Lato'99 już minęło, a wraz z nim kolejny festiwalowy sezon. Jedną z pierwszych imprez, jaką wielbiciele folku mieli okazję zobaczyć była Folk Fiesta w Ząbkowicach Śląskich, trwająca od 9 do 11 sierpnia. Niemniej, mimo dużej odległości czasowej, dzielącej nas od tego wydarzenia kulturalnego, należy się czytelnikom niewielkie, choć zdezaktualizowane sprawozdanie - choćby dlatego, że była to jubileuszowa dziesiąta, edycja festiwalu.
Była zarazem pierwszą, w której brała udział autorka tego tekstu. W nieznane mi okolice Wrocławia jechałam z zainteresowaniem - jak się okazało, uzasadnionym. Pozwolę sobie w tym miejscu na małą dygresję. Przyjeżdżający do Ząbkowic mogą cieszyć nie tylko uszy czarowną muzyką folk, ale i oczy - przepiękną architekturą. Mnóstwo jest bowiem w tym miasteczku zgrabnych kamieniczek zdobionych w płaskorzeźby i małe wieżyczki - a i same Ząbkowice są nader malowniczo położone na górzystym terenie. Natomiast sam festiwal odbywa się - uwaga! - w romantycznych ruinach zamku, co powinno być dodatkowym atutem w oczach wielbicieli folku. Ponieważ Fiesta jest rzeczywiście imprezą zakrojoną na dużą skalę, koncerty nie odbywają się w jednym miejscu (tj. na dziedzińcu wspomnianego zamku), ale także w podziemiach (odpowiednio chłodnych i wilgotnych) oraz w specjalnym namiocie, rozstawionym pod murami. Niekiedy występy organizowano na wszystkich wspomnianych scenach jednocześnie, co trochę utrudniało reporterce "Gadek z Chatki" pracę (a artystom koncentrowanie się - ale o tym później). Jednak w piątek wszyscy widzowie zebrali się w murach zamku, pod gołym niebem.
Pierwszym i tradycyjnym już punktem programu było uroczyste (choć nie przesadnie oficjalne) otwarcie festiwalu z udziałem władz miasta i oczywiście dyrektora artystycznego imprezy, Krzysztofa Kubańskiego. Przemówienia nie były na tyle długie, żeby znużyć widownię - a nawet jeżeli by tak się stało, niewątpliwie dostateczną rekompensatę stanowił piątkowy koncert, moim zdaniem najlepszy jaki odbył się na tegorocznym festiwalu.
W grafiku występujących jako pierwszych umieszczono formację "Jak Wolność to Wolność" - zapewne dla rozgrzania publiczności. Tymczasem ci okazali się prawdziwymi gwiazdami - nie tylko dla reklamującego ich z zapałem konferansjera Wojciecha Ossowskiego, podkreślającego "kombatancką" przeszłość zespołu z czasów stanu wojennego. Oprócz niego swoje uwielbienie dla "Wolności" (chyba także i w dosłownym znaczeniu) wyrażało w spontanicznym i szalonym tańcu pod sceną około 30 osób (większa ilość pojawiła się tylko podczas koncertu formacji "Transsylvanians"). Czemu to zawdzięczali nasi muzycy? Ano, pewnie temu, że ich utwory (które po raz pierwszy miałam okazję słyszeć cztery lata temu na festiwalu w Radomiu) wciąż zaskakują świeżością brzmienia, szczerością bez rutyny. Najwidoczniej sami są przekonani, że przekazują w swoich utworach prawdę i tylko prawdę - a że może niewiele ma to wspólnego z klasycznym folkiem poza kilkoma balladami ("Lipka", "Podolanka")? Cóż, powiedziałabym, że na Folk Fieście mieliśmy do czynienia z jeszcze bardziej "rockowymi" artystami. Ponadto członkowie grupy, zwłaszcza basista, znakomicie nawiązują kontakt z widzami i nie wstydzą się tego robić. Niewątpliwie nie uprawiają, jak niektóre formacje "sztuki dla sztuki", lecz sztukę dla uszczęśliwienia innych (co im się w pełni udaje).
Kiedy w końcu po długim, wyczerpującym nie tylko dla zespołu , ale i tańczących, występie pozwolono "Wolności" zejść ze sceny, publiczność nie mogła się spodziewać, że było to dopiero preludium do jeszcze lepszej, jeszcze bardziej wciągającej zabawy. Niewielu z siedzących na widowni znało formację Transsylvanians (wbrew nazwie składającą się tylko z jednego Węgra, a oprócz niego z Niemców i Rosjan). Wielu znało muzykę tamtego regionu - ognistą, szybką, pełną energii, ale nie spodziewało się, że można ją zagrać w taki sposób - z użyciem instrumentów elektrycznych w rockowych aranżacjach. Udało się to, i to doskonale. Transsylvanians dali doskonały koncert, przy którym publiczność wpadła w istny szał, niezależnie od wieku i płci. Co do piszącej te słowa, to odnosiła się ona początkowo sceptycznie do repertuaru grupy, nie dając się uwieść specyficznemu brzmieniu (gdzieś w elektronice ginął, niestety, głos moich ulubionych skrzypiec). Ale choć grupie "Transsylvanians" daleko do mojego ideału, nie mogłabym zarzucić absolutnie niczego stronie technicznej ich grania. Aranżacje były starannie przygotowane, a instrumentami muzycznymi posługiwano się znacznie sprawniej niż w niejednym zespole rockowym. To, że wśród ostrych dźwięków zniknęła bolesna melancholia karpackich melodii nie zniechęciło publiczności. Muzycy trafili w jej gust właśnie dzięki temu ostremu, a więc w dzisiejszych czasach łatwiej przyswajalnemu, brzmieniu. Podobała się też popisowa gra na skrzypcach (niestety, także elektrycznych) oraz z przymrużeniem oka traktowane aranżacje węgierskiej muzyki poważnej - rzecz jasna, również opartej na "motywach ludowych"(Bela Bartok). W pewnym sensie Transsylvanians grali, można powiedzieć, współczesną muzykę ludową - taką, przy której wszyscy (czytaj: cały lud) doskonale się bawi, muzykę na którą nasze ciała nie mogą pozostać obojętne. Jedynym zgrzytem w znakomitym występie było... rapowanie podczas ostatnich utworów - ale no cóż, widać taka to już dzisiejsza moda (bo ten sam sposób śpiewania usłyszeliśmy i u rosyjskich Farlanders). Niemniej koncert usatysfakcjonował zarówno urzędujących pod sceną punków, jak i miejscowych widzów, uczestniczących w nim z rodzinami. Wszyscy tańczyli czy choćby kołysali się w rytm transowej muzyki. Rozpaleni oczekiwali na dalsze rewelacje, na kolejną porcję "mocnego uderzenia" - którą też zaraz otrzymali. Ale czy rzeczywiście o takie uderzenie chodziło? Po Transsylvanians pojawili się na scenie członkowie słowackiej grupy "Orlek", opisywanej jako największe odkrycie muzyczne górniczego regionu Zagorje. Wprawdzie w swoim kraju formacja była nagradzana w kategorii muzyki etnicznej i folk, ale zaproszenie jej na Folk Fiestę do Polski było ewidentnym błędem. Repertuar Orleka w żadnym wypadku nie może być uznawany za folkowy. Najbardziej trafne byłoby chyba użyte przez Wojciecha Ossowskiego porównanie do naszego Pawła Kukiza - bo u Orleka podobnie jak w wypadku tego artysty, folkowe były tylko teksty piosenek (a tych publiczność, jak się można domyśleć łatwo, nie rozumiała). Same zaś melodie i aranżacje mimo zastosowania "ludowego" instrumentarium (banjo, harmonia) były punkowe, bluesowe - ale nie oparte na folklorze. Ogólnie rzecz biorąc, zespół był świetny technicznie, ale koncert raczej na miarę Jarocina niż festiwalu ząbkowickiego.
Widzowie jednak przeczekali go cierpliwie, i nic dziwnego - deserem miał być wszak występ Trebuniów - Tutków, znanych i lubianych także przez "niefolkową" publiczność. Zapewne oczekiwano góralskich "standardów" takich jak "Ostań moim tłumacem" czy "Wolny i ślebodny". Cóż, drodzy czytelnicy - wiele bym dała, żeby poznać myśli festiwalowych gości, kiedy Trebunie zjawili się wreszcie na scenie!
Dowiedzieliśmy się z zapowiedzi, że na Folk Fieście mają wystąpić ze specjalnym programem, który opracowali wraz z W. Kiniorskim i który prezentowali dotychczas tylko raz - na jazzowym festiwalu w Krakowie. Już sama ta informacja wzbudziła we mnie pewne podejrzenia, a kiedy na scenie, oświetlonej barwnymi reflektorami i lampami stroboskopowymi ustawiono szereg instrumentów elektronicznych, podejrzenia te przerodziły się w pewność. Trebunie - Tutki zrezygnowali z tradycyjnego repertuaru, na rzecz eksperymentu z elementami... techno. Kiedy zabrzmiały pierwsze uderzenia widownia siedziała wprawdzie dalej na miejscach - zapewne na skutek szoku - ale już po kilku minutach zaczęła masowo opuszczać dziedziniec, złorzecząc pod nosem. Reporterka "Gadek z Chatki" wytrwała dzielnie na swoim posterunku, osłaniając tylko oczy przed migotaniem stroboskopów - kiedy zaś przyzwyczaiła się do elektronicznego podkładu i rozbrzmiewających na jego tle ludowych przyśpiewek Ani Trebuni, stwierdziła ku swemu zaskoczeniu - podobnie jak część zgromadzonych - że eksperyment jest całkiem udany. Był to bowiem ewidentny eksperyment: występ, którego nie należy powtarzać zbyt często, ale co kilka koncertów, żeby zaskoczyć widownię. Kilkadziesiąt osób wyjdzie - część jednak zostanie. Można lubić elektroniczne brzmienie lub nie, ale nie wolno nie doceniać wysiłku z jakim Trebunie - Tutki zmieniają swój image artystyczny. Należą im się wręcz gratulacje z tego powodu, że nie poprzestają na dotychczasowych osiągnięciach, a wciąż rozwijają się i poszukują nowych sposobów grania folku. Po drugie, brawa również za to, że udało im się zatrzymać choć część tradycyjnie nastawionej do ich repertuaru publiczności i skłonić ją do tańca, choć nie tak żywiołowego jak wcześniejszy. Ci, którzy zostali, nie żałowali swojej decyzji - mieli okazję uczestniczyć w ciekawym widowisku "światło i dźwięk", wkroczyć do nieznanej krainy.
Żal tylko jednego - ten niewątpliwie kulminacyjny punkt programu nie został zaplanowany jako ostatni. Po jego zakończeniu napięcie wyraźnie spadło, na czym nie skorzystała Orkiestra Dni Naszych. Jej łagodny, balladowy repertuar wypadł blado w porównaniu z różnorodną gamą środków wykorzystanych przez Trebuniów. Orkiestra zatrzymała przy sobie niewielką część publiczności, która chciała jeszcze na dobranoc posłuchać muzyki z pogranicza szant i poezji śpiewanej. Pozostali udali się do hotelu i schroniska, żeby wypocząć przed sobotą, która miała być w założeniu najciekawszym dniem festiwalu. I owszem, imprez nie zabrakło.
Pod namiotem odbyła się Mała Fiesta dla dzieci (świetny pomysł na zachęcenie miejscowych rodzin do odwiedzin w Zamku), potem powtórnie zagrali - tym razem standardowy repertuar - Trebunie, gdy tymczasem w klubie festiwalowym koncertowali kolejno: reprezentanci Lublina - Jahiar Group, potem Kroke (polscy "klezmerzy" z tradycyjnym, lecz cenionym w Europie repertuarem, występujący już na scenach razem z Vanem Morrisonem czy Ravi Shankarem, a więc w towarzystwie gwiazd z pograniczu folku i rocka) oraz Ramantik (Szwedzi, niby rozmiłowani w melodiach ludowych swojego kraju, ale przekornie wykorzystujący instrumenty takie jak choćby saksofon). Jednak nie występy w klubie, z natury rzeczy mogącym pomieścić ograniczoną ilość widzów, ale te pod namiotem zyskiwały największą popularność. Tam prowadzono warsztaty taneczne. Do tańca przygrywali nam szwedzcy Den Flygande Bokrullen, wspomagani przez prowadzącego warsztaty, świetnie znającego język polski Leona Blanka. Bez pomocy instruktorów natomiast musieli sobie radzić Music Painters (grupa Bernarda Masseli, Krzysztofa Ścierańskiego i Jose Torresa konsekwentnie skręcająca w okolice jazzu) i Muzykanci (grający na słowiańską nutę). Zanim się człowiek obejrzał, już nadeszła 19.00 i trzeba było biec, żeby zająć miejsce na dziedzińcu. Koncert wieczorny zapowiadał się - ze względu na spory udział wykonawców "z importu" - równie ciekawie. Zresztą z reguły na festiwalach sobota jest dniem zarezerwowanym dla najciekawszych artystów. Tak miało być zapewne i tym razem - ale plany organizatorów się nie powiodły. Mnie w każdym razie sobotni wieczór przyniósł uczucie zawodu.
Sanocka Matragona poszła na pierwszy ogień - niestety, można to rozumieć dosłownie. Zespół ten (o czym mogliśmy się przekonać niejednokrotnie na Mikołajkach Folkowych) gra znakomicie, używa nieznanych u nas, a pochodzących z najodleglejszych stron świata instrumentów, nieustannie doskonali swoją technikę gry. Kompozycje są kunsztowne i starannie ułożone, słucha się ich z rozkoszą - cóż z tego, skoro nie nadają się "dla mas"? Muzyka Matragony ma kameralny charakter, doskonale brzmi w małych przyciemnionych salach - a przy rozgadanym, przemieszczającym się tam i z powrotem tłumie ludzi, nie brzmi w ogóle - bo jej po prostu nie słychać. Tłum zaś przemieszczał się, jako że - mimo wyraźnego poparcia TVP dla zespołu (część koncertu nagrywano dla TV), repertuar nie wzbudził zainteresowania. Aż żal było patrzeć na wysiłki muzyków, próbujących przebić się przez ten hałas. Nawet gdy po kilku długich kompozycjach instrumentalnych przyszła kolej na piosenki do "tekstów" Federico Garcia Lorci, nie pomogło to zmienić nastawienia widowni. Sądząc z posłyszanych przeze mnie komentarzy, muzyka Matragony nadal pozostawała niezrozumiała, nie znajdowała jakiegokolwiek oddźwięku u ludzi nie związanych z folkiem - tym bardziej, że członkowie grupy nawet nie próbowali nawiązywać z takimi kontaktu podczas występu. Zaprezentowali zatem dokładnie przeciwne podejście niż poprzedniego wieczoru "Jak Wolność to Wolność". Jeżeli taki mają styl koncertowania - trudno; ich wybór. Ale wobec tego powinni się znaleźć w klubie festiwalowym, wśród grona koneserów folku, a nie przed widownią, spragnioną po prostu zabawy.
Z równie nikłym zainteresowaniem spotkała się długoletnia gwiazda polskiego folku - Kwartet Jorgi (nawiasem mówiąc, lider Maciej Rychły, świetnie sprawdził się tego wieczoru w konferansjerce). Koncertu słuchali tylko skupieni pod sceną fani, reszta gości natomiast tkwiła w bezruchu, zapełniając czas występu wymianą złośliwych komentarzy. A przecież koncert był dobry, muzyka Kwartetu jak zawsze barwna i świetnie nadająca się do odtwarzania na świeżym powietrzu. Pewnie zostałaby doceniona, gdyby nie fatalny błąd organizatorów - mianowicie w tym samym czasie ciągle trwały pod namiotem warsztaty taneczne, a że akurat brali w nich udział Transsylvanians, o których nadzwyczajnych możliwościach już zdążyła się rozejść fama... Sami czytelnicy rozumieją, że w tej sytuacji nawet posiadacze biletów woleli opuścić Zamek i potańczyć przy "dającej czadu" kapeli. W ten sposób Kwartet Jorgi stracił sporą część młodej, o niekonserwatywnych upodobaniach widowni (poza zagorzałymi wielbicielami), a starszym trudno było przyswoić sobie nieschematyczne aranżacje motywów ludowych czy kompozycji Chopina.
Wstęp był więc mało zachęcający - a sytuację pogorszył najbardziej zaskakujący element festiwalu: niespodziewany występ Jerzego Andruszki. Co tam robił mistrz drumli (skoro nie zapowiadano wcale jego udziału w żadnym programie), po co wyrzucono go na scenę, a po dziesięciu minutach ściągnięto - pozostaje dla mnie zagadką. Najpewniej zrobiono to, żeby prezenter Maciej Rychły mógł się przebudzić po występie - bo na pewno nie dla rozgrzania publiczności, której niezadowolenie w tym momencie osiągnęło apogeum. Na szczęście, zaraz potem pojawili się Farlanders i udało im się zatrzeć złe wrażenie.
Ten rosyjski zespół nie pierwszy i, jak się okazało, nie ostatni raz koncertował w Polsce (wcześniej brał udział w Jazzie nad Odrą, później w Festiwalu w Sopocie). Do jego popularności na pewno znacznie przyczynił się świetny głos Inny Zhelenska - głęboki, pełny, mocny, porównywalny z głosem Mari Boine-Persen (obie panie śpiewają zresztą w podobnym stylu). Pozostali muzycy, operujący między innymi gitarami elektrycznymi i klawiszami, także usilnie pracowali na zainteresowanie publiczności, które łatwo udało im się pozyskać. Wszyscy zgodnie wybijali rytm piosenek. Tak, była to dobra muzyka, podana we właściwej formie, lecz... rozczarowała mnie. Po zespole przybyłym z Rosji można by oczekiwać folkloru rosyjskiego - broń Boże w ulukrowanym, sztucznym wydaniu: po prostu w naturalnym brzmieniu i o prostych aranżacjach, jakie u nas rozpowszechnił Zespół Polski. Tymczasem - mimo iż w repertuarze znajdowały się pieśni ludowe - otrzymałam porcję Muzyki Świata. Tak samo mogłyby brzmieć motywy z jakiegokolwiek innego regionu - z Mozambiku, czy Ameryki Południowej. Pieśni rosyjskie osadzone w ramy rockowych aranżacji straciły swoją tożsamość, stając się towarem eksportowym - owszem, świetnej jakości, ale wypranym z "ludowości", jaka pozostaje chociażby w twórczości Transsylvanians (choć oni, jak zostało poprzednio powiedziane, zmierzają w stronę rocka). Rozumiem, że artyści chcieli pójść własną drogą (i to odejść jak najdalej od rosyjskich odpowiedników naszego Mazowsza), ale w rezultacie znaleźli się na Ziemi Niczyjej. Żeby dać upust wszystkim moim pretensjom dodam, że większość zaprezentowanych utworów - właśnie ze względu na rockowe aranżacje - brzmiała podobnie - ten sam rytm, ten sam sposób śpiewania. Nic dziwnego, że w uszach osoby mającej
o raz pierwszy z tą muzyką do czynienia, układały się w jedną dłuuugą kompozycję - można by rzec, suitę. A suity (zwłaszcza rockowe!), jak wiemy, bywają nużące.
Dlatego prawdziwą przyjemność sprawiło mi pojawienie się na scenie Den Flygande Bokrullen (czyli "Latającego świętego zwoju" a nie - jak początkowo tłumaczono ich nazwę "Latających brokułów"). Widziałam ich już wcześniej tego dnia, w czasie warsztatów tanecznych i przyznam, że bardzo przypadli mi do gustu ci muzycy w garniturach i z poważnymi minami: od razu znać było, że profesjonaliści... A kiedy zagrali do tańca jak prawdziwa orkiestra klezmerska, nawet uszy tak nieczułe na muzykę żydowską, jak moje, z przyjemnością łowiły każdy dźwięk - ponieważ artyści umieli uchwycić jej cały nastrój, a i instrumentami tradycyjnymi posługiwali się z wprawą. Nie inaczej wypadł koncert wieczorny. Muzyka Prawie Autentyczna w wersji nie zmienionej, nie przerobiona na współczesną modłę, wybroniła się sama wśród zalewu folk-rocka.
Jako ostatni na scenę weszli Toćkolotoć - cygańska kapela z Czech, w tym roku obchodząca 15-lecie istnienia. Jej członkowie początkowo opracowujący tradycyjne melodie cygańskie, z czasem przerzucili się na kompozycje autorskie, które przyniosły im sławę (i porównanie z Gypsy Kings), otworzyły drogę na zagraniczne festiwale, między innymi dzięki pomocy zachwyconej nimi grupy R.E.M. (tak, tak, tej samej!). W Ząbkowicach także mogliśmy podziwiać ich własne utwory - były to ponure, a w najlepszym razie smutne pieśni, których nastrój znakomicie uwydatniał chrapliwy, głęboki głos Gejzy Pesta. Z pewnością sprawdza się on doskonale w tradycyjnym cygańskim repertuarze, ale i tu pasował.
Nasyciwszy uszy do woli, postanowiłam sprawdzić, jak miewa się Sierra Manta, która właśnie pojawiła się na scenie pod namiotem. Wykonawcy ci, jak najściślej związani z ząbkowicką imprezą od początku jej istnienia, zgromadzili wokół siebie taki tłum wielbicieli, że niewiele można było zobaczyć. Ale za to świetnie było słychać "solówki" na fletni Pana (znać, że muzycy mają do czynienia z tym instrumentem od 10 lat). Motywy pochodzące z Europy i Azji wykonywano na instrumentach andyjskich, to jest charango, quena, zampona (zgodnie z najnowszym trendem panującym wśród polskich folkowców).
Tyle, jeżeli chodzi o oficjalną część programu. Nie do mnie, niestety, należy opisanie jam (folk?) session, jakie odbywało się jeszcze po koncertach do trzeciej nad ranem pod kierownictwem Trebuniów - Tutków. Sądząc z opisów naocznych świadków, zabawa była przednia. Nic dziwnego, że w niedzielny ranek grupki bardzo zaspanych młodych ludzi wlokły się przez miasto w kierunku dworca. Dla nich festiwal dobiegł końca - a przecież niedzielny program także był ciekawy.
Po Małej Fieście z udziałem Syrbaków (zgaduję, że doskonale, jak zwykle, bawili najmłodszą publiczność) znowu rozpoczął się cykl koncertów pod namiotem.
Norland Wind z Niemiec, zajmujący się muzyką irlandzkiego hrabstwa Donegal, nie zawiódł oczekiwań widzów. Piękne melodie, wygrywane przede wszystkim na harfie, doskonale brzmiały w mgliste deszczowe popołudnie - można rzec, że sama aura stwarzała odpowiednią atmosferę do ich słuchania.
Następny wykonawca, dobrze znany olsztyński Shannon, pokazał inną stronę celtyckiego folku - nie delikatne pieśni, łagodnie wkradające się do serc słuchaczy, ale żywiołowe tańce oraz szybkie wesołe ballady. "Nausznie" można było stwierdzić, że wokalista także podczas występów na żywo potrafi oczarować słuchaczy swoim głębokim głosem. Zapowiadane warsztaty taneczne co prawda nie odbywały się w rytm melodii granych przez Shannon, a przy muzyce z magnetofonu - ale za to wielbiciele mieli okazję zabawić się pod kierunkiem profesjonalnego zespołu tanecznego Comhlan (z irlandzkiego - "kompletny"). Ta czteroosobowa grupa ma doprawdy szeroki repertuar - od tańców irlandzkich przez szkockie po starofrancuskie - a poznawała je między innymi w Irlandii i u profesjonalnych nauczycieli tańca, co rzeczywiście można było poznać. Po Comhlanie na scenie pod namiotem koncertowali: Varsovia Manta, opisywane już grupy Ramantik oraz Den Flygande Bokrullen (mam nadzieję, że udało im się zgromadzić tyle samo wielbicieli, co poprzedniego dnia). Klub Festiwalowy na trzy godziny zajęły: OVO, polski zespół śpiewający w autentyczny sposób autentyczne pieśni białoruskie, ukraińskie, czasem litewskie (sądząc po rotacji widzów przepiękny wokal nie cieszył się specjalnym powodzeniem), wspomniany Norland Wind i Besarabia Trio (prezentujący muzykę cygańską).
Wieczorny koncert zapowiadał się nie gorzej niż sobotni. Pojawiły się na nim Shannon i Comhlan, z szerszym repertuarem, następnie rodzimego pochodzenia Golec Orkiestra, z muzyką ludową Beskidu Śląskiego i Żywieckiego. Publiczność zabawiał też cygański wirtuoz skrzypiec, Miklosz Deki Czurdeja, występujący z zespołem Tatra Roma. Na koniec zaś - wyjątkowo wytrwali widzowie mogli podziwiać dwie gwiazdy o międzynarodowej sławie - Huun Huur Tu oraz Te Vaka. Pierwsza grupa przybyła z syberyjskiej republiki Tuva, przywożąc ze sobą instrumenty wykonane z kości i skór zwierząt oraz tradycyjny sposób śpiewania. Od owej tradycji zespół umiał jednak odejść na tyle daleko, żeby zyskać w swoim czasie zainteresowanie w USA i nawet nagrywać tam muzykę do hollywoodzkich filmów.
Podobnie uwspółcześniony folklor wniosła na scenę nowozelandzka Te Vaka. Używają przede wszystkim gitar akustycznych, instrumentów perkusyjnych - w tym słynnego log drum, bębna wykonanego z pnia drzewa. Śpiewają w języku Tokelauan - polinezyjskich rodaków założyciela i lidera grupy, Opetaia Foia. Muzyka Te Vaka okazała się dla europejskich odbiorców na tyle interesująca, że ich karierą "zaopiekował" się sam Peter Gabriel, wspomagając w nagrywaniu jednej z płyt i umożliwiając występ w London's Royal Festival Hall.
Jak się czytelnicy domyślają, bardzo chciałabym móc opowiedzieć o tych koncertach. Niestety - nie mogę. Gdy rozpoczynały się występy grupy Shannon, właśnie wsiadałam do pociągu, mającego odwieźć mnie do Lublina. W tym momencie wypada mi tylko zakończyć relację i zaprosić czytelników na festiwal przyszłoroczny. Może nie będzie tak huczny i wspaniały - ostatecznie wydanie zwykłe, nie jubileuszowe - ale na pewno, jak zawsze wart obejrzenia.
Na koniec jedna uwaga - warto pojawić się tam jak najszybciej, już w piątkowy ranek. Organizatorzy imprezy bowiem - choćby najgoręcej o tym zapewniali przez telefon - miejsca w schronisku nie są w stanie zapewnić. A liczba tych miejsc jest ograniczona, o czym przekonał się latem niejeden uczestnik "Folk Fiesty". Doradzam zatem ostrożność - ale nie przesadną - i mam nadzieję, że za rok na festiwalu się spotkamy.
Lato'99 już minęło, a wraz z nim kolejny festiwalowy sezon. Jedną z pierwszych imprez, jaką wielbiciele folku mieli okazję zobaczyć była Folk Fiesta w Ząbkowicach Śląskich, trwająca od 9 do 11 sierpnia. Niemniej, mimo dużej odległości czasowej, dzielącej nas od tego wydarzenia kulturalnego, należy się czytelnikom niewielkie, choć zdezaktualizowane sprawozdanie - choćby dlatego, że była to jubileuszowa dziesiąta, edycja festiwalu.
Była zarazem pierwszą, w której brała udział autorka tego tekstu. W nieznane mi okolice Wrocławia jechałam z zainteresowaniem - jak się okazało, uzasadnionym. Pozwolę sobie w tym miejscu na małą dygresję. Przyjeżdżający do Ząbkowic mogą cieszyć nie tylko uszy czarowną muzyką folk, ale i oczy - przepiękną architekturą. Mnóstwo jest bowiem w tym miasteczku zgrabnych kamieniczek zdobionych w płaskorzeźby i małe wieżyczki - a i same Ząbkowice są nader malowniczo położone na górzystym terenie. Natomiast sam festiwal odbywa się - uwaga! - w romantycznych ruinach zamku, co powinno być dodatkowym atutem w oczach wielbicieli folku. Ponieważ Fiesta jest rzeczywiście imprezą zakrojoną na dużą skalę, koncerty nie odbywają się w jednym miejscu (tj. na dziedzińcu wspomnianego zamku), ale także w podziemiach (odpowiednio chłodnych i wilgotnych) oraz w specjalnym namiocie, rozstawionym pod murami. Niekiedy występy organizowano na wszystkich wspomnianych scenach jednocześnie, co trochę utrudniało reporterce "Gadek z Chatki" pracę (a artystom koncentrowanie się - ale o tym później). Jednak w piątek wszyscy widzowie zebrali się w murach zamku, pod gołym niebem.