(Folk a sprawa polska)

O fałszowaniu

W wydanej niedawno świetnej książce "Sklep potrzeb kulturalnych" Antoni Kroh opowiada wiele zabawnych i pasjonujących anegdot. Dzieli się też błyskotliwymi spostrzeżeniami. We fragmencie dotyczącym zawikłanych losów tańca zbójnickiego pisze m.in.: "zbójnicki, jakim go znam, wymaga sceny, widowni i długich wspólnych ćwiczeń. A przecież trudno przyjąć, żeby tatrzańskie bandy rabunkowe sprzed stuleci pobierały w wolnych chwilach lekcje tańca u choreografa. Zresztą - przed kim miałyby występować? (...) taniec zbójnicki w dawnych czasach był improwizacją a nie śwarnym podskakiwaniem i przykucaniem według ściśle określonych reguł". Sztywne zasady zostały wprowadzone tam, gdzie kwitło nieskrępowane życie. Tak wygląda urzędowa weryfikacja tego co, naturalne.

Zachowując wszystkie proporcje i pozwalając sobie na daleko idące skojarzenia, zauważmy, że ta opowieść może przywodzić na myśl dzisiejsze pomysły na "robienie folku". Wydaje się (niektórym), że można wymyślić przepis na folk. Bo to takie proste. I lekko kołysząc się na fali płyną do nas nowe przeboje, stylizowane na nurt "ludowopodobne, ale dla mieszczucha". Zapraszają nas płyty by sobie "folkować" i "tańcować". Radio i telewizja też poczuły wyzwanie.

Przygotowując folkowy numer pisma "Czas Kultury" planowaliśmy pomieszczenie w nim artykułu zatytułowanego "Czy po polsku można fałszować?". Niestety, tekst nie powstał, pozostało pytanie. Kwitnąca od kilku lat moda na granie "po polsku" i "po słowiańsku" jest zjawiskiem bardzo pozytywnym. Po latach wstydzenia się własnej ludowej tradycji krajowi twórcy zaczęli traktować ją jako równie dobrą (a może lepszą) inspirację co muzyka celtycka, andyjska, orientalna... Każda fala niesie z sobą jednak pokusę, by popłynąć z prądem. Tak też było (jest!) i tu. Mniejszym może kłopotem są ci, którzy "po polsku" fałszują bo lepiej nie potrafią, większym ci - którzy fałszują, bo czują jedynie koniunkturę. To dzięki nim coraz częściej do hasła "folk" dopisuje się mizdrzenie do publiczności, szminki, błyskotki, pawie pióra.

Tymczasem - coraz bardziej ożywczo brzmią rzeczy bardzo odległe od tego "folkowania i tańcowania" "po polsku". Wystarczy nastawić ucha. Mam na myśli choćby obie płyty Karpat Magicznych, czy album wieńczący prowadzone przez Macieja Rychłego i teatr Gardzienice poszukiwania antycznej muzyki greckiej. Wszystkie są naznaczone tą głębią, tą pasją odkrywania i potrzebą porozumiewania się ponad pop-kulturowymi kodami, której wokół tak niewiele. Jest to przy tym - co niezwykle istotne - muzyka, która łączy, jednoczy i to nie na poziomie tanich emocji. Marek Styczyński i Maciej Rychły chyba nie są w stanie produkować miłej, popowej, telewizyjnej muzyczki, myślą po prostu innymi kategoriami. Oczywiście słyszę z dala pytania "czy to na pewno folk?". Niewątpliwie można by się na ten temat spierać. Z pewnością jednak terminy, które są jedynie czymś na kształt haseł ułatwiających zbiorowe poczucie tożsamości nie powinny być barierami, za którymi nie widać już świata. Najlepszą i wystarczającą kategorią w "rozpoznawaniu" muzyki mogłoby być kryterium uczciwości artystycznej, bezkompromisowości, umiejętności autentycznego poruszenia słuchaczy. Kryterium nieostre i nieobiektywne? A może warto kreować świat wokół siebie na własną odpowiedzialność. I niezależnie od stylów. Łatwo przecież odróżnić muzykę komunikatywną aż po banał od tej, która jest mozolnym i wiarygodnym poszukiwaniem własnej harmonii.

Kłopoty terminologiczne jednak trwają i pewne fundamentalne wręcz rzeczy nie dla wszystkich są oczywiste. Publicysta tygodnika "Polityka" dziwi się na przykład dlaczego terminem "folk" określa się dziś w Polsce muzykę inspirowaną tradycją ludową, a nie np. twórczość Boba Dylana i Pete'a Seegera. Daje przy tym niedwuznacznie do zrozumienia, że jest Znawcą. Wypadałoby jednak, aby Znawca wiedział, że terminu "folk" w odniesieniu do zdefiniowanej powyżej muzyki używa się w naszym kraju od kilkunastu lat (i nie tylko tu). Cóż, dyżurny Znawca nie wie też i nie rozumie dlaczego "folkowcem" (tego terminu używa z lubością) nie jest Grzegorz Ciechowski czy Goran Bregović. Nie czas tu jednak i miejsce, by mu to tłumaczyć.

We wspomnianej na początku książce Antoni Kroh wielokrotnie pisze o tym, że w wielu środowiskach od dawna panuje opinia, że muzyka góralska jest piękna, bo... jest góralska. I to niezależnie od sztuczności, "cepeliowatości" kontekstu, w którym jest czasem prezentowana. Stan błogiego konsumowania jest zapewne przyjemny. Warto jednak choć czasem rzeczywiście posłuchać, odkładając na bok nawyki i przyzwyczajenia.

Skrót artykułu: 

W wydanej niedawno świetnej książce "Sklep potrzeb kulturalnych" Antoni Kroh opowiada wiele zabawnych i pasjonujących anegdot. Dzieli się też błyskotliwymi spostrzeżeniami. We fragmencie dotyczącym zawikłanych losów tańca zbójnickiego pisze m.in.: "zbójnicki, jakim go znam, wymaga sceny, widowni i długich wspólnych ćwiczeń. A przecież trudno przyjąć, żeby tatrzańskie bandy rabunkowe sprzed stuleci pobierały w wolnych chwilach lekcje tańca u choreografa. Zresztą - przed kim miałyby występować? (...) taniec zbójnicki w dawnych czasach był improwizacją a nie śwarnym podskakiwaniem i przykucaniem według ściśle określonych reguł". Sztywne zasady zostały wprowadzone tam, gdzie kwitło nieskrępowane życie. Tak wygląda urzędowa weryfikacja tego co, naturalne.

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!