań są wspólne nagrania Trebuniów-Tutków i Twinkle Brothers.
O ile się orientuję, termin ten przywędrował do nas z Ameryki Południowej. Niestety, nie mogę powołać się na żadne źródła, gdyż znam go głównie ze słyszenia. Mimo starań, nie udało mi się dotrzeć do genezy tej metafory ani do jej wyczerpującego wyjaśnienia, więc do dziś nie wiem, co łączenie muzyki ludowej i rozrywkowej ma wspólnego z kanibalizmem, który polega przecież na zjadaniu osobników tego samego gatunku. Bardziej czytelną przenośnią używaną w odniesieniu do tego zjawiska jest legenda o koniu trojańskim.
Ostatnio normą estetyczną w folku, którą Włodzimierz Kleszcz również sobie ceni, jest "zgrzebność", surowość brzmienia, przywiązanie do archetypu (stereotypu?) ludowej muzyki. Stąd, jak przypuszczam, brak jest na płycie Kapeli ze Wsi indyjskiej perkusji, którą wcześniej stosowali (płyta powstała przy udziale Włodzimierza Kleszcza). Jest w tej orientacji sporo przekory, którą daje się zauważyć w dowcipnych potyczkach na hasła, jaką Kleszcz prowadzi z muzyką rozrywkową. Jego odpowiedzią na "heavy metal" jest "heavy wood", ripostą dla hip-hopu jest "hop-sa-sa", a dla disco polo - "classic polo".
Poglądy Włodzimierza Kleszcza na muzykę folkową są o tyle ważne, że wszystkie polskie zespoły, które wystąpiły w Sopocie stały się kiedyś obiektem jego animacyjnych działań. Zresztą, co tu ukrywać - jest on po prostu ich wydawcą (firma Kamahuk). Jeżeli więc taki wybór naszych zespołów był przypadkiem, to Włodzimierz Kleszcz jest największym szczęściarzem 1999 roku - który jest jednocześnie pechowcem, bo teraz wszyscy będą mu dokuczać, że zrobił prywatę za pieniądze podatników.
Pierwszą w kolejności występowania była kapela Trebuniów-Tutków, która wypadła najlepiej. Zagrała po prostu dobry, urozmaicony koncert tzw. "nowej góralskiej muzyki" składający się z piosenek "z tekstem", aktualnych góralskich komentarzy na temat otaczającego nas świata. Jedne były poważne, inne mniej, ale wszystkie miały swój ciężar. Muzyka zaś w całości opierała się na tradycji, tak jeżeli chodzi o instrumentarium, jak i o brzmienie czy aranże. Żadnych "dopalaczy" (no, może odrobina "dylejów"), pełna autonomia, a przy tym fajne melodie, do "słuchu i ruchu", jakby powiedział Jacek Kleyff. Oby szli dalej tą drogą i nie oglądali się za siebie.
Kolejnym polskim zespołem, już w drugiej części koncertu, byli Rawianie i Sąsiedzi, czyli reminiscencje z kasety "Rozorana miedza" (Rawianie to kapela z Rawy Mazowieckiej, a "sąsiedzi" to m.in. basista Krzysztof Ścierański i saksofonista Włodzimierz Kiniorski). Jest ona jedną z niewielu udanych prób mieszania tradycji ze współczesnością poprzez sesję nagraniową, ale biorący w niej udział muzycy nie stanowią formacji koncertowej. Poza tym muzyka na tej kasecie jest jednak dość specyficzna, a nawet nieco hermetyczna. Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno zrozumieć, dlaczego autorzy scenariusza uznali, że nadaje się ona na sopocką scenę. Nie ma sensu wchodzić w szczegóły tego występu. Mógł on pozostawić uczucie niesmaku do metod prezentacji własnej tradycji i prób jej "uwspółcześniania".
Kapela ze Wsi Warszawa, która wystąpiła jako drugi i ostatni polski zespół folkowy (pierwszym byli Trebunie-Tutki), ma wyrobioną renomę. Ich muzyka, bardzo dynamiczna, o charakterystycznym smyczkowo-wokalno-bębnowym brzmieniu, rzuca zupełnie nowe spojrzenie na polski folk. W Sopocie jednak, Kapela nie wiedzieć czemu postanowiła zagrać dość jednorodnie i "transowo" jakby zapominając, że ma do swojej dyspozycji prawie dosłownie "pięć minut", a transowość rzadko udziela się publiczności siedzącej w fotelach.
Fakt, że Włodzimierz Kleszcz w Sopocie lansował związanych ze sobą wykonawców ostatecznie nie musi być niczym wyjątkowym ani nagannym, w końcu wiadomo, że "każda pliszka swój ogonek chwali", jest to wręcz nieuniknione. Pozostaje zadać pytanie, czy szczęśliwym pomysłem była wierność swoim gustom w sytuacji, gdy w Sopocie zagrały tylko trzy polskie zespoły wobec ośmiu gwiazd z zagranicy? Innymi słowy, czy gust i artystyczne wyczucie Włodzimierza Kleszcza są reprezentatywne dla polskiego folku i mogą być atrakcyjne dla szerszej publiczności?
Uważam, iż źle się stało, że Rawianie i Sąsiedzi oraz Kapela ze Wsi zagrali to, co zagrali w drugiej, finałowej części koncertu, pomiędzy Värttiną i Altanem. Brawo dla odważnych, ale jednak nie powinno się wjeżdżać koniem trojańskim na własne podwórko, a zgrzebność, która jest chyba nie tylko formą artystycznego wyrazu, ale również z lekka kontestacyjną pozą, w Operze Leśnej po prostu wystąpiła sama przeciwko sobie. Obawiam się, czy przypadkiem w ten sposób nie wyjaśniła się zagadka owego "kanibalizmu kulturalnego"?
Jeden z radiosłuchaczy, który na drugi dzień zadzwonił do Trójki, stwierdził, że - choć on tych czasów nie pamięta - to rodzice mówili mu, że już wcześniej były próby lansowania folkloru i się nie powiodły. Pewna radiosłuchaczka zaś podsumowała całe wydarzenie stwierdzając, że owszem, koncert Bregovicia i Kaji był powalający, Kaja w swojej sukni wyglądała świetnie, ale chyba nie do końca wypaliła oprawa ich koncertu (tzn. wszystkie występujące wcześniej zespoły)...
A skoro już przeszliśmy do etnicznych hitów tego sezonu - koncert "Muzyczne drogi Europy" zakończył występ Bregovicia, do którego dołączyła Kaja, czyli Wielka Bufetowa (powinno być "Kayah", ale się źle odmienia). Niektórzy bardzo krytykują wspólne figle tych dwojga artystów, bo przywiązali się do oryginalnych wykonań muzyki Bregovicia albo też drażni ich merkantylny kontekst tej współpracy. Pomijając jednak te kwestie, jak również względność gustów, trzeba przyznać, że Kaja odnalazła się w nowej roli. Potrafi zaśpiewać miękko i smutno, ale i wrzasnąć wielkim głosem, a co więcej w jej śpiewie można znaleźć nie tylko melodię i rytm, ale również wyraz, intonację i dynamikę mowy. Kaja jest też autorką dobrych tekstów - znaczących, melodyjnych, nadających się do śpiewania. Bregović ma szczęście. Szkoda tylko, że wszystkie te osiągnięcia w świadomości słuchaczy zaledwie ocierają się o folk czy folklor.
Wieczór zakończyło odśpiewanie przez Mietka Szcześniaka i wszystkich uczestników koncertu wpadającej w ucho piosenki-przeboju, która miała zadziałać - i zadziałała - jako podsumowanie całości, rodzaj hymnu. Artysta przejął ją od swojej babki. Refren "oj-joj-joj" wyraźnie nawiązuje do muzyki żydowskiej, a słowa mówią o tym, aby porzucić kłótnie i się "nie cykać" tylko śpiewać, ile tchu. Było to bardzo "sopockie" zakończenie, ale wypadło dość naturalnie i miło.
Koncert folkowy w Operze Leśnej okazał się sprawdzianem nie tylko dla muzyki folkowej, ale również dla nagłaśniających ją akustyków. Niestety w naszym kraju prawie każdy koncert folkowy jest sprawdzianem dla akustyków. Aby wyjaśnić zdezorientowane miny Taraf de Haidouks i dziwne zachowanie Bregovicia (stukanie w mikrofon, prośby do publiczności, żeby nie klaskała, gniewne gestykulacje, zejście ze sceny między zwrotkami itp.) trzeba poświęcić parę słów problemowi nagłośnienia.
Dobrze nagłośniony koncert jest wierzchołkiem góry lodowej, na którą składa się jakość sprzętu i wszystkich połączeń, praca przynajmniej dwóch grup akustyków, samych muzyków oraz osób pilnujących dyscypliny czasowej. Dla wykonawców najgorszą rzeczą jest zły odsłuch, czyli sytuacja, w której nie słyszą się nawzajem lub słyszą się w złych proporcjach. W zespołach popowych i zelektryfikowanych problem ten jest minimalny, ze względu na standardowe i uniwersalne instrumentarium oraz aranże. W folkowych zaś, gdzie królują przeważnie dziwne instrumenty akustyczne i nieszablonowe aranżacje, jest to często główna przyczyna niepowodzeń.
Mając na uwadze złożoność czynników odpowiadających za dobre nagłośnienie, trudno powiedzieć, co było przyczyną odsłuchowych problemów Taraf de Haidouks i Bregovicia. Osobiście zaryzykowałbym wyjaśnienie, że zaważyło tu zbytnie zaufanie firmy nagłośnieniowej do swoich technicznych możliwości. Rutyna i zawodowstwo nie zawsze przekłada się na efektywne i fachowe działanie.
Trzeba wierzyć, że mimo kilku swoich minusów, koncert "Muzyczne drogi Europy" w kontekście całej historii festiwalu był wydarzeniem pozytywnym. Można powiedzieć, że prezentacja folku i muzyki świata jest jednym z niewielu argumentów uzasadniających istnienie tego festiwalu w przyszłości. Telewizję w każdym razie zadowolił wytworzony przez siebie produkt, a to już dobrze rokuje na przyszłość. Mam tylko nadzieję, że jego koszt pozostanie w tajemnicy. Czego oko nie wiedziało, tego sercu nie żal. Nie ma sensu roztrząsać, czy organizatorzy byli gospodarni, czy efekt był wart TAKICH pieniędzy, czy zamiast organizować jeden spektakularny fajerwerk nie lepiej byłoby pokusić się o kilka mniejszych, ale spokojniejszych i lepiej rozreklamowanych. Tego rodzaju wątpliwości raczej trudno trafiają do ludzi, którzy na co dzień myślą przez pryzmat setek tysięcy dolarów. Przywilej ten stępia bowiem z
ysły i umiejętność zadawania sobie pewnych podstawowych pytań.
Kiedy okazało się, że muzyka folkowa (etniczna, world music...) trafi pod strzechę Opery Leśnej w Sopocie stało się jasne, że będzie to dla niej nie tylko unikalna szansa pokazania się szerszej publiczności, ale też i sprawdzian własnej atrakcyjności. Jak odbiorą muzykę inspirowaną folklorem ludzie kojarzący ją głównie z Bregoviciem lub słyszący ją po raz pierwszy? Jak znajdą folk media, które są jego potencjalnymi sponsorami?
Miał więc być to koncert nie tyle konkretnych wykonawców - bo są oni w większości szerzej nie znani - ile prezentacja czegoś nowego, ogólnej propozycji alternatywnej wobec popu. Tym samym na ludziach biorących udział w tej prezentacji miała spocząć odpowiedzialność kulturalnych ambasadorów folku. Oceniając koncert "Muzyczne drogi Europy" należy więc pamiętać, że od naszych własnych wrażeń ważniejsze są opinie krążące w przestrzeni medialnej kształtującej gusta "milczącej większości", która na końcu wyraża swoje zdanie nogami i portfelami.