Festiwal Huculski

W dniach 8-9 września 2001 roku odbył się w Werchowynie na Huculszczyźnie IX Festiwal Huculski. Jest to impreza doroczna, organizowana cyklicznie przez jedną z ośmiu większych miejscowości na Huculszczyźnie. W zeszłym roku festiwal odbył się w Kołomyi, którą z tej okazji całkowicie odnowiono, natomiast w tym roku tzw. „ślepy los” padł na Werchowynę – jednak o rok wcześniej niż to zamierzano, w związku z czym miasto nie dostało na czas odpowiednich środków i wiele rzeczy organizatorzy musieli wykonać własnym sumptem i kasą. Już sam festiwal mógłby być wystarczającą zachętą do wycieczki etnograficznej na Ukrainę, ale fakt, iż odbywać się on będzie właśnie w Werchowynie, cieszącej się szczególnym sentymentem naszej ekipy wakacyjnej, przesądził sprawę – trzeba było jechać.

Na miejsce dotarliśmy około południa, tuż przed oficjalnym rozpoczęciem święta. Już w autobusie dało się odczuć powagę sytuacji, kiedy na kolejnych przystankach dosiadały się do małej „pszczółki” coraz to nowe grupy wyelegantowanej młodzieży. Wzmożony ruch w okolicach przystanku i bazarku w Werchowynie, odmalowane krawężniki, odnowiony Dom Ludowy i duża drewniana scena już na pierwszy rzut oka zapowiadały nie byle jaką imprezę. Na jakimś urzędzie wywieszono plakat z bardzo ramowym programem, określającym tylko z grubsza godziny rozpoczęcia koncertów i dyskusji - trudno się zorientować, co, gdzie, kiedy. Poszliśmy do znajomych zostawić plecaki, coś zjeść i co nieco się ogarnąć po podróży, a kiedy wróciliśmy na centralny plac przed sceną i Domem Ludowym, wszędzie było już pełno ludzi, a z każdego kierunku nadciągali nowi. Właśnie zaczynały się występy.

Po mowach i przemowach przed sceną pojawiło się dziewczę lat około dziesięciu – w stylizowanym na huculski – cekinowym stroju, o niepotrzebnie przykrótkiej spódniczce, i po nieco dłuższym a kwiecistym powitaniu zaśpiewało do mikrofonu w rytm potężnych Yamah jakąś popularną pieśń, wykonując przy tym dobrze znany w całej Europie Wschodniej zestaw stosownych ruchów sceniczno-baletowych. Dziewczątko zapowiada się na prawdziwą Gwiazdę – to widać gołym okiem. Występowało zresztą poza konkursem.

Na scenie po kolei prezentowały się różne grupy taneczne. Kilkunastoosobowe zespoły z różnych miejscowości tańczyły aż się scena trzęsła. Bardzo dobrze wypadł zespół z Werchowyny, żywiołowo bawił publikę zespół młodzieży, bodajże z Jaremczy, pod przewodnictwem nieco chwiejnego przewodnika; z ogromnym wdziękiem tańczyły dzieci z werchowyńskiego zespołu Anny Pankiw. Zespół z zawianym przewodnikiem tańczył przed południem dla ludu wprost na ulicy, śmiało konkurując z tym, co się akurat działo na scenie, przy okazji budząc ogromne zainteresowanie złaknionych bezpośredniego kontaktu słuchaczy oraz wszelkiej maści fotografów. Zabawa jednak nie potrwała długo, bo w końcu zorientował się ktoś z organizatorów i wysłał posłańca, który dość arbitralnie zakończył imprezę „kuluarową”. Między zespołami prezentującymi autentyczny folklor huculski zdarzały się takie występy, jak choćby tańce kozaków w lekkim rytmie country, albo „Klep-Yamaha” – czyli muzykant grający na zwykłych kuchennych talerzach – ten ostatni wywołał prawdziwe i zasłużone owacje. Szkoda tylko, że z bliżej nieznanych powodów organizacyjnych występy można było podziwiać tylko z daleka albo „zza winkla”, gdyż obszerny kwadrat placu przed sceną obstawili policjanci i dopiero za ich plecami mógł się wspinać na palce widz. Ponoć miało to ułatwić widok jury siedzącemu w odległych ławkach, ale efekt był taki, że pod sceną było pusto, a wokoło tłum się cisnął.

Niestety, za późno zorientowałam się, że równolegle do występów tanecznych na dużej scenie, w dużej sali Domu Ludowego odbywa się przegląd wokalistów – na czym właściwie nawet bardziej mi zależało – nie mówiąc o tym, że impreza pod dachem była miłą odmianą od siąpiącego deszczu na dworze. Trafiliśmy tam pod koniec popisów dwóch małych dziewczynek, po nich wystąpił zespół śpiewaczy z Jaremczy w składzie około ośmiu „myszek”, które popiskiwały sobie cichutko do wtóru akordeonu łatwo wpadające w ucho piosenki. „Myszki” miały wyraźne wzięcie, dostały nawet jakieś wyróżnienie i zakwalifikowały się do niedzielnego występu laureatów. Przez scenę przewinęły się jeszcze chyba trzy artystki oraz chłopiec, który popisał się pięknie długą i zabawną anegdotą (tyle że akurat pointy nie zrozumieliśmy), poczym zaproszono na scenę jakąś znamienitą śpiewaczkę. Kiedy owa pani po wierszowanym wstępie wydobyła ze swej potężnej piersi proporcjonalnie potężny głos, ściany zadrżały, a publika w jednej chwili została wbita w fotele. To była prawdziwa huculska diva. Zainteresowanym mogę przedstawić nagranie jednej z popularnych kołomyjek w jej wykonaniu, gdyż obawiam się, że tym razem skromny papier nie jest w stanie oddać wrażeń słuchowych. Piosenką o pisance zakończyła popisy, znana już z porannych występów na dużej scenie, dziesięcioletnia Gwiazdeczka.

Obok koncertów zorganizowano wystawę haftów huculskich i kiermasze rękodzieła. Wystawa była prawdziwym rarytasem dla podpatrywaczy wzorów. Ściany holu Domu Ludowego obwieszone gęsto planszami, na których poprzyczepiano najrozmaitsze obszycia koszul i serwet z opisami, z którego regionu Huculszczyzny pochodzą, mogły przyprawić o niezły krzyżykowy zawrót głowy. Wystawę potraktowano z całą powagą sytuacji – wyłożono nawet z tej okazji księgę pamiątkową, do której zwiedzający bardzo chętnie się wpisywali. Stoisk handlowych nie było wiele, ale właściwie zarówno poszukiwacze ceramiki, jak i przyodziewków, czy też jarmarcznych cacek, mogli coś dla siebie wybrać.

Wieczorne atrakcje dorównywały tym oficjalnym z popołudnia. Zgodnie z programem odbyła się „dyskoteka” – a właściwie zabawa na świeżym powietrzu. Deszcz łaskawie na jakiś czas opuścił towarzystwo, a przez scenę przewinęła się cała plejada lokalnych i mniej lokalnych gwiazd muzyki pop. Każdy wykonawca śpiewał po dwa utwory i zmykał, ustępując miejsca kolejnemu (swoją drogą, trzeba ich było sporo zaprosić, żeby wypełnić wieczór!). Muzyka była raczej podobna do siebie, zgodna z duchem czasu i potrzebami tanecznymi licznie zgromadzonej młodzieży (daleka jednak od modnej u nas monotonnej sieczki rytmicznej), podobne były do siebie również kolejne młode artystki przeważnie tlenione na blond (nam najbardziej przypadł do gustu pan podobny do Krzysztofa Krawczyka z wcześniejszych lat). Zabawa była fajna, bo należy pamiętać, że ukraiński czy rosyjski pop ma w sobie całkiem niezłe brzmienia rockowe. Najdziwniejsze jednak było to, że nikt się nie dopominał o bisy, mimo autentycznego aplauzu – dwie piosenki, brawa, grzeczne zejście ze sceny i następny! Poszliśmy koło północy, kiedy znów zaczęło padać, więc nie wiem, do której trwała zabawa. Przy okazji festiwalu zorganizowano również spartakiadę, poza tym zjechała łańcuchowa karuzela, dzielnie konkurując z występami muzycznymi. W niedzielę po zakończeniu koncertów na boisko za dworcem autobusowym przeniosła się najwytrwalsza część publiki.

Nie można pominąć elementu integracyjnego całej imprezy, bo nie wiem, czy w rzeczywistości nie okazał się on dominujący. Wszędzie było pełno ludzi – nieczęsto Werchowyna ogląda takie tłumy. Festiwal stał się okazją do spotkania starych i nowych znajomych. Pomijając wszelkie lokale konsumpcyjne, w każdym sklepie (a Werchowyna ma dość bogatą infrastrukturę tego typu) był wystawiony stolik, przy stoliku grupka ludzi, na stoliku chleb, kiełbasa, słonina, wódeczka – i impreza na całego!

Niedzielny program obejmował obrzęd weselny i koncert laureatów. Wesele wystawiane na scenie zbiegło się z autentycznym weselem huculskim, które trwało w tych dniach w Werchowynie – grupy obserwatorów gromadziły się pod cerkwią, to pod urzędem, czy też na głównej ulicy, którą przejeżdżał konny orszak weselników w tradycyjnych strojach. Koncert laureatów był już tylko jeden – śpiewacy razem z tancerzami, ale trwał krótko, już o 16:00 nastąpiło zakończenie imprezy – szczerze mówiąc – zbyt nagle i zaskakująco. Zebrane towarzystwo niespecjalnie miało ochotę kończyć tak mile rozpoczęty dzień, więc jeszcze przed końcem koncertu tu i ówdzie zaczęły się gromadzić mieszane grupki muzykantów i słuchaczy celem wspólnej zabawy. Trafiliśmy akurat na imprezę w najbliższym sklepie, gdzie przygrywali studenci ze Lwowa. Po jakimś czasie sklepowa wygoniła całe towarzystwo, bo lokal został wynajęty na imprezę zamkniętą – jednak przeniesienie zabawy pod sklep wcale jej nie ostudziło – przeciwnie, rozpoczęły się nawet tańce, a kiedy zaczęło mocniej padać, całe towarzystwo przemieściło się do zadaszonego ogródka nowej knajpki bliżej dworca. Zabawa przybrała charakter biesiadny, ze śpiewami ukraińsko-polskimi, przy walnym udziale „przewodników” z Krakowa, i w sposób godny zakończyła festiwal.

Trudno jednak porównać Festiwal Huculski do naszego ludowego Kazimierza, choć takie skojarzenie nasuwało mi się, jak tylko usłyszałam o tej imprezie. Faktycznie, może i występują tu wyłącznie „autochtoni”, ale już jeśli chodzi o repertuar, to jest to raczej dzika mieszanka klimatów Kazimierza, Zakopanego czy Kołobrzegu - z Zieloną Górą na czele (dawny Festiwal Piosenki Radzieckiej). Lata radzieckiej indoktrynacji zrobiły swoje. Obok zespołów prezentujących czysty, piękny folklor, można było posłuchać i pooglądać sporo „cepelii” i wykonawców wybitnie estradowych. Wyuczone ukłony, szczere i bogate (w każdym sensie tego słowa) uśmiechy, miękkie gesty dłoni – tak dobrze znane z telewizyjnych relacji z rozmaitych festiwali w latach 70. – dziwnie gryzły się z huculskimi serdakami i słowami piosenek o Hali i Iwanku, z kolei doskonale współgrając z syntezatorowymi aranżacjami. Nie można jednak generalizować, bo np. po małej Gwiazdeczce w cekinowej mini, na scenę wchodził zespół świetnych tancerzy z Werchowyny albo jakiś męski chór śpiewający a cappella. Wśród podobnych do siebie pieśni o charakterze regionalno-patriotycznym trafiały się prawdziwe perełki kultury tradycyjnej, jednak trudno było je wszystkie wyłapać, jako że program imprezy niczego nie wyróżniał, ograniczając się do formy bardzo ogólnej ramówki czasowej. Aby repertuar trzymał się tradycyjnej (czyt. ludowej) konwencji, jury musiałoby przeprowadzić jakąś wstępną selekcję według określonych kryteriów. Nie wiadomo zresztą, czy konwencję należałoby ograniczyć tylko do ludowej. Skoro istnieje zapotrzebowanie na inną muzykę, np. disco, to może warto promować jej lokalnych wykonawców – współczesny Hucuł może grać współczesną muzykę, jednak wydaje się, że festiwalowi dobrze zrobiłoby wprowadzenie jakiejś kategoryzacji.

Pomimo tego wymieszania, festiwal wywarł niesamowite wrażenie. Wprawdzie nie wiem, kto zwyciężył, gdyż aspekty integracyjne przyćmiły nieco elementy oficjalne, ale podobno najlepszy okazał się zespół taneczny właśnie z Werchowyny, z czym, jak najbardziej się zgadzam. Jedno jest pewne – istnienie takiej imprezy jest potrzebne nie tylko dlatego, że służy podtrzymaniu świadomości etnicznej i tradycji tego regionu, lecz również z powodów czysto rozrywkowych. Gorąco polecam tę imprezę wszelkim folko- i „ukrainolubom” – za rok w Kosowie u podnóża Karpat.

Skrót artykułu: 

W dniach 8-9 września 2001 roku odbył się w Werchowynie na Huculszczyźnie IX Festiwal Huculski. Jest to impreza doroczna, organizowana cyklicznie przez jedną z ośmiu większych miejscowości na Huculszczyźnie. W zeszłym roku festiwal odbył się w Kołomyi, którą z tej okazji całkowicie odnowiono, natomiast w tym roku tzw. „ślepy los” padł na Werchowynę – jednak o rok wcześniej niż to zamierzano, w związku z czym miasto nie dostało na czas odpowiednich środków i wiele rzeczy organizatorzy musieli wykonać własnym sumptem i kasą. Już sam festiwal mógłby być wystarczającą zachętą do wycieczki etnograficznej na Ukrainę, ale fakt, iż odbywać się on będzie właśnie w Werchowynie, cieszącej się szczególnym sentymentem naszej ekipy wakacyjnej, przesądził sprawę – trzeba było jechać.

Dział: 

Dodaj komentarz!