Drugi oddech

Boudewijn de Groot

Fot. M. Hoogervorst: Boudewijn de Groot, 2013

Bardzo często bywa tak, że starszych artystów lubimy za piosenki, które nagrali jako młodzi ludzie. Po czterdziestce, a zwłaszcza po pięćdziesiątce, nawet jeśli nagrywają nowy materiał, to widownia na koncertach i tak czeka na stare przeboje, których się w końcu doczekuje. I nic dziwnego – starożytni Grecy uważali, że akme artysty, czyli jego najwartościowszy okres na drodze twórczej, przypada koło czterdziestki. Później jednak ten okres znacząco cofnął się w czasie. Już Adam Mickiewicz swoje największe dzieła stworzył w okolicach wieku chrystusowego, spotkałem się też z opinią – z którą mnie zapoznał przyjaciel taty, pan Karol Szwarc[1] z Londynu, ale nie upieram się, że to jego własna – że kto nie osiągnie sukcesu przed trzydziestym trzecim rokiem życia, ten go później raczej już nie osiągnie. Wreszcie okazało się, że istnieje tzw. Klub 27, który ostatnio zasiliła Amy Winehouse – grupa znanych muzyków, którzy – chcąc nie chcąc – osiągnęli wielki sukces do 27. roku życia, bo w tym właśnie wieku im się zmarło. Tym bardziej zasługuje na uwagę, jeśli artysta potrafi stworzyć swoje najbardziej znane utwory w późniejszym okresie twórczości. Ale po kolei.

Holendrzy to w ogóle taki dziwny naród – mieli, przynajmniej w opinii mojej babci, świetnie grać w piłkę, dwukrotnie dochodzili do finału mistrzostw świata, a jednak zabrakło ich w Hiszpanii i w Meksyku. Latający Holender też pusty pływał po morzach i oceanach. Potem pojawili się w eliminacjach do mistrzostw Europy w 1988 roku ze zwracającym na siebie uwagę Ruudem Gullitem i fantastycznym Markiem van Bastenem, by wreszcie do komunistycznej jeszcze Polski wprowadzić holenderski ponoć zwyczaj jedzenia truskawek z bitą śmietaną. Gdy w końcu w Polsce pojawiła się telewizja satelitarna, zadziwili swoją gardłową mową i dziwną pisownią z podwójnymi samogłoskami. No i pamiętam tabliczkę w recepcji kempingu w Göreme – „Nie ma targowania się, nawet jeśli jesteś Holendrem lub Australijczykiem”.

Bohater naszej opowieści, Boudewijn de Groot, a właściwie Frank Boudewijn de Groot, bo pierwszego imienia nie używał, urodził się 20 maja 1944 roku w japońskim obozie internowania w pobliżu Batawii, czyli obecnej Dżakarty, stolicy ówczesnych Holenderskich Indii Wschodnich[2], a dzisiejszej Indonezji. Niestety, jego matka nie doczekała wyzwolenia i zmarła, gdy miał roczek. W kolejnym roku razem z ojcem, siostrą i bratem przeniósł się do Holandii, ale wkrótce tata musiał wracać do pracy na wschodzie, więc mały Boudewijn zamieszkał u ciotki w Haarlemie. Ojciec wrócił do Holandii w 1951 roku, ożenił się powtórnie i rodzina, już w komplecie, zamieszkała w pobliskim Hemstede.

W wieku siedemnastu lat Boudewijn de Groot zaczął grać na gitarze, na szkolnych wieczorkach śpiewał piosenki Jaapa Fischera i Jacques’a Brela. Przez kolegów z liceum poznał Lennaerta Nijgha (1945–2002), chłopaka ze swojej dzielnicy, z którym połączyła go pasja filmowa i z którym z czasem związał się artystycznie – Lennaert pisał teksty, a Boudewijn je śpiewał. Obaj też studiowali w szkole filmowej, której Nijgh jednak nie ukończył. W 1963 roku nakręcił krótki filmik, w którym de Groot zagrał rolę trubadura i zaśpiewał dwie piosenki. Film nie miał szerokiej dystrybucji, ale zdarzyło się, że na jednym z seansów obecny był dziennikarz Ed Lautenslager. Zachwycony piosenkami poradził chłopakom pójście w kierunku wspólnej pracy twórczej, a że miał kontakty w wytwórni Phonogram, tę współpracę im jednocześnie umożliwił. Nagrano cztery piosenki na dwóch singlach (na szczególną uwagę zasługuje humorystyczny utwór „Strand” – pol. „Plaża”), w ślad za którymi poszło zaproszenie do programu telewizyjnego „Nieuwe Oogst” (pol. „Nowe Żniwa”). Piosenka de Groota „Élégie prénatale” wygrała w głosowaniu profesjonalnego jury, ale że nie bardzo się spodobała publiczności, zwłaszcza w konfrontacji z utworem parodysty André van Duina, Boudewijn musiał zadowolić się drugim miejscem. Phonogram chciał pójść za ciosem i wypuścił krótką płytę, tzw. EP, ale nie znalazła ona nabywców. Wtedy de Groot stanął przed wyborem – albo kończy zabawę w piosenkarza, albo zacznie to robić profesjonalnie.

Jak się okazuje, nie tylko w Polsce wszystkie drogi prędzej czy później prowadzą do stolicy. Boudewijn de Groot przeniósł się do Amsterdamu, gdzie początkowo przez półtora roku pracował jako sprzedawca w ekskluzywnym domu towarowym, by wreszcie móc się  utrzymać jako piosenkarz. Jakoś wtedy ożenił się z Anneke Versteeg, zaczęły mu się rodzić dzieci, Marcel i Caya[3]. Dużym sukcesem okazał się jego longplay „Boudewijn de Groot”, na którym zaśpiewał m.in. piosenkę Charlesa Aznavoura w przekładzie na niderlandzki[4], „Een meisje van zestien” (fr. „Une enfant de seize ans”, pol. „Szesnastolatka”), która okazała się wielkim przebojem, a także Dylanowski w stylu protest song „Welterusten, meneer de President” (pol. „Dobranoc, panie Prezydencie”), będący wyrazem jego sprzeciwu wobec wojny w Wietnamie. W ten sposób cechą charakterystyczną jego twórczości stało się krytykowanie społeczeństwa. W 1966 roku de Groot wydał pierwszy longplay „Voor de overlevenden” (pol. „Dla ocalałych”), który zawierał wyłącznie materiał autorstwa duetu de Groot – Nijgh. Płyta zawierała przepiękny utwór „Verdronken vlinder” (pol. „Tonący motyl”), a także z żartobliwą, Boschowsko-Rabelaisowską piosenką „Het Land van Maas en Waal” (pol. „Kraj pomiędzy Mozą a Waalem”), która stała się przebojem. Jednakże na drugiej stronie singla, na której wyszła „Het Land van Maas en Waal”, znalazła się inna piosenka z tej płyty, „Testament”, trochę po młodzieńczemu pretensjonalna, ale jednak pozwolę sobie przytoczyć ją w moim własnym przekładzie:

 

Od dwudziestu dwóch lat żyję na tym świecie,

By testament spisać myślę, że to dość,

Nie mam wiele do rozdania, dobrze wiecie,

Przecież nigdy nie był ze mnie cwany gość.

Jednak jeszcze jestem wierny ideałom,

Tak już jest, że nie przykrawam ich do mód,

Kto jest chętny, niech z nich czerpie sobie śmiało,

Zwłaszcza jeśli jest ode mnie młodszy ciut.

 

Bratu, co mu się studencki marzy indeks,

Dam adresy paru bardzo fajnych knajp,

Raz się spiwszy w jednej z nich, by zgasić pindę,

Wziąłem w dziób na własną prośbę, taki lajf,

Ale kilka przyjaciółek mi zostało,

Wiecie jakich – dobra szkoła, dobry dom,

Z żadną z nich się nie udało pójść na całość,

Lecz dam głowę, że sposoby na to są.

 

Siostrzeńcowi niespełnionych garść dam marzeń,

Dość dziecinnych, ale leżą w głębi mnie,

Bo już taki w życiu los mi się przydarzył,

Że schylony szukam szczęścia gdzieś na dnie.

Przyjaciołom chcę zostawić umiejętność

Przyciągania strzał miłości z kątków ust;

Raz wesoło mi z tym było, raz nietęgo,

Lecz spróbujcie – ma wszak każdy własny gust.

 

Mej dziewczynie dam tę noc – niech się nie zdziwi –

Przepłakaną przez jej zdradę – właśnie tak!

Teraz mogę czekać długo i cierpliwie,

Aż jej przyjdzie łez zdradzonej poczuć smak.

Nauczyciel, który zawsze mówił do mnie:

„Ty się pilnuj, albo kiedyś skończysz źle”,

Niech się cieszy – nic nie musi dostać po mnie,

Bo miał rację, zresztą pewnie o tym wie.

 

Album zdjęć – to dla rodziców będzie spadek,

Zdjęć, co kłamią, że szczęśliwy był to czas,

No bo wszak nie pokazują tamtych gadek,

Które dzieciom serwowali raz po raz;

Dalej wszystkie idiotyzmy im przypadną,

Które kiedyś ładowali mi do łba,

A i tak mnie nie zmusili siłą żadną,

Bym dorastał, czując w duszy ciężar zła.

 

Pozostają ciągle dobrzy przyjaciele,

Lecz tym przecież do tej pory dałem dość,

Niech zasłużą sobie teraz – czy to wiele? –

Na te drinki, które pili na mój koszt;

A do tego, nie wiem, czy jest sens wymieniać,

Kilka rzeczy, które służą tylko mnie –

Z lat szczenięcych to najlepsze są wspomnienia,

Będą trwały, póki sercu bić się chce.

 

Pamiętam, gdy to ja sam podróżowałem kiedyś koleją z Brukseli do Amsterdamu, dokąd – jak głosił napis na sprzedawanych tam koszulkach – miały iść niegrzeczne dziewczyny, podczas gdy grzeczne miały iść do nieba. Sprawdzający bilety konduktor belgijski nosił mundur, podczas gdy jego holenderski kolega ubrany był na luzie w półgolf i marynarkę. Ale wróćmy do tematu – w 1967 roku, gdy rozpoczęła się epoka hipisów, de Groot przeprowadził się do Weesp, miasteczka zaraz za wschodnią granicą Amsterdamu. Nie do końca zadowolony z rozwoju swojej kariery zerwał z Nijghem i jego grupą. Po sukcesie ostatniej płyty, surrealistycznego i zainspirowanego Beatlesami „Picknicku”, uznał, że może sobie pozwolić na dalsze eksperymenty, co znalazło wyraz w eposie muzycznym „Heksensabbath” (pol. „Sabat czarownic”), który wypełnił znaczną część kolejnego albumu i którego okultystyczno-satanistyczne treści odstraszyły Holendrów od kupna. Podejmował też próby śpiewania po angielsku, jednakże bez szczególnego powodzenia. Nie układało mu się też w małżeństwie. Rozwiódł się, kupił farmę w Dwingeloo w prowincji Drenthe w północno-wschodniej Holandii, żeby się wyciszyć, ale to mu się udało tak sobie, bo go obsiedli znajomi, na jego koszt oczywiście (wtedy się mówiło, że „stworzył komunę”). Na farmie towarzyszyła mu Alma Netten, z którą się później ożenił i wytrwał przy niej przynajmniej do 1980 roku[5]. Do tamtej pory był bardzo nieśmiały, zwłaszcza w stosunku do kobiet. Uważał, że jeśli kobieta nie jest w nim zakochana, to znaczy, że go całkowicie odrzuca. Dzięki Almie zrozumiał, że to nie tak. Jego dalsza droga wiodła przez Amsterdam z powrotem do Hemstede. Przyjął pracę producenta w wytwórni płytowej, sam też nagrał płytę, zresztą platynową i wyróżnioną Nagrodą Muzyczną Edisona[6] w kategorii „pop narodowy”, z ciekawą piosenką „Tante Julia” (pol. „Ciocia Julia”). W 1972 roku Alma urodziła syna, Jima. De Groot wrócił do współpracy z Lennaertem Nijghem, znowu ją zerwał, trzy razy wyjechał do Hollywood[7], żeby złapać natchnienie, nagrać wokal do kolejnej płyty i podciągnąć warsztat, a w 1978 roku osiadł w Broek in Waterland na północny wschód od stolicy. W 1980 roku ukazał się kolejny album, z utworem „Een tip van de sluier” (pol. „Czubek welonu”) do słów znowu przygarniętego Nijgha, a potem Boudewijn ponownie wyjechał do Hollywood. Wtedy nastąpiło zachwianie kariery. Jego album „Maalstroom” (pol. „Wir”) z 1984 roku, ciemny w nastroju i niedopracowany[8], został chłodno przyjęty przez słuchaczy. Żeby zarobić na życie, de Groot odłożył gitarę i zajął się tłumaczeniem amerykańskich thrillerów, w tym książek Stephena Kinga, komponował też muzykę filmową, w jednym filmie nawet zagrał, wystąpił też w musicalu. Rozpadł się jego związek.

Na szczęście Boudewijn znalazł w sobie na tyle siły, by stanąć na nogi. Po dojściu do siebie w Haarlemie u Lennaerta Nijgha zabrał się razem z nim za tworzenie nowego repertuaru. W 1995 roku ożenił się z Anją Bak, skądinąd byłą żoną Lennaerta. Rok później, po dwunastu latach przerwy, wydał nową płytę – i to od razu złotą – „Een nieuwe herfst” (pol. „Nowa jesień”). To na niej ukazała się jego piosenka, którą najbardziej lubię, „Avond” (pol. „Wieczór”) – zresztą została wielkim przebojem[9]. Muzyka stała się bardziej nastrojowa, mniej buntownicza, bardziej pogodzona z życiem i światem, mniej oglądająca się na gusty i mody. Kolejnej wspaniałej płyty, platynowej „Het eiland in de verte” (pol. „Wyspa w oddali”) z 2004 roku z cudowną piosenką „De vondeling van Ameland” (pol. „Podrzutek z Ameland”) Lennaert Nijgh niestety nie doczekał – zmarł w 2002 roku. Potem de Groot wydał jeszcze dwie płyty, obie złote. Piosenka „Achter glas” (pol. „Za szkłem”) zasługuje na szczególne wyróżnienie, jako że wrócił w niej do młodości swoich rodziców w Indiach Wschodnich. De Groot wszedł na szczyt listy przebojów jako najstarszy holenderski artysta, który tego dokonał (jak sam twierdzi – dzięki wsparciu wnuków). Zwrócił się ku folkowi i country, ale powoli zaczął rezygnować z długich tras koncertowych. Mimo to udało mu się z dwoma przyjaciółmi stworzyć trio Vreemde Kostoners (pol. Dziwni Pensjonariusze) i jeszcze trochę pograć.

Boudewijn de Groot podjął próbę zaistnienia na scenie międzynarodowej, ale zakończyła się ona niepowodzeniem. W ten sposób wykonawca, którego można by postawić w jednym rzędzie z Jacques’em Brelem, Catem Stevensem czy duetem Simon & Garfunkel, pozostał znany tylko w swojej ojczystej Holandii i sąsiedniej Flandrii, gdzie jego muzyka zaliczana jest do tzw. kleinkunst, małej sztuki, lokowanej gdzieś między kabaretem a piosenką autorską[10]. Można powiedzieć, że taki już jest los przedstawicieli kultur peryferyjnych, że świecił de Groot światłem odbitym, inspirując się a to Aznavourem, a to Bobem Dylanem, a to Beatlesami czy kim tam jeszcze. Ale można też powiedzieć, że nie, to nieprawda, tamci też przecież nie wyłonili się z próżni i nie ma naszej zgody na takie postawienie sprawy. Słuchajmy piosenek Boudewijna de Groota, młodego i starego.

 

Dziękuję pani Aleksandrze Lipińskiej za kontrolne rzucenie okiem na mój przekład piosenki Boudewijna de Groota.

 

Maciek Froński

 

Sugerowane cytowanie: M. Froński, Drugi oddech, "Pismo Folkowe" 2019, nr 145 (6), s. 25-27.


[1] Karol Szwarc to ciekawa postać – pochodził z Łodzi, z której na teren okupowanej Francji trafił przez służbę w Wehrmachcie. Po dezercji z tegoż zaliczył walkę w szeregach komunistycznej partyzantki, następnie służył w bliżej nieokreślonych oddziałach polskich, przez jakiś czas kształcił się w seminarium duchownym we Francji, by koniec końców osiąść w Londynie, gdzie po latach poznał się z tatą. Przed wojną, jako dziecko, chodził na ŁKS.

[2] Gdy ogląda się dzisiaj przedwojenne filmy z tej kolonii, widać na nich życie spokojne, uporządkowane i chyba dość dostatnie, przynajmniej w samej Batawii – budynki publiczne są jasne i czyste, ludzie spacerują lub jeżdżą na rowerach, kwitnie handel uliczny, w którym bez trudu odnalazłby się miłośnik, jak to się teraz modnie mówi, street foodu, na skrzyżowaniach policjanci kierują nieśpiesznym ruchem samochodowym, o dziwo, już wtedy lewostronnym, jeżdżą riksze, tramwaje i pociągi, drogowskazy pokazują kierunki i odległości. W Holandii żyje obecnie całkiem spora i zintegrowana grupa repatriantów z Holenderskich Indii Wschodnich, artystycznym głosem tej społeczności jest Ciocia Lien, czyli Wieteke van Dort.

[3] Odpowiednio w latach 1964 i 1967.

[4] Co może być dla nas ciekawe, przy którejś okazji de Groot napisał muzykę do „Tkaczy śląskich” Heinricha Heinego w przekładzie na niderlandzki.

[5] Boudewijn de Groot na żadnej ze swoich dwóch stron domowych nie robi wiele, by rzucić jakieś światło na swoje życie prywatne, więc wielu rzeczy trzeba się domyślać, być może błędnie.

[6] W sumie Boudewijn de Groot otrzymał pięć nagród Edisona, w tym za całokształt twórczości w 1998 roku.

[7] Wyjazd do Holywood był dziecięcym marzeniem de Groota, wreszcie spełnionym. Jak widać, nawet na Zachodzie nie wszystkie zachcianki spełniało się jak za strzeleniem palcami.

[8] Jako że piosenki były bardzo osobiste, de Groot chciał wszystko wokół nich zrobić sam i wyszło, jak wyszło.

[9] Piosenkę tę Lennaert Nijgh miał w 1973 roku napisać dla Anji Bak, która była wtedy jego żoną. Zaśpiewał ją Rob de Nijs na swojej płycie „In de uren van de middag” (pol. „W popołudniowych godzinach”).

[10] Termin Kleinkunst występuje też w Niemczech, lecz tam jest traktowany szerzej, obejmując też teatr uliczny, teatr lalek, pantomimę, slam poetycki, teatr improwizacji, recytację, opowiadanie historii, żonglerkę, występy magików, teatr ubogi itp. – o ile można je wykonywać solo lub w małych zespołach przy niewielkim udziale środków technicznych.

Skrót artykułu: 

Bohater naszej opowieści, Boudewijn de Groot, a właściwie Frank Boudewijn de Groot, bo pierwszego imienia nie używał, urodził się 20 maja 1944 roku w japońskim obozie internowania w pobliżu Batawii, czyli obecnej Dżakarty, stolicy ówczesnych Holenderskich Indii Wschodnich, a dzisiejszej Indonezji. Niestety, jego matka nie doczekała wyzwolenia i zmarła, gdy miał roczek. W kolejnym roku razem z ojcem, siostrą i bratem przeniósł się do Holandii, ale wkrótce tata musiał wracać do pracy na wschodzie, więc mały Boudewijn zamieszkał u ciotki w Haarlemie. Ojciec wrócił do Holandii w 1951 roku, ożenił się powtórnie i rodzina, już w komplecie, zamieszkała w pobliskim Hemstede.

fot. M. Hoogervorst: Boudewijn de Groot, 2013

Dodaj komentarz!