Czy folk istniałby bez nagrań?

Muzyka istniała od wieków, ewoluowała, migrowała, mimo iż nikt nawet nie myślał o jej utrwalaniu, a potem zapisywano tylko wybrane jej formy. Możliwość rejestracji dźwięku to tylko sprawa zwiększenia dostępu do muzyki, a w zasadzie dostępu do jej różnorodności (towarzyszyła ona przecież ludziom ze wszystkich warstw społecznych i kultur na całym świecie) i zwiększenia tempa jej rozpowszechniania. Owa dostępność ma oczywiście wpływ na to, co się dzieje z muzyką i jak ją przetwarzamy. Jako twórcy możemy wzorować się, wykorzystywać dźwięki z najdalszych zakątków świata, nie przekraczając granic swojego kraju, miasta, nie wstając z fotela. Nie musimy poznać muzyka, kultury, kontekstu związanego z daną melodią czy pieśnią. Nie musimy ich ani znać, ani rozumieć. Niepotrzebny jest nam już drugi człowiek – jego wiedza, emocje, doświadczenia. Wystarczą nagrania. Ładna melodia, fajny tekst. Z drugiej strony, powszechna dostępność bardzo odległej nam kulturowo muzyki daje niesamowite możliwości tworzenia przeróżnych fuzji. Fuzji kultur, ale też różnych gatunków muzycznych. Poza tym w wielu przypadkach okazuje się, że drugi człowiek jest jednak bardzo ważny i nie wystarcza już samo nagranie, fascynacja bywa na tyle silna, że spotkanie musi nastąpić. Nagrania są też łącznikiem między pokoleniami. Nikt chyba nie kwestionuje wartości nagrań archiwalnych, dokumentowania zanikających przejawów kultury. W ostatnich latach zresztą bardzo się zmienił stosunek do muzyki źródłowej – już nie jest wyłącznie dla specjalistów, muzyków folkowych i kolekcjonerów. Folk istniałby także bez nagrań, ale byłby o wiele uboższy, a krąg odbiorców bardzo ograniczony.

Paulina Łaskarzewska i Jan Konador
Prowadzą folkowy sklep internetowy.

 

Ponoć popularna kultura muzyczna zatacza wielkie koło. Format płyty długogrającej, stworzony ponad pół wieku temu, zdaniem niektórych przechodzi do lamusa. Oznacza to w tejże muzyce popularnej – ni mniej, ni więcej – nastanie kultury singla. Kultury „szybkostrzelnych” przebojów i miałkiej zazwyczaj, komercyjnej twórczości. Mam nadzieję, że tak długo, jak to będzie możliwe, tendencja ta będzie omijała muzykę folkową. Płyta jest – oczywiście obok koncertu – optymalną formą kontaktu artysty ze słuchaczem. Zwłaszcza, że koncert jest zjawiskiem jednorazowym, ulotnym, z czasem nieco zacierającym się w pamięci. Płyta zaś jest zapisem trwałym, zamkniętym, do którego można wracać po latach. Pozwala porządkować widzenie świata. Płyty są jednym z najważniejszych elementów tworzących wizerunek i charakter polskiej sceny folkowej. Nie tylko płyty jako „znaki czasu”, dowody zmian (rozwoju) poszczególnych wykonawców. Także jako wydawnictwa, które inspirują o pokolenie młodszych następców. Jestem pewien, że te materialne nośniki, jakie zostawiały po sobie przez lata np. Kwartet Jorgi, Orkiestra św. Mikołaja, Trebunie-Tutki, Kapela Ze Wsi Warszawa, były inspiracją albo wręcz drogowskazami dla młodszych zespołów. Płyta ma ten walor, którego nie ma dowolna garść plików znalezionych w internecie. Jest zamkniętą całością – bardziej czy mniej spójną, ale świadomie stworzoną. Jest nieusuwalnym zapisem dokumentującym dany czas, konkretną chwilę w biografii wykonawcy. Jest przemyślanym i tak, a nie inaczej, skomponowanym komunikatem wysyłanym przez artystę do słuchacza. Jest – między nimi – tą nicią porozumienia, której – wydaje mi się – nie da się niczym zastąpić. Jest wreszcie płyta także elementem „zbiorowej świadomości”, wspólnoty doświadczeń, uniesień. W kraju, w którym koncertów folkowych odbywa się wciąż niewiele, a szeroka publiczność nie ma pojęcia o ich istnieniu, płyta jest wciąż szansą na dokonywanie przez słuchaczy nowych odkryć.

Tomasz Janas
Dziennikarz muzyczny, felietonista Pisma Folkowego, związany z kultura.poznan.pl

 

Od lat obserwuję na terenie kraju rozwój muzycznych kierunków, które w swoim repertuarze zawierają motywy rodem z polskiej, tradycyjnej, wiejskiej muzyki. Początkowo był we mnie bunt i sprzeciw wynikający z tego, że w tej muzyce wykorzystywane były i nadal są instrumenty nie mające nic wspólnego z tradycyjnym polskim instrumentarium. Widziałem w tym niebezpieczeństwo, że tak prezentowana twórczość „zamąci w głowach” dorastających pokoleń, które będą przekonane, że to jest właśnie nasza tradycyjna muzyka polskiej wsi. Widziałem niebezpieczeństwo, jakie niesie ze sobą inwazja obcej naszej tradycji, zachodniej popkultury. Z czasem, za sprawą rosnącej bezsilności, zacząłem tworzyć w sobie coś w rodzaju kompromisu. Jeśli ma to iść w tym kierunku, to niech przynajmniej warstwa tematyczno-melodyczna zachowa rodzimy charakter i twórcy, korzystając z wzorów zachodnich, niech biorą na warsztat tematy rodzime. Nie wiem natomiast, z czego się to brało, ale nie było we mnie sprzeciwów podczas słuchania nagrań instrumentalnych Zygmunta Wicharego, Zbigniewa Namysłowskiego czy jazzmanów krakowskich. Nie potrafię powiedzieć, z czego to się bierze, ale na terenie województwa podkarpackiego, przy mnogości różnych zespołów, muzyka folkowa prezentowana jest w stopniu znikomym. W latach siedemdziesiątych działał na terenie Tarnobrzega zespół wzorujący się na grupie No To Co, który posiadał w swoim repertuarze ludowe piosenki z czterech podregionów tego terenu. Mam w swoim dorobku reportaż o nagrywaniu płyty „The Polish Folk Explosion” zrealizowany (chyba) w 2001 r. we Frankfurcie dla Telewizji Rzeszów. Animatorem tego projektu był mieszkający od lat w Niemczech rzeszowianin z urodzenia Vitek Rek (Szczurek). Z grupą wykonawców z Podkarpacia i zakopiańczyków Sebastiana Karpiela-Bułecki oraz Marka Łabunowicza improwizowali na ludowe rzeszowskie tematy jazzmani: Albert Mangelsdorf, ciemnoskóry saksofonista John Tchicai, równie ciemnoskóry Gilbert Matthews, Charlie Mariano i oczywiście Vitek Rek. Podczas odbywającego się w Rzeszowie w 2014 r. Światowego Festiwalu Polonijnych Zespołów Folklorystycznych w towarzyszącym imprezie koncercie wystąpiła rzeszowska grupa Ratatam & Folk Dream Team z regionalnymi przyśpiewkami. Było to ogromne przedsięwzięcie – nie tylko artystyczne, ale i logistyczne. Z podstawowym składem Ratatam zaprezentowało się kilkudziesięciu wykonawców z siedmiu rozsianych po województwie zespołów pieśni i tańca (tak siebie nazywają), kilkunastu instrumentalistów grających m.in. na skrzypcach, cymbałach, ale i na instrumentach elektronicznych. Całość zaaranżowana w warstwie instrumentalnej w stylu folk i do tego wykonana niezwykle dynamicznie. Zespoły wystąpiły w strojach regionalnych, instrumentaliści „po cywilnemu”. Wykonali szesnaście ludowych piosenek z akompaniamentem rytmów rodem z Jamajki, Ameryki Południowej itp. Koncert został powtórzony w styczniu 2015 r. na scenie WDK i przy tej okazji powstała płyta. Godna uwagi jest działająca w Kolbuszowej od ponad 2 lat w eksperymentalnym składzie grupa Hadra. Postawiła sobie za cel przypominanie dawnych melodii i śpiewek lasowiackich z terenów, gdzie niegdyś szumiała Puszcza Sandomierska, a także tamtejszej, zanikającej gwary. Ich wizytówką jest projekt „Co w puszczy gra”, z którego wybrane utwory można usłyszeć na YouTube. À propos zapytania „Czy słuchamy płyt z muzyką folk?” – jest to zadziwiające, że przy funkcjonowaniu współcześnie wolnego rynku jesteśmy świadkami swoistego dziwoląga dystrybucyjnego. Jeśli w dużych aglomeracjach miejskich dostęp do płyt jest dość łatwy, nie można tego powiedzieć o tzw. terenie, gdzie płyty te nie docierają. Sytuacja w telewizjach jest podobna. Komfort ma popularna, nawet obecnie przeżywająca renesans muzyka disco polo, która miewa okresowo własny kanał. Możliwość kupna płyt z muzyką folkową za pośrednictwem internetu w niewielkim stopniu „załatwia” problem. Podobnie jest zresztą z dystrybucją książek.
Moim zdaniem wydawanie płyt z muzyka folkową ma sens. Każdy nowy kierunek jest jakimś kawałkiem historii, obrazem naszych czasów i powinien zostać utrwalony jako dokument. Nie nazwałbym folku muzyką źródeł, ponieważ jest to według mnie klasyczny przykład opracowywania źródłowego materiału muzycznego w poszukiwaniu nowej estetyki, nowego brzmienia. Jest to próba dotarcia z rodzimymi akcentami przede wszystkim do młodego słuchacza na co dzień bombardowanego przez – niestety – nie tylko komercyjne media. Najważniejsze, żeby była muzyka.

Jerzy Dynia
Absolwent Wydziału Pedagogiki Instrumentalnej PWSM (obecnie Akademii Muzycznej) w Krakowie. Wieloletni dziennikarz muzyczny Polskiego Radia w Rzeszowie. Od 1989 r. dziennikarz zajmujący się tematyką kulturalną w oddziale TVP w Rzeszowie, także po przejściu na emeryturę. Autor emitowanych nieprzerwanie od 22 lat programów „Spotkanie z folklorem” i „Mapa folkloru Podkarpacia”. Współpracownik lokalnych periodyków społeczno-kulturalnych „Echo Rzeszowa”, „Nasz Dom Rzeszów” oraz „Kamerton”. Laureat nagrody im. Oskara Kolberga oraz dwukrotnie nagrody im. Franciszka Kotuli, od 30 lat członek grupy ekspertów Polskiej Sekcji CIOFF, do tego grający na saksofonie sopranowym lider zespołu jazzu tradycyjnego Old Rzech Jazz Band.

 

Nagrania mają dla muzyki folkowej kluczowe znaczenie, bo współczesna kultura polega na mobilności. Jak moglibyśmy poznawać bogactwo muzyki świata i przeszłości bez nagrań? Folk nie różni się pod tym względem od innych gatunków muzycznych, w których nagrywanie jest osobną formą twórczości i dzielenia się jej owocami. Oczywiście inaczej słucha nagrań publiczność, a inaczej muzycy. Mnie jest bliższa ta druga perspektywa. Często zastanawiam się, jak komuś udało się osiągnąć dany efekt brzmieniowy i co należałoby zrobić, aby powtórzyć go na własnej sesji. Moment powstawania materiału, nakładania się kolejnych ścieżek to zawsze magiczne przeżycie. Osobiście często wolę surowy materiał od finalnego nagrania. Lubię niektóre niedoskonałości proporcji dźwięków, obecne np. w nagraniach Rolling Stonesów, bo to w jakiś sposób poszerza moją skalę odbioru muzyki. Nie należę do audiofilów, więc nie kręcą mnie lampy i kable. Cenię w nagraniach pewną nonszalancję. Ale nie wiem od czego naprawdę zależy to coś, co czasem nagrania mają, a częściej nie mają. Sama praca w studiu to osobna przygoda, lekcja pokory i pokonywania własnych słabości. Ale też doświadczenie oderwania się od codzienności i życia przez kilka dni w jednym tylko celu – jak najlepszego dołożenia swojego klocka do całości. Przypomina to przeżycia sportowców – z tą różnicą, że w studiu można powtarzać nawet fragmenty partii, ale za to trzeba być w stanie gotowości kilka razy dziennie w przeciągu kilkunastu godzin. Nagrywanie muzyki akustycznej jest chyba trudniejsze niż elektrycznej, która po czasach eksperymentów jakoś się ustandaryzowała. Każdy instrument ma w niej swoje miejsce. A jak nagrać i ustawić mandolinę albo cymbały? Solistę i chórki, których partie zupełnie nie pasują do obowiązujących trendów? Przeważnie nie mamy osłuchanych żadnych przebojów, do których można by się odnieść. Pozostają inspirujące nagrania i ogromna skala możliwości. Dlatego tak ważna jest rola realizatora-producenta. On musi mieć brzmienie w głowie. Ale w studiu zwykle wszystko się udaje. Prawdziwa jazda zaczyna się na koncertach. Nagłośnienie i akustycy – temat-rzeka na niejedną sondę.

Marcin Skrzypek
Muzyk Orkiestry św. Mikołaja, multiinstrumentalista, pasjonat przestrzeni miejskich, publicysta i animator kultury.

Skrót artykułu: 

Muzyka istniała od wieków, ewoluowała, migrowała, mimo iż nikt nawet nie myślał o jej utrwalaniu, a potem zapisywano tylko wybrane jej formy. Możliwość rejestracji dźwięku to tylko sprawa zwiększenia dostępu do muzyki, a w zasadzie dostępu do jej różnorodności (towarzyszyła ona przecież ludziom ze wszystkich warstw społecznych i kultur na całym świecie) i zwiększenia tempa jej rozpowszechniania. Owa dostępność ma oczywiście wpływ na to, co się dzieje z muzyką i jak ją przetwarzamy. Jako twórcy możemy wzorować się, wykorzystywać dźwięki z najdalszych zakątków świata, nie przekraczając granic swojego kraju, miasta, nie wstając z fotela.

(Paulina Łaskarzewska i Jan Konador)

Dział: 

Dodaj komentarz!