Dzień Ziemi

Koncerty z cyklu "Dzień Ziemi" 22 kwietnia na stołecznych Polach Mokotowskich odbywały się w strugach deszczu przerywanych mżawkami na dwóch scenach - głównej, nazwanej "Sceną Muzyki Czterech Stron Świata" oraz małej "Scenie Festiwalu Zielone Mazowsze". Tam właśnie skierowałem swoje kroki po przybyciu na Pola. Kończyła akurat grać Kapela Podlaska ODK Biała Podlaska - dziewoja w stroju ludowym śpiewała do skocznej muzyki "Jestem sobie Podlasianka" a dookoła niej wywijali kolesie w równie szykownych strojach. Następnie na scenie zameldował się zespól Mazurek złożony z dzieciaków ze szkoły w Mietnem i ich opiekuna. Zagrali klimaty w stylu dawnych, Remontowych "Korzeni" z pokazem tańców.

Udałem się w stronę dużej sceny, na której właśnie kończyła swój "występ" formacja Skaleczeni, ("... to z tego świata, z tej planety, ptaki nam niosą pozdrowienia..."), klimacik przy pewnej dozie dobrej woli można było uznać za ska (ska miała zapodawać ta kapela zgodnie z tym, co napisano na ulotkach i w necie). Po nich szybko zainstalowała się gruzińsko - afrykańsko - rzeszowska ekipa Wa - Da - Da. Zaczęli płynącym, reggae'ujaco - bębniarskim, kakofonicznym kawałkiem z tekstem w dziwnym afrykańsko - własnym języku. Postroili się jeszcze chwilkę i z kopem pojechali mocno perkusyjnym, plumkajacym kawałkiem momentami nawet rootsowym. Zwolnili, by dać przemówić tarce i dwojnicy, po czym całość przeszła w balladowe reggae, ponownie przyśpieszyła i znów zaatakowała publiczność świdrującym podwójnym fletem, który ucichł, gdy klimat przeszedł w roots i w starego Santanę. Chwila przerwy, nieśmiałe brawa moknącej i niezbyt licznej publiki. Nagle rozbrzmiała transująca gitara wspomagana oklaskami muzyków, doszły rootsikowe bębny, "Oo... Li.... Le.... Oo....", reggae i znowu roots. Po kolejnej krótkiej pauzie i schizowych fletach o brzmieniu klarnetu czy dud, doszła płynąca perkusja, mantrowa melorecytacja przechodząc jednak chwalebnie w typowe reggae, czyli długi kawałek "Haaa.... Afrika!" Wreszcie zeszli, żegnani brawami.

Ogłoszono piętnaście minut przerwy. Wróciłem na małą scenę, gdyż mieli tam wkrótce zagrać Goście z Nizin. Zaczęli na głosy kawałkiem, którego tytułu nigdy nie mogę się nauczyć ("Oj, wyjdu ja"), by za moment zapodać "Hej, tam jasna" - rzecz smutną w wymowie, ale w rytmie walczyka, co spowodowało, że zebrana publiczność zaczęła tańczyć (zachwycający był jeden starszy jegomość w klimatycznej czapce, nieźle wywijający - pewnie człowiek z jakiejś folklorystycznej kapeli występującej wcześniej). Jako że publika się trochę rozgrzała, rozbrzmiała thrashowa polka (do której można było potrzepać piórami jak do starego, dobrego Slayera) i spokojniejszy, kolejny utwór a capella. Nie mogło zabraknąć klimatów łemkowskich - jako pierwszy rozległ się kawałek o zmiennym tempie, a potem, jakże aktualny tego dnia "Duje Witer". Na koniec GzN zagrali smutniejsze "Oj, ty berbenko" i folkmetalowego "Smoka". Nieliczna z powodu deszczu, ale zagrzana do boju publika wymogła bis - thrashową poleczkę.

Zaraz potem na tej samej scenie zagrała formacja Skąd - Inąd. Na początku było wielkanocnie o smoku (z thrashową garmoszka Roberta), potem skocznie "Ichał Kozak czerez misto" z klawymi solówkami Sylwii, rozległ się klimatyczny walczyk (i ponownie publika ruszyła do tańca), następnie skoczne z Podlasia "Z jednej strony wsi"; lekko klezmerski kujawiaczek, bułgarskie kapitalnie zaśpiewane "Rano, rani...", miłosna dumka z pulsującym akordeonem i prowadzącym wokalem Kariny i na koniec melodia z Macedonii, która rozkręciła się w czasie trwania. Na bis zagrali, jako połączone siły z GzN (de facto tak było cały czas) klimat z "Bandyty" Lorenza. Mimo deszczu i nieco nietypowych warunków wypadli świetnie!

Tymczasem na dużej scenie trwał koncert Słomy i Bębnolubów, kończyli właśnie bębniarską wersję "Przybieżeli do Betlejem...". Słoma poopowiadał trochę o Hindusie grającym nocną mantrę i o snach. Zagrali plumkajaco-jazzowo-reggaeujaco-afrykańskie "Nauczycielko". Po Słomie & CO na scenie zameldował się Jacek Kleyff z Orkiestrą na Zdrowie. Zaczęli klasycznym "Zatańczymy...", które przeszło w bujające "Rozpostartą Płachtę Nieba". Przez godzinkę płynąłem niesiony wspaniałą mieszanką reggae, ska, delikatnego rootsu i folku, nawet nie zauważyłem, że moje buty pokryły się błotem, że deszcz, który nawet na chwilę ustał, ponownie rozkręcił się, że konsekwentnie przemakałem do suchej nitki, że zapadł zmrok... Ale warto było. Gdy po godzince falowania rozległo się "Nie boję się..." wiedziałem, że "Dzień Ziemi 2001" ma się ku końcowi.

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!