Festiwale, festiwale – z perspektywy radiowca

Maria Baliszewska

Lubię je, te festiwale z muzyką ludową w tytule – obojętnie, w jakim są stylu. Wychowałam się zawodowo między badaniami terenowymi a estradami festiwalowymi. Na studiach był obóz etnograficzny, poznanie twarzą w twarz i głosem w głos, a w pierwszym roku pracy radiowca cztery festiwale: w Płocku, Kazimierzu, Zakopanem i Mielcu. Jako kończący studia etnomuzykolog chciałam jak najczęściej jeździć w teren i tam rejestrować pieśni, rozmowy, zostawiać trwały ślad. Jako początkujący radiowiec zaczęłam doceniać rolę festiwali, czyli miejsc, gdzie co prawda wykonawcy występują w innym kontekście i roli, ale za to w jednym miejscu gromadzi się ich wielu. To ułatwia spotkanie, pracę, daje w krótkim czasie więcej nagrań, a tych w latach 70. brakowało w Polskim Radiu. Ileż to miejsca na antenie było wtedy dla tej muzyki! Może niekoniecznie dla TEJ, której dzisiaj chcielibyśmy słuchać – czystej, tradycyjnej, świetnie wykonanej. Ona wtedy była i to jaka, ale czas antenowy zajmowały inne podmioty wykonawcze: ZPiT Mazowsze, Śląsk, folklor opracowany kompozytorsko (niektórzy nawet robili to świetnie, vide np. Lutosławski, Baird, Pałłasz), zespoły radzieckie, orkiestry rozgłośni radiowych i ich produkcje niewiele zgoła mające wspólnego z istotą tej muzyki.
Dlaczego właśnie teraz wracam do tematu festiwali i tego, co one znaczyły i jaką odegrały rolę? Z perspektywy czasu widzę, że na nich przebijała się muzyka autentyczna i autentyczni wykonawcy – mimo przewagi zespołów pieśni i tańca. W roku 1978 jedyne duże monograficzne nagranie radiowe pozostawili w Płocku bracia Bednarze. W Nowym Targu w 1976 r. jedynej rejestracji dokonali Bojkowie z rodzin Lesków i Hodowańców. To do dziś bezcenny dokument. Przy okazji festiwali w Zakopanem latami nagrywaliśmy (my, radiowa ekipa) kapele podhalańskie z ich wspaniałymi muzykantami – Bolesławem Karpielem-Bułecką, Tadeuszem Gąsienicą-Giewontem, Tadeuszem Szostakiem-Berdą, Władysławem Zaryckim, Władysławem Obrochtą i wieloma innymi. Tych wielkich właściwie już nie ma. Zmalały też festiwale, bo indywidualności – te niosące przekaz pokoleń, magię muzyczną i pozamuzyczną – odeszły. Nowe – już nieliczne – rodzą się powoli i kształcą jeszcze wolniej. Ale festiwale nie straciły swojej ważnej edukacyjnej i poznawczej funkcji! Nie przestały być miejscem spotkań, zachętą do odkrywania nieodkrytych jeszcze melodii. Są też źródłem wiedzy dzięki nowym metodom jej budowania – warsztatom, prelekcjom, wspólnemu muzykowaniu, interdyscyplinarnym projektom, wystawom, multimediom. Tak, jestem miłośniczką festiwali, nawet tych lokalnych, skromnych, jednak nie mniej ważnych, jeśli są przemyślane. A są takie, szczególnie w wyróżniających się pod względem wiedzy o dziedzictwie i jego zachowaniu regionach – Wielkopolsce, Beskidach, na Podhalu, Lubelszczyźnie, Podlasiu, Podkarpaciu. Kiedy się je ogląda czy uczestniczy w nich, serce rośnie. Młode pokolenie też tam coraz chętniej zagląda.
Lubię festiwale, cieszę się, że ich przybywa i czekam na lato, kiedy odbywają się w całej Polsce.

Maria Baliszewska

Skrót artykułu: 

Lubię je, te festiwale z muzyką ludową w tytule – obojętnie, w jakim są stylu. Wychowałam się zawodowo między badaniami terenowymi a estradami festiwalowymi. Na studiach był obóz etnograficzny, poznanie twarzą w twarz i głosem w głos, a w pierwszym roku pracy radiowca cztery festiwale: w Płocku, Kazimierzu, Zakopanem i Mielcu. Jako kończący studia etnomuzykolog chciałam jak najczęściej jeździć w teren i tam rejestrować pieśni, rozmowy, zostawiać trwały ślad. Jako początkujący radiowiec zaczęłam doceniać rolę festiwali, czyli miejsc, gdzie co prawda wykonawcy występują w innym kontekście i roli, ale za to w jednym miejscu gromadzi się ich wielu. To ułatwia spotkanie, pracę, daje w krótkim czasie więcej nagrań, a tych w latach 70. brakowało w Polskim Radiu.

Dział: 

Dodaj komentarz!