Irlandia - magiczne tchnienie pradawnych mitów, tajemnice uśpione w kamiennych kręgach, a tuż obok przedziwnie romantyczna radość istnienia, która co dnia budzi się wraz ze słońcem by wieczorami - w gwarze i muzyce pubów - odnaleźć swoje spełnienie.
Wyciągasz rękę - i grzmi dziki ocean, szumi wiatr wśród zielonych dolin... a dźwięki skrzypiec brzmią dziwnie słodko i jakoś znajomo. Śpiew i miłość, to wszystko jest jakby bliższe, bardziej prawdziwe - zapewne dlatego, że taki właśnie obraz tkwi w mojej głowie już od kilkunastu lat - hen ponad rzeczywistością, bliższy snom niż zwykłej, szarej codzienności. Zielona Wyspa przez cały czas naszego pobytu, obdarowywała nas wspaniałą pogodą, wystąpiła w swoich różnorodnych, najpiękniejszych krajobrazach - jakby czuła, że przyjechaliśmy tylko na chwilę, a chcemy zobaczyć wszystko.
Pierwszym miejscem pobytu był oczywiście Dublin. Zatrzymaliśmy się w Cassidy's Hotel przy Parnell Square Eart, naprzeciw Gate Theater - więc gdy rankiem wychodziliśmy na miasto, byliśmy w samym sercu stolicy. Jak w każdym dużym mieście pełno tu zabieganych ludzi pragnących zrobić jak najlepsze interesy, gwar i szum ulicy, tempo życia jakby nie-irlandzkie. Mimo tego jednak Dublin nie przytłacza - może dlatego, że nie ma w nim potężnych wieżowców, autostrad biegnących przez centrum, nie ma tu też Pałacu Kultury. Za to panoramę centrum - może nie tak rozległą - można podziwiać z mostu na rzece Liffey. Wystarczy zresztą skręcić w którąś z bocznych uliczek O'Connell Street, by odetchnąć od wielkomiejskiego zgiełku i zagłębić się w czasy bardziej odległe. Historia jest tu tak wymieszana z teraźniejszością, iż wydaje się, że Molly Mallone wciąż sprzedaje muszle na Grafton Street, a James Joyce przechadza się wśród tłumów zabieganych Dublinczyków.
Zwiedzanie zaczęliśmy od Trinity Collage - Kolegium Świętej Trójcy, które zostało założone w 1592 roku przez królową Elżbietę I. Do tej protestanckiej uczelni katolicy nie mieli wstępu na studia aż do 1970 roku. Największą atrakcją są wnętrza Starej Biblioteki, gdzie w Sali Długiej (64 m) zgromadzono 200 tysięcy bezcennych starodruków - w tym najpiękniej zdobioną rękopiśmienną księgę świata Books of Kells - dzieło iryjskich mnichów z IX wieku. Ewangeliarz z Kells jest zamknięty w skarbcu, a zwiedzający mogą podziwiać kunszt jego twórców na olbrzymich, podświetlonych fotografiach. W Bibliotece znajduje się też najstarsza zachowana na Wyspie harfa celtycka - godło Irlandii.
Coś dla ducha, więc i coś dla ciała - Guinness Hop Store. Nie dość, że dowiedzieliśmy się tam o piwie więcej niż gdziekolwiek, to zakończyliśmy zwiedzanie degustacją Guinnessa w muzealnym pubie. Dla podtrzymania dobrego nastroju i pogłębienia wiedzy - udaliśmy się do Irish Whiskey Corner na Bow Street, gdzie wśród niezliczonej rzeszy turystów dowiedzieliśmy się co to jest Uisce Beatha - woda życia, którą już w VI wieku "produkowano" w klasztorach. Rzecz jasna nie na taką skalę jak dziś np. w Midleton Co. Cork, ale z całą pewnością o równie życiodajnych właściwościach.
Ktoś może powiedzieć, że jak na grupę muzyków to muzycznych opowieści jest tutaj niewiele. Otóż nie - tylko przez dwa dni spędzone w Dublinie nasłuchaliśmy się i naoglądali tyle muzyki jak nigdzie indziej. Musical o powstaniu Dublina (nota bene założonego przez Wikingów, którzy pod koniec VIII wieku wybudowali tu warowny gród), pełne nastrojowych pieśni i po mistrzowsku odtańczonych jigów i reeli. Wieczorami zaś w pubach, gdzie wspólnie z miejscowymi muzykami graliśmy tzw. sessions. Są to niezapomniane przeżycia, tym bardziej, że większość tematów granych na "sesjach" jest nam bardzo dobrze znana i mogliśmy razem cieszyć się ich brzmieniem. Jest to też jedyna i niepowtarzalna forma wykładów, gdzie "profesorowie" zdradzają tajniki swojego kunsztu muzykantom. Wszystko to w radosnej, wręcz rodzinnej atmosferze, przy kuflu jedynego w swym smaku Guinnessa.
Kolejnym etapem podróży były hrabstwa Cork i Kerry, ale wcześniej odwiedziliśmy twierdzę Cashel na równinie Tipperrary. Zamek wzniesiony na skale Św. Patryka przez ponad 1000 lat stanowił symbol władzy królewskiej i kościelnej. Od V wieku był stolicą królów Munsteru a od roku 1101 centrum życia religijnego w Irlandii. Do momentu gdy w 1647 roku armia Cromwella zdobyła opactwo, mordując przy tym trzy tysiące osób. Zamek, szczególnie zaś kaplica Cormaca stanowi wspaniały przykład architektury romańskiej. Znajduje się tu też oryginalny krzyż Św. Patryka, który odwiedził Cashel w 450 roku. Nie zostaliśmy na noc by, podobnie jak wielu turystów, przeżywać tajemnicze, nocne widoki. Pędziliśmy dalej...
Cork i Kerry - tylu wspaniałych krajobrazów skumulowanych na tak niewielkiej przestrzeni nie widziałem jeszcze nigdy w życiu. Skaliste przylądki wyłaniające się z wód Atlantyku, malownicze wioski rybackie, które schroniły się w objęciach zatok. Bezkresne przestrzenie przecudnej zieleni niczym z "krainy łagodności" a tuż obok, ponure wzgórza, wśród których - kołysane wiatrem - śpią opuszczone przed setkami lat osady pasterzy. Rwące potoki, które nim zaczną żyć życiem prawdziwej rzeki, giną w odmętach Oceanu.
Zatrzymaliśmy się w Kinsale. Zaciszny port pełen białych jachtów (miasto słynie z całorocznych regat), strome, kręte uliczki... Urzekły nas kolorowe fasady domów do tego stopnia, że na ich tle kręciliśmy zdjęcia do naszego teledysku. Nie wspomniałem jeszcze, że w podróży towarzyszyła nam ekipa telewizyjna Jurka Owsiaka z jego "latającą kamerą". Biorąc pod uwagę krótki czas naszego pobytu w Irlandii, ilość miejsc i wrażeń, byliśmy prawdziwie "latającą ekipą". Reportaż który powstał, był jednak wspaniały - oddawał w pełni to, co nas zachwyciło i zafascynowało.
(Jureczku - wielkie dzięki!)
Gościnność mieszkańców, życzliwość dla przyjezdnych - nie tylko w Kinsale ale w całej Irlandii, to rzecz o której nie można nie wspomnieć. Tutaj zresztą, co było dla nas przemiłym zaskoczeniem, zostaliśmy oficjalnie przyjęci przez Panią Burmistrz i Radę Miasta Kinsale - i to w niedzielne popołudnie (z powodu naszego napiętego programu). Wieczorem zaś, już w bardzo sympatycznej atmosferze spotkaliśmy się w pubie przy muzyce i piwie.
Zagraliśmy w pubie o hiszpańskiej nazwie "Spaniald Pub" (w 1601 roku armia irlandzka i sprzymierzone z nią wojska hiszpańskie doznały klęski w bitwie, która położyła kres staremu celtyckiemu porządkowi na Wyspie). Cały następny dzień przemierzaliśmy Ring of Kerry i to wcale nie przypadkowo. Jest to trasa wokół półwyspu Iveragh - i jak twierdzą ci, którzy tu byli - piękniejszych widoków nie znajdziecie w całej Irlandii. Szczera prawda - przez cały dzień, co krok przecieraliśmy oczy i obiektywy kamer z zachwytu. W sercu tego bajkowego półwyspu, w paśmie gór Macgillicuddy's Reeks, wznosi się najwyższa góra Irlandii - Carrantuohill - główny cel naszej wycieczki. Przemiłe uczucie stanąć u "krętej drogi na szczyt", którego nazwa towarzyszy nam już od dziesięciu lat i posłuchać jak oddycha surowym, atlantyckim wiatrem.
Najdalej na zachód wyspy wysunięty jest półwysep Dingle. Tutaj też są wspaniałe krajobrazy, malownicze miejsca i zabytki sięgające wiekiem epoki żelaza.Nie sposób opisać wrażeń z wyprawy rybackim statkiem wokół półwyspu pełnego kamiennych klifów, groźnych i podstępnych skał ukrytych w wodach zatoki - nie czuliśmy się zbyt pewnie w małym kutrze, miotanym przez - jak stwierdził nasz przewodnik - spokojny Ocean. W czasie sztormu, morze wyrzuca tu olbrzymie, kilkutonowe głazy na wysokość dochodzącą do kilkudziesięciu metrów. U wejścia do portu Dingle spotkaliśmy delfina Fungie - który zadomowił się tutaj na dobre i stał się taką atrakcją turystyczną, że można o nim przeczytać w niejednym przewodniku.
Ukoronowaniem pobytu na półwyspie i w ogóle w Irlandii, były dwa koncerty w pubie An Droichead Beag wraz z muzykami z Dingle. Eoin Duignam - wirtuoz Uillean Pipes, John Browne - gitara, Marco Smyth - bodhran i kongi oraz Irish folk group Carrantuohill... graliśmy jak szaleni, zachwyceni muzyką i chwilą w której ona powstaje, wiedzieliśmy, że jest jedyna i że drugi raz się już nie zdarzy. Byliśmy jak u siebie. Tak się czuliśmy i tak też byliśmy odbierani. Nikt nie wierzył, że przyjechaliśmy z Polski z tak prawdziwie irlandzką muzyką, zresztą nawet nasze polskie melodie brzmiały jak jigi czy reele. Żal było kończyć, ale czas był nieubłagany.
Opuszczaliśmy Irlandię o zachodzie słońca, wypływając promem z Rosslare. Przepełnieni radością i już tęskniący za wszystkim tym, co dane nam było przeżyć. Pewni powrotu tak prędko, jak tylko będzie możliwy. Będąc tam, bardziej niż gdziekolwiek można poczuć piękno i czar muzyki, która jest z nami już dziesięć lat i co dnia w swojej łaskawości odkrywa nam swoje tajemnice. Obyśmy tylko częściej mogli... "stanąć na plaży Dingle i śpiewać pieśń Irlandii".
Jeżeli ktoś z czytelników chciałby dowiedzieć się czegoś praktycznego na temat podróży do Irlandii, czy być może ma zamiar zacząć grać na jakimś irlandzkim instrumencie, np. bodhranie [bęben ramowy - przyp. red.], a nie wie jak go zdobyć - prosimy o listy; służymy radą i adresami.
Adres Zespołu:
Agencja Artystyczna "Celt"
Bogdan Wita
ul. Rybnicka 99
44-240 Żory
tel. dom. (0-36) 343 552
Irlandia - magiczne tchnienie pradawnych mitów, tajemnice uśpione w kamiennych kręgach, a tuż obok przedziwnie romantyczna radość istnienia, która co dnia budzi się wraz ze słońcem by wieczorami - w gwarze i muzyce pubów - odnaleźć swoje spełnienie.
Wyciągasz rękę - i grzmi dziki ocean, szumi wiatr wśród zielonych dolin... a dźwięki skrzypiec brzmią dziwnie słodko i jakoś znajomo. Śpiew i miłość, to wszystko jest jakby bliższe, bardziej prawdziwe - zapewne dlatego, że taki właśnie obraz tkwi w mojej głowie już od kilkunastu lat - hen ponad rzeczywistością, bliższy snom niż zwykłej, szarej codzienności. Zielona Wyspa przez cały czas naszego pobytu, obdarowywała nas wspaniałą pogodą, wystąpiła w swoich różnorodnych, najpiękniejszych krajobrazach - jakby czuła, że przyjechaliśmy tylko na chwilę, a chcemy zobaczyć wszystko.