Jeszcze kilka lat temu mogliśmy narzekać na zbyt małą ilość okazji do posłuchania folku. Obecnie nadmiar może przyprawić o zawroty głowy. Nawet najzagorzalsi nie są przecież w stanie się rozdwoić. A może rzec by trzeba "roztroić" aby w ostatni weekend lipca uczestniczyć we wszystkich zorganizowanych festiwalach. Rozstaje 2000 w Krakowie, Folk Fest w Krotoszynie, EuroFolk Na Pograniczach w Sanoku - trzy festiwale, trzy różne koncepcje tychże, trzy odległe specyficzne miasta - rzecz wcześniej niespotykana. I o ile w Krakowie słychać było echa barwnej kultury dawnej Galicji, a Krotoszyn sięgał głębiej w nurt alternatywny to organizatorzy festiwalu sanockiego postawili na brzmienia ostrzejsze, bardziej folk-rockowe, choć zwolennicy innych klimatów także mogli znaleźć coś dla siebie. Tegoroczna XVIII już edycja festiwalu "Na Pograniczach" została połączona z odbywającym się w różnych miastach festiwalem EuroFolk. Mariaż ów niewątpliwie wyszedł imprezom na dobre, zważywszy chociażby na rangę patronów (m.in. TV Polonia, TVP Regionalna). Ciekawie wyglądała również lista zaproszonych zespołów gdzie pojawiły się grupy mi obce. Oczywiście magnesem przyciągającym większą publiczność są zespoły znane więc ich nie zabrakło, by wspomnieć chociażby o Open Folku, Carrantuohill czy Brathankach.
Na terenie festiwalu pojawiłem się kilkanaście minut przed oficjalnym otwarciem. Wcześniejsze przybycie dało mi okazję wysłuchania największego kuriozum owej imprezy czyli zespołu Ostrowiacy. Typowa folklorystyczna kapela pieśni i tańca zaprezentowała wszystko to czego moje uszy i oczy w muzyce ludowej nie tolerują - sztuczność i napuszenie, pstrokate stroje i przypinane warkocze. Stojący obok mnie pan, który najwyraźniej był szefem owej kapeli powiedział, że Ostrowiacy to zespół "z po prostu polskiej wsi". Ciekawe co to takiego ta "polska wieś"?
No, ale nie ma tego złego... Niedługo potem EuroFolk został formalnie rozpoczęty. Pierwszego dnia koncert pt. "Celtowie na Podkarpaciu" otwierała o dziwo Pole Chońka. Początkowo planowany na niedzielę występ zespołu został przesunięty, ponieważ tego wymagała prezentacja medialna festiwalu (cokolwiek miałoby to znaczyć). Mniejsza z tym, skoro zupełnie nie przeszkodziło to muzykom w pokazaniu się od najlepszej strony.
Niesmak po Ostrowiakach zastąpiła niekłamana radość z obcowania z muzyką zespołu z Ustrzyk Dolnych. Zarówno dbałość aranżacyjna jak i zaangażowanie emocjonalne były słyszalne na każdym kroku. Muzyczna podróż po tym zakątku Karpat, gdzie swoją kulturę pielęgnowali Łemkowie i Bojkowie tryskała energią.
Zdecydowaną zmianę klimatu przyniosły kolejne występy już mniej lub bardziej odpowiadające celtyckiej konwencji. Perspektywa spędzenia siedmiu kolejnych godzin w klimatach Zielonej Wyspy i okolic nie napawała mnie zbytnim entuzjazmem tym bardziej, że pogoda zrobiła się także wyspiarska - jednym słowem lało.
Po kilkunastominutowym występie grupy tanecznej Finnan Geas na scenie zainstalowała się Galicja Folk Band. Zespół o tyle nietypowy w gronie pozostałych gości, iż spektrum jego zainteresowań sięga dalej niż najdalej wysunięty na zachód brzeg Irlandii. Muzykę celtycką grali też, lecz bazę ich koncertu stanowiły utwory wywodzące się z tradycji amerykańskiej. Okazało się jednak, że zielonym wzgórzom Irlandii całkiem niedaleko do zboczy Apallachów, a zakręcony bluegrass naturalnie brzmi w towarzystwie reela. Zespół przyznaje się także do inspiracji francuskim jazzem, lecz niestety w jego grze nie udało mi się odnaleźć cygańskiej pasji w stylu Django Reinhardta.
Prawdziwą pasją natomiast podzielił się ze słuchaczami Shannon. Zespół, podążający konsekwentnie swoją drogą, jest obecnie najbardziej progresywnym zespołem na celtyckim podwórku w Polsce. Choć pozornie może się wydawać, że w graniu "celtyckopodobnym" osiągnięto już wszystko Shannon jest żywym przykładem, jak wiele zostało jeszcze do zrobienia. Muzycy omijając z dala miraże pubowej kariery koncentrują się na rozwoju własnego stylu. Fenomenalnie brzmiały ich interpretacje zdawałoby się wyświechtanych standardów takich jak Foggy Dew czy Amazing Grace. Pierwszy doczekał się aranżacji skłaniającej się ku jazzowi, a drugi grany przez Marcina Rumińskiego na wielkich szkockich dudach po prostu zapierał dech. Od razu słychać, że zespół całym sercem oddaje się swojej fascynacji. Nie usłyszy się tu bluesa czy nut góralskich granych "bo tak się podoba publice". Wszyscy muzycy występowali w jednolitych kolorystycznie szkockich kiltach, co na swój sposób także podkreślało specyfikę grupy.
Szkoda, że nie udało się podtrzymać niezwykłej atmosfery kolejnemu zespołowi, choć sama nazwa powinna zobowiązywać. Stonehenge, bo o nim mowa to, niestety, tylko średnia krajowa muzyki celtyckiej ze wszystkimi tego zaletami i wadami. Dobrze zgrani muzycy zaprezentowali średnio interesującą wiązankę reeli, jigów i czegoś tam jeszcze. Z księżyca chyba wzięte wstawki podhalańskie absolutnie nie pasowały do całości. Cóż, skoro zespoły takie jak Stonehenge powstają to niewątpliwie jest na nie zapotrzebowanie, lecz artystycznie jest to wyważanie otwartych drzwi. Kilka lat temu tak samo grał Carrantuohill. A muzycy, którzy na scenie wyglądali tak, jakby ktoś do grania zmusił ich siłą, raczej przychylności sobie nie zdobędą.
Kolejny krótki występ Finnan Geas przebiegał już w gorętszej atmosferze (choć faktycznie było coraz zimniej, a deszcz nie miał najmniejszej ochoty przestać padać) a tancerze wypadli lepiej i bardziej zgranie. W planie kolejno występować miał nieznany mi Zayazd. Koncertu postanowiłem posłuchać spod zadaszenia. Wielkie było moje zdziwienie, gdy usłyszałem bombardę i w dodatku brzmiącą zupełnie jakby grał na niej Paweł Iwaszkiewicz. No i rzeczywiście, znów mała korekta w harmonogramie i na scenie pojawił się Open Folk. Chyba by mnie drodzy Czytelnicy "Gadek" zabili śmiechem, gdybym spróbował tłumaczyć co to Open Folk - każdy przecież wie. Wbrew deklarowanej miłości muzyków do Irlandii zdecydowanie częściej sięgali oni po motywy zakorzenione w tradycji bretońskiej i ogólnie francuskiej. Od szalonych bretońskich an dro po mniej karkołomne lecz równie piękne tańce korowodowe branle. Wszystkie w magicznym wykonaniu, z którego Open Folk słynie nie od dziś. Elektryzowały momenty, w których do dwóch dialogujących bombard dołączała się gitara elektryczna. Wystarczyło zamknąć oczy i już słyszało się trzy bombardy. To rzadki, acz pouczający przykład pomysłowego wykorzystania instrumentu rockowego. Największą sensacją występu było kilka niezwykłych pieśni z XIII wieku zaśpiewanych przez Wandę Laddy. Pochodzą one ze zbioru ok. 450 cantigas (pieśni) napisanych przez Alfonsa X Mądrego (Alfonsa el Sabio) króla Kastylii i Leonu. Utwory owe swoją melodyką bardzo zbliżone do muzyki trubadurów, wywołały żywą reakcję słuchających, a zespół bisował trzy lub cztery razy. Tak zakończył najlepszy, według mnie, występ festiwalu.
W końcu przyszła pora na Zayazd. Grupa prezentowała muzykę country w trudnym do zniesienia stylu zbliżonym do tzw. muzyki biesiadnej. Przepraszam za dosadność, ale twórczość ta być może nadawałaby się do westernu pt. "Bolek i Lolek na Dzikim Zachodzie". Za to bardzo przyzwoicie zaprezentował się Shamrock z Suwałk, który ujął mnie niewymuszoną radością grania i kilkoma utworami opartymi na motywach suwalskich, które przypominały najlepsze dokonania Jak Wolność To Wolność.
Trudne zadanie rozgrzania zziębniętej i przemoczonej publiczności stało przed Przylądkiem Starej Pieśni, który pomimo powrotu do klimatów bretońskich zdecydowanie zaostrzał ich brzmienie. Swoiste folk-rockowe aranżacje uczyniły z nich świetną muzykę do rozruszania nóg, z czego skwapliwie wiele osób skorzystało. Szkoda tylko, że nienajlepsza jakość dźwięku pod samą sceną precyzyjne granie zmieniała niekiedy w ścianę dźwięku, z której trudno było wyłowić konkretne nuty. Widać było, że Przylądek to wyjadacze, którzy nie dość, że bawią publiczność to sami z grania czerpią przyjemność. Nawet w czasie gry, na scenie, która dla niektórych zespołów zdawała się być miejscem katuszy, basistę i skrzypka stać było na tańcopodobne wygłupy.
Kończący pierwszy dzień festiwalu Carrantuohill oczywiście nie zawiódł. Szkoda, że oprócz bardzo ciekawego utworu na uillean pipes (dudy irlandzkie) zespół niczym szczególnym mnie nie zaskoczył. A może już nie byłem w stanie (zbliżała się północ) niuansów wychwycić. W każdym razie występ był dobrym podsumowaniem całej celtyckiej eskapady. Szkoda, że nie zaproszono innych dynamicznie rozwijających się zespołów grających muzykę bretońską i dawną - obraz muzyki celtyckiej w Polsce byłby wtedy jeszcze pełniejszy, ale nie można wszystkich zaprosić.
Niedziela, dzień drugi i ostatni EuroFolku 2000 przywitała nas zdecydowanie lepszą pogodą, co zaowocowało dużo większą liczbą słuchaczy. Koncert niedzielny miał dosyć enigmatyczny tytuł "Miedze Europy", co w praktyce przełożyło się na mocno zróżnicowaną muzykę, już nie tak spójną jak dnia pierwszego.
Oszczędzę sobie i Czytelnikom dokładnego opisu koncertu grupy Bigle. Nie pamiętam już czy grali "Hej sokoły" czy inne "Czarne oczy". Mniejsza o to. Występ zespołu, który za sukces przypisuje sobie granie z Andrzejem Rosiewiczem, był przynajmniej komiczny. Muzyczną wycieczkę w rejony stojące w opozycji do Bigli zaserwował Kwartet Bieszczadzki. Muzyka oscylująca od mainstreamowego, nowoczesnego, opartego na motywach ludowych jazzu do niesamowitych, granych na saksofonie barytonowym psycho-rockowych wycieczek w stylu legendarnej grupy Morphine niestety nie została przyjęta ciepło. Cóż godzina 16.00 to nie najlepsza pora na takie granie.
Dużo lepiej odebrana została Extra Formacja Górali Beskidzkich - zespół wyróżniony nagrodą TV Polonia na tegorocznej Nowej Tradycji. Drogę dla nowoczesnych aranżacji motywów góralskich przetarli m.in. Golcowie, a Extra Formacja skwapliwie z trendu owego czerpie korzyści. Oprócz podbitych perkusją hitów typu "Wina nalej" na koncercie znalazło się coś i dla zwolenników bardziej ortodoksyjnego brzmienia. Nostalgicznie wręcz zabrzmiał węgierski czardasz zaśpiewany i zagrany na smykach. Swoje chwile miała także pasterska trąbita, na której grana melodia rozpoczęła koncert. Na mój gust zbyt dużo było, mimo wszystko, nachalnej perkusji, która muzyce nie dodawała wyrazistości, a raczej przeciwnie.
Kilka ciepłych słów należy się warszawskiej formacji Le Blue. Po pierwsze za kilka prostych, bardzo dynamicznych rhythm'n'bluesów. Po drugie za próby kombinowania i wplecenia we własną stylistykę wątków zarówno słowiańskich jak i jamajskich. I po trzecie za przebojową, ubraną w krwistoczerwone wdzianko wokalistkę, która dodatkowo grała na harmonijce ustnej.
Legenda krajowej sceny folkowej, czyli Sierra Manta wystąpiła następna. Niestety, tych, którzy spodziewali się andyjskiego grania we wspaniałych aranżacjach spotkał srogi zawód. Zespół już zszedł z krętych ścieżek gór Ameryki Południowej. Szkoda tylko, że ze stratą dla siebie. W Sanoku zaprezentowali jakże popularne obecnie granie czerpiące przede wszystkim z tradycji słowiańskich - od Bałkanów po Podhale. W tej materii w chwili obecnej trudno o zaprezentowanie czegoś odkrywczego, a i konkurencja niemała. Aranżacje Sierry były bardzo skromne, a zbyt dużą rolę grały bas i perkusja. Dużo ciekawiej na tym poletku prezentują się dokonania Dikandy czy Się Gra.
Bardziej popowe oblicze folku zaprezentowała grupa Ajagore. Nie narzucające się aranżacje tchnęły spokojem. Największym atutem zespołu były trafnie dobrane tradycyjne teksty. Występ ten był jak cisza przed burzą, bo oto jak huragan na scenę wpadła Orkiestra Dni Naszych. I mimo że nie przepadam za studyjnymi nagraniami grupy, to formacją koncertową są doskonałą. Od razu poderwali publiczność do tańca. Jak w tyglu wymieszane wątki wszystkiego co popularne - od szant i folku do ciężkiego grania z motywami Nirvany i Metalliki - bardzo się podobały. Jeden moment wprawił mnie w osłupienie - czyżby na festiwal zaproszono Ankh? Sprawa była jasna - skrzypek ODN to jednocześnie członek postpunkowego Ankhu i dla "dobicia" publiki zagrał największy przebój owego zespołu oparty na motywie N. Paganiniego. Wszystko podane zostało prosto, momentami dosadnie, lecz w tym szaleństwie była metoda.
Rozpętaną pod sceną gorączkę umiejętnie podsycił, występujący po raz kolejny, Przylądek Starej Pieśni. W niedzielnym koncercie zespół ujawnił swoje słowiańskie fascynacje. Była to głównie muzyka z rockowym pazurem, lecz pojawiła się także funkująca wersja "Lipki". Momentami muzycy wracali również w rejony celtyckie.
Moim faworytem dnia był węgierski Ghymes, który zważywszy na ilość koncertów granych w Polsce jest chyba najpopularniejszym u nas zagranicznym zespołem folkowym. Całkowicie zasłużenie, bo taki feeling i luz w graniu prezentują tylko nieliczne polskie zespoły. W połączeniu z niebanalnie zaaranżowanymi kompozycjami i olbrzymim instrumentarium dało to efekt piorunujący. Z tradycyjnych tematów muzycy krzesali ogień. Oniryczne partie skrzypiec przeplatały się z brawurowymi partiami saksofonów. Momentem szczytowym koncertu był grany na szałamai na tle opętanego akompaniamentu na bębnach, zahaczający o melodykę turecką, utwór. Skandalem był, natomiast, fakt, że Ghymes nie mógł wykonać ani jednego bisu, bo na scenie musiały instalować się przez godzinę (!) Brathanki.
Plac przed sceną był już szczelnie wypełniony, gdy Brathanki - zespół dalece bardziej będący fenomenem socjologicznym niż artystycznym, rozpoczął swój występ. Można ich lubić bądź nienawidzić, lecz nie sposób negować tego, że trafiają do ludzi. Doskonale przyjęty występ, oczywiście (!) zakończony bisami, zakończył tegoroczną edycję EuroFolk.
Ogólne wrażenie, które festiwal pozostawił na mnie jest pozytywne. Bardzo dobrze się stało, że na mapie Polski zdecydowanie zaznaczył swoją obecność kolejny festiwal. Nie ma on, co prawda, rangi i renomy Folk Fiesty czy Folk Festu, lecz ma szansę taką uzyskać. Klucz tkwi zapewne w doborze wykonawców. W tym roku czuć było, że niektóre zespoły żadną miarą nie przystawały do imprezy. Skrócenie programu mogłoby wyjść jej na zdrowie. Nawet odbiorcy nawykłemu do takiego brzmienia trudno wytrzymać dziewięć godzin koncertów, chyba że program był przygotowywany z myślą o "przechodniach", którzy zatrzymają się na chwilkę, posłuchają i pójdą dalej. Brakowało też imprez towarzyszących typu warsztaty tańca lub akcje plastyczne, dzięki którym można by "odpocząć" nieco od muzyki. Z tym większym zainteresowaniem oczekuję przyszłorocznej edycji, która, mam nadzieję, będzie jeszcze lepsza.
Tegoroczna XVIII już edycja festiwalu "Na Pograniczach" została połączona z odbywającym się w różnych miastach festiwalem EuroFolk. Mariaż ów niewątpliwie wyszedł imprezom na dobre, zważywszy chociażby na rangę patronów (m.in. TV Polonia, TVP Regionalna). Ciekawie wyglądała również lista zaproszonych zespołów gdzie pojawiły się grupy mi obce. Oczywiście magnesem przyciągającym większą publiczność są zespoły znane więc ich nie zabrakło, by wspomnieć chociażby o Open Folku, Carrantuohill czy Brathankach.