Fiesta okiem widza

Już dwa dni po XI Folk Fieście, więc zdążyłem trochę ochłonąć, ale na pewno długo będę ją pamiętał. Tradycyjnie piątkowy wieczór to koncert "Folk'n'Roll". Na pierwszy ogień wystawiony został grający roots reggae zespół Village of Peace. Łagodnie bujające kompozycje (bez jakże popularnych obecnie wtrętów ska) szybko zjednały zespołowi przychylność słuchaczy. Wiele osób (ja także) zaczęło tańczyć i podskakiwać pod sceną, lecz w tym roku obeszło się bez pogowania, które towarzyszyło otwierającemu X Fiestę koncertowi Jak Wolność To Wolność. Następny koncert to dla mnie i dla wielu innych osób koncert wieczoru - Orkiestra Na Zdrowie. Fenomen zespołu Kleyffa mnie przerasta. Co tu dużo mówić - mają w sobie to coś, które sprawia, że ilekroć ich słucham czuję, że żyję. Dość powiedzieć - koncert był wspaniały a i fani dopisali. Po początkowych problemach z nagłośnieniem zespół rozkręcił się na dobre. Zagrali głównie te bardziej elektryzujące, energiczniejsze utwory. Choć nie obyło się bez bisu, dla bywalców kilkugodzinnych "prób otwartych" było to stanowczo za mało. Po ONZ na scenie zainstalował się czesko-morawski zespół Ceskomor. Skrzypce, wiolonczela, gitary, akordeon, perkusja czyli typowo folk'n'rollowy zestaw szybko rozgrzał publiczność pod sceną, mnie, niestety, pozostawił obojętnym. Kompozycje oparte na melodiach zza naszej południowej miedzy podane w sosie a la Transsylvanians nie grzeszyły szczególną oryginalnością. Koncertu Golec uOrkiestry, który kończył pierwszy dzień Fiesty nie widziałem.

Tak naprawdę to Fiesta rozkręciła się na dobre dopiero drugiego dnia. W samo południe wybrałem się do kina ZOKu, gdzie wyświetlana była sławna już Buena Vista Social Club. Szczerze mówiąc nie polecam oglądania owego filmu po raz wtóry - za pierwszym razem jest on wspaniały, za drugim wieje nudą.

Kolejną atrakcją były warsztaty tańca prowadzone przez zespół Muzykanci. Na zmianę Joanna Słowińska i Jacek Hałas uczyli zgromadzoną w namiocie festiwalowym publiczność podstawowych kroków najróżniejszych tańców - były i południowe tańce korowodowe i polski "chodzony". Do końca warsztatów nie dotrwałem, gdyż rozpoczynały się już koncerty w klubie festiwalowym w podziemiach zamku. Pierwsze spostrzeżenie po wejściu do podziemi - ulga, nie ma dystrybutora piwa!, który rok temu był jedynym celem pielgrzymek wielu osób. Pierwszy na scenę wyszedł Chris Jones (i jego gitara). Ten przybyły z USA Anglik przez godzinę czarował nas swoim głosem i nieprzeciętnymi umiejętnościami gry na gitarze (także technika slide). Na koncert złożyły się kompozycje mistrzów bluesa, autorskie utwory Jonesa oraz spora wiązanka dowcipów, co ważne śmiesznych. Niestety, w pewnym momencie zapytał "...is this a stage or a railway station...?" co wyraźnie świadczy, o tym, że nie wszyscy przyszli słuchać muzyki - nie był to, zresztą, problem wyłącznie tego koncertu. Koncert kolejny czyli Sierra Manta - nie był najlepszy.

Po nich na scenie w podziemiach zaczęły instalować się Karpaty Magiczne. Zatrzęsienie instrumentów, które przywieźli ze sobą mogło przyprawić o zawrót głowy. Były tabla i djembe, fujara pasterska i didgeridoo, mnóstwo różnych dzwonków i fletow, gitara akustyczna, a z intstrumentarium "typowo folkowego" (jak to określił Marek Styczyński) jedynie gitara basowa. Oczywiście to nie wszystko - warte szczególnej uwagi ze względu na unikalność były chociażby rozpoczynające koncert pocierane misy. W zasadzie trudno występ Karpat Magicznych nazwać koncertem, było to raczej ponadgodzinne przedstawienie balansujące na krawędzi rytuału i performance'u. Sporo było tu grania ciszą, choć nie tylko. Duże wrażenie robiły wokalizy Anny Nacher - począwszy od melorecytacji i normalnego śpiewu, a skończywszy na przedziwnych, zdawałoby się przekraczających ludzkie możliwości, okrzykach. W strukturę występu zgrabnie zostało wplecione także dłuższe solo na tabli. Pointą całości był utwór z solowego albumu Anny Nacher. W czasie, gdy Karpaty kończyły występ na głównej scenie zaczęli swój show Mikołaje. I pewnie wysłuchałbym go w całości i w spokoju, gdyby nie pewien miły Francuz, który to będąc niezmiernie ciekaw wszystkiego, co się tyczy Polski (od folku do gospodarki) przez ok. 20 minut zatrzymywał mnie rozmową. Koniec końców udało mi się go zabrać na Mikołajów i chyba nie żałował. W czasie koncertu rozmowa stawała się coraz ciekawsza, szczególnie zachwycał się głosami wokalistek:

- ...wiesz one mi przypominają jedna piosenkarkę z Islandii...
- ...eee, Björk?
- ..aha..Koniecznie chciał też wiedzieć o czym śpiewają. Przypadek sprawił, że próbowałem mu tłumaczyć o czym jest "W ogniu ruta trzeszczy":
- no wiesz, dawne obrzędy, czarownice itp..
- ....(cisza).....(dziwne spojrzenie).....
nie, nie to nie tak jak myślisz, oni nie są zespołem pogańskim ...
- ....(cisza)......(potem poważnie)...a, może one (wokalistki) są białymi wiedźmami, bo wiesz białe wiedźmy naprawdę istnieją....

Po chwili gdzieś poszedł (a może znikł) i tyle go widziałem. A Mikołaje, jak to mają w zwyczaju, dali fantastyczny występ. Równie niesamowite było to, co się działo pod sceną. W strugach deszczu, w jeziorku błota fiestowali zatwardziali fani, a nie było ich mało. Po koncercie, umorusani błotem od razu mogliby jechać na Woodstock '69...

Nadszedł czas na jedną z większych atrakcji festiwalu. Kilkunastu przybyłych z Rumunii muzyków tworzących orkiestrę dętą Fanfare Ciocarlia dało przykład co to znaczy ogień w muzyce. Zespół to prawdziwi profesjonaliści, bez instrumentów harmonicznych, lecz mimo to doskonale zgrani, nie unikali ciekawych, nieparzystych rytmów. Gorąca atmosfera koncertu szybko udzieliła się publice, która w dalszym ciągu nic sobie nie robiła z bryzgającego wokoło błota. Niestety, w czasie występu ilość osób zgromadzonych na dziedzińcu wzrosła tak znacząco, że w zasadzie uniemożliwiało to odbiór muzyki. Ale cóż się dziwić przecież zaraz potem miała grać "niekwestionowana" gwiazda czyli Brathanki. I zagrali. Automatycznie usunąłem się na "z góry upatrzone pozycje" czyli jak najdalej od sceny. Płyty zespołu nie trawię, ale słyszałem, jakoby koncertowe wydanie Brathanków jest ciekawsze. Zaryzykowałem. Na darmo, niestety. Nic mnie w występie nie poruszyło, ani rzekomo zabawne teksty, ani profesjonalizm.

No i nadeszła w końcu niedziela, ostatni dzień Fiesty. Zaczęło się od koncertu grupy Breizh i towarzyszących mu (a może odwrotnie) warsztatów tańców bretońskich prowadzonych przez Tomka Kowalczyka. Porównując do nagrań wydanych przez FolkTime zmienili się nie do poznania. Stali się profesjonalistami w najlepszym tego słowa znaczeniu, rozwinęli również swój styl, któremu bliżej jest raczej do Shannona niż do Open Folku. I dwa słowa o tańcach. Chętnych było sporo, więc zabawa szybko się rozkręciła. Tomek pokazywał zarówno proste jak i bardziej skomplikowane tańce w kręgu, tańczono także w korowodzie. Tak jak i w sobotę do końca warsztatów nie dotrwałem. Oczywiście z powodu koncertów w podziemiach.

A w podziemiach pierwszy koncert pod względem instrumentarium był jeszcze dziwniejszy niż Karpat Magicznych i Fanfare Ciocarlia, bo był to występ na głos i puzon. Tak skromna ilość instrumentów wymaga od muzyków nieprzeciętnych umiejętności i dyscypliny. Jorgos Skolias i Bronisław Duży niewątpliwie umiejętności te posiadają. Obydwaj to byli muzycy Young Power, Skolias występował także z Osjanem. Występ ich z pogranicza jazzu i etno był rzeczywiście fascynującą podróżą. Skupiający na sobie uwagę Skolias używał szerokiej palety różnych technik wokalnych, korzystał zarówno ze scatu jak i śpiewu gardłowego. W połączeniu z nieprawdopodobnymi figurami melodyczno-rytmicznymi Dużego stanowiło to mieszankę wybuchową. W pewnym momencie nie mogłem uwierzyć własnym uszom - z puzonu, niczym z gardła jakiegoś Tuwińca wydobywały się dwa dźwięki jednocześnie! Utwory melodyką sięgały zarówno do muzyki greckiej jak i bluesa, były nostalgiczne i porywające. Ci dwaj panowie to mistrzowie w swojej klasie. Żadnego upozowania a publiczność, całe szczęście, doceniła to i zgotowała artystom owację, na którą zasługiwali. Co do koncertu kolejnego to chyba wystarczyłoby podać tylko nazwę zespołu: Kroke. Spróbuję jednak chociaż kilka zdań napisać dla formalności. Zespół był tym bardziej oczekiwany, że rok temu z nieznanych mi powodów nie dotarł na Fiestę. No, ale w końcu przybyli. Choć Kroke był pierwszym moim kontaktem z polskim folkiem, nigdy nie widziałem ich na żywo. Nie zawiedli. Trzech klezmerów w kapeluszach przez ponad godzinę czarowało swoją muzyką. Były utwory ze wszystkich płyt zespołu. Doczekałem się też mojego ulubionego "Fun Tashlikh" z niesamowitą partią kontrabasu. Dawno nie widziałem zespołu grającego z taką swobodą - tu inny akcent niż na płycie, tu dłuższa nieoczekiwana pauza - coś wspaniałego. A na koniec w długim perkusyjnym solo Tomasz Kukurba użył kontrabasu w charakterze bongosów.

Bardzo dobre wrażenie pozostawił także występujący zwycięzca Nowej Tradycji The Cracow Klezmer Band. Nie widziałem całości występu, lecz z wysłuchanych kilku utworów mogę powiedzieć, że choć wyrastają z tego samego pnia co Kroke znaleźli już własny język. Formalnie rozbudowanych kompozycji słuchało się bardzo dobrze, lecz momentami nie uniknięto dłużyzn. Muzycy świetni, lecz widać było różnicę klasy w stosunku do Kroke. Brakowało im takiego luzu, jaki zaprezentowali poprzednicy. Pewnie przyjdzie z czasem. W czasie przerwy pomiędzy koncertami klezmerów zajrzałem na główną scenę. Do dziś żałuję, że odbywającego się tam koncertu Muzykantów nie widziałem w całości. Wraz z gośćmi czyli Teresą Mirgą - śpiew, Julią Doszną - śpiew i Dorotheą Hegeduess - klarnet oraz zespołem Kałe Bała zaprezentowali najwyższą klasę w przedstawianiu wielobarwności polskiej muzyki i nie tylko.

Zupełnie rozczarowała mnie Yat-Kha. Spodziewałem się mrocznego, magicznego występu (tak jak na płycie "Yenisei Punk") a dostałem metalowy łomot, który nic a nic mi się nie podobał. Do tego piskliwe wokalizy solistki, a z rzadka tylko śpiew gardłowy. Ale nie było co płakać. Jak miód na serce spłynął koncert Taraf de Haidouks. Rumuni to naprawdę naród z pasją. I nieważne czy muzyk ma 40 czy 70 lat - gra równie wspaniale, skrzypki a to łkają, a to zwalają z nóg w szalonym tańcu. Trudno mi znaleźć słowa... Występ był fantastyczny. Szczególnie, gdy wszyscy muzycy (a było ich kilkunastu) na koniec wyszli i zagrali tak, że czapki z głów. Mam duży szacunek do polskich zespołów, ale czegoś takiego u nas nie ma. Festiwal zamykała międzynarodową grupa Argile, o której dosyć powiedzieć, że to mdły afro-pop ze wstawkami syntezatorowymi.

Skrót artykułu: 

Już dwa dni po XI Folk Fieście, więc zdążyłem trochę ochłonąć, ale na pewno długo będę ją pamiętał. Tradycyjnie piątkowy wieczór to koncert "Folk'n'Roll". Na pierwszy ogień wystawiony został grający roots reggae zespół Village of Peace. Łagodnie bujające kompozycje (bez jakże popularnych obecnie wtrętów ska) szybko zjednały zespołowi przychylność słuchaczy.

Dział: 

Dodaj komentarz!