Płyta ma bardzo dobry początek: Krótki werbel i już jesteśmy w samym środku opowieści pt. „Emmanuel”. Dub Syndicate (nazwa nieobca zainteresowanym) na dzień dobry, w pierwszych minutach wyjawiają nam prawie wszystkie swoje brzmieniowe tajemnice - lapidarny, „mówiący” bas, jeszcze oszczędniejsza gitarka w dubowanych (lub nie) riffach, zaśpiewy i gadki wokalistów, przeszkadzajki, trochę różnych, transowych brzmień tła i rzecz jasna efekty, na których najczęściej spoczywa cały ciężar budowania spójności. Wiadomo - wymogi gatunku. Z tym, że Syndykat Dabu porusza się dość swobodnie po, powiedzmy sobie szczerze, jałowej ziemi niemiłosiernie wyeksploatowanej już konwencji. Oczywiście wiąże się to z kwestią rozumnego wykorzystania elektroniki użytej na szczęście w charakterze niezbędnej (dość mocnej) przyprawy. Można dyskutować na ile (i czy zawsze) potrzebnej, ale jest to już chyba kwestia indywidualnych, gatunkowych preferencji. Oczywiście z uwzględnieniem granic dobrego smaku, w których produkcje Syndykatu (przynajmniej dla mnie) doskonale się mieszczą.
Dobry smak... No właśnie, jeśli mogę sobie pozwolić w tym miejscu na małą dygresję - od dawna już marzy mi się zupełnie inny od wszechwładnie panującego model dubu. Skoro bowiem od ładnych paru lat panuje na świecie moda na retro, akustykę, powrót do korzeni i „czysty” (sprzed epoki CD) dźwięk, to czemu i ten miły przecież styl nie miałby na tym skorzystać? Wyobraźmy sobie np. jak zabrzmiałyby tak ukochane przez dubowców pętle zagrane a nie „zrobione” w dodatku (popuśćmy wodze fantazji) nagrane na starym, lampowym sprzęcie. Obróbka - czemu nie? W tradycyjny, przepraszam, chciałem powiedzieć - nowoczesny sposób. Może ktoś zna w takim razie nagrania idące (może być w sensie, że tak powiem - klimatycznym) w tym kierunku? (Byłbym wdzięczny za informacje - kontakt z redakcją „Gadek”.)
Myślę, że co najmniej paru działających na tym polu magików zapomniało, że tzw. sprzęt to jedynie środek, a nie cel sam w sobie. Jakoś tak się stało, że najciekawsze płyty dubowe powstały prawie 20 lat temu, a nasycenie danego materiału elektroniką w stosunku wprost proporcjonalnym wiąże się ze wzrostem jego nudności. Dub mógłby się zresztą wiele nauczyć od - z góry przepraszam underground za tę herezję - wielu produkcji popowych, niepotrzebnie zamknął się bowiem we (pachnącym co prawda dobrym holenderskim ziołem) własnym światku. Proszę posłuchać jak brzmią nagrania Lennego Kravitza czy, z drugiej strony, starsze płyty Chumbawamby.Czym broni się więc w tym smutnym stadku Syndykat Dubu? Myślę, że przede wszystkim pamięcią o punkcie wyjścia gatunku. O tym, że dub narodził się na stronach B singli najpopularniejszych jamajskich przebojów - z ducha piosenki. To melodia może wyprowadzić go z impasu. Jest na płycie „Fear of a green planet” kilka przejmujących minut i zapadających w serce melodii („Emmanuel”, „Health food”), ciepłe partie melodikonu (ukłon w stronę tradycji roots reggae) i dobrze „oprawiające” całość skrzypce.
Jest mi trudno, muszę przyznać, opisywać tę płytę kawałek po kawałku. Zresztą takich muzyk słucha się raczej w całości metodą „chill outu” jak długiego rozpisanego na motywy programu. Tak jest i w tym przypadku z tym, że nie ma mowy o monotonii, efekcie magmy (a zdarzają się płyty, które włączone w jakimkolwiek momencie, grają tak samo jakby zawierały jeden, ten sam nudny utwór). Tutaj łatwo można wsłuchać się w poszczególne odsłony i znaleźć coś dla siebie, a pojawiające się i znikające gdzieś w przestrzeni melodie (tu duże urozmaicenie partii instrumentalnych) dobrze odróżniają od siebie poszczególne utwory.
Jeśli zatem nie rażą cię, drogi słuchaczu, pewne charakterystyczne przyzwyczajenia tej konwencji (patrz np. okrzyki Jah Rastafarai) - polecam. Zwłaszcza, że rzecz całą firmuje Adrian Sherwood (mixy) z ON-U-SOUND studio, człowiek odpowiedzialny m.in. za brzmienia płyt Trebuniów - Tutków z Twinkle Brothers.
Płyta ma bardzo dobry początek: Krótki werbel i już jesteśmy w samym środku opowieści pt. „Emmanuel”. Dub Syndicate (nazwa nieobca zainteresowanym) na dzień dobry, w pierwszych minutach wyjawiają nam prawie wszystkie swoje brzmieniowe tajemnice - lapidarny, „mówiący” bas, jeszcze oszczędniejsza gitarka w dubowanych (lub nie) riffach, zaśpiewy i gadki wokalistów, przeszkadzajki, trochę różnych, transowych brzmień tła i rzecz jasna efekty, na których najczęściej spoczywa cały ciężar budowania spójności. Wiadomo - wymogi gatunku. Z tym, że Syndykat Dabu porusza się dość swobodnie po, powiedzmy sobie szczerze, jałowej ziemi niemiłosiernie wyeksploatowanej już konwencji. Oczywiście wiąże się to z kwestią rozumnego wykorzystania elektroniki użytej na szczęście w charakterze niezbędnej (dość mocnej) przyprawy. Można dyskutować na ile (i czy zawsze) potrzebnej, ale jest to już chyba kwestia indywidualnych, gatunkowych preferencji. Oczywiście z uwzględnieniem granic dobrego smaku, w których produkcje Syndykatu (przynajmniej dla mnie) doskonale się mieszczą.