Drewutnia w Teatrze

We czwartek, 13 grudnia 2001 r. (niektórym ta data nasuwa zgoła niefolkowe skojarzenia), w warszawskim Teatrze Małym odbył się koncert lubelskiej Kapeli Drewutnia, od paru już lat obecnej na polskiej scenie folkowej w różnych konfiguracjach personalnych i muzycznych. Imprezie patronowało stowarzyszenie Jeunesses Musicales, promujące młodych muzyków. Kapela nagrała niedawno nowy album – „I uod sie i do sie” – i koncert warszawski był w głównej mierze okazją do zagrania piosenek z tej płyty. Muszę od razu powiedzieć, że dawno nie byłam na tak dobrym koncercie folkowym.

Zespół szybko zaprzyjaźnił się z publicznością. Kapelmistrz, bo tak chyba można nazwać głównego wodzireja-bębnistę, przemówił do ludu językiem stylizowanym na gwarę góralską. Później każda jego zapowiedź była okraszana jakimś dowcipnym komentarzem w lekkim Drewutniowym stylu.

Do niedawna zespół kojarzył się z piosenkami wyłącznie łemkowskimi, jednak na tym koncercie można było usłyszeć sporo nowych utworów z muzyki polskiej. Drewutni nie słyszałam od ich letniego muzykowania na warszawskiej Starówce w składzie okrojonym, a to jednak zasadnicza różnica. Teraz Drewutnia wystąpiła w składzie wzmocnionym o dodatkową skrzypaczkę, która nawet pod koniec zasadniczego koncertu zaśpiewała solówkę. Zespół ma coraz szerszy repertuar, ale także i brzmienie – przybywa instrumentów, grajków, muzyka się coraz bardziej wypełnia. Dopracowania wymagałyby wokale - nie wiem, czy to kwestia aranżacji, czy nagłośnienia, ale w niektórych utworach wokalistka zagłuszała resztę zespołu i bardzo dobre męskie wielogłosy były prawie niesłyszalne. Ciepłym, ładnym głosem zwraca uwagę Darek Mikułowski - osoba dla mnie nowa (tu mogę wykazać się ignorancją, ale Drewutnię widuje rzadko i, jak już zaznaczyłam, w mniejszym składzie) – więcej solówek! Zresztą w ogóle wokale męskie Drewutni są całkiem przyjemne i dobrze zharmonizowane.

Myślę jednak, że nie dobór repertuaru czy umiejętności kapeli są jego głównym atutem, ale entuzjazm. Patrząc na scenę widzi się zespół - zgraną, lubiącą się grupę ludzi, którzy fantastycznie bawią się tym, co robią i umieją podzielić się swoją radością. I ta radość błyskawicznie się udziela. Kolejne piosenki przyjmowane były coraz gorętszymi brawami i już w połowie zasadniczego koncertu wiadomo było, że tak łatwo ze sceny nie zejdą. Określenie „koncert zasadniczy” jest jak najbardziej na miejscu, gdyż entuzjastycznie wyklaskiwane przez zachwyconą publikę bisy przeciągnęły się chyba do pół godziny, dając niemal drugi koncert. Brawa przerodziły się w owacje, tupanie i radosne wycia. Zespół grał już „koncert życzeń”, a sala gromko pomagała w śpiewie. W trakcie bisów, na scenę „do pomocy” zaproszony został Karol (przy gorącym aplauzie ze strony widowni), który najgłośniej domagał się swojej ulubionej piosenki – tyle że Karol myślał o „Czarnym baranie”, a kapela o „Plołke żesali”, więc w efekcie wyszło to trochę zabawnie, ale publiczność wspomogła i cała widownia radośnie powtarzała „obcojęzyczne” refreny, tym chętniej że jak to zwykle bywa na takich koncertach spotkali się sami “krewni i znajomi królika” i atmosfera była bardzo swojska.

Nawet najlepsze imprezy mają jednak swój koniec. W końcu już chyba nawet publiczność się zmęczyła własnym szaleństwem i puściła zespół ze sceny. Wychodziliśmy z teatru z optymizmem podkręconym na maximum.

Skrót artykułu: 

We czwartek, 13 grudnia 2001 r. (niektórym ta data nasuwa zgoła niefolkowe skojarzenia), w warszawskim Teatrze Małym odbył się koncert lubelskiej Kapeli Drewutnia, od paru już lat obecnej na polskiej scenie folkowej w różnych konfiguracjach personalnych i muzycznych. Imprezie patronowało stowarzyszenie Jeunesses Musicales, promujące młodych muzyków. Kapela nagrała niedawno nowy album – „I uod sie i do sie” – i koncert warszawski był w głównej mierze okazją do zagrania piosenek z tej płyty. Muszę od razu powiedzieć, że dawno nie byłam na tak dobrym koncercie folkowym.

Dział: 

Dodaj komentarz!