Czterdzieści lat muzyki awangardowej

Henryk Palczewski

fot. D. Głębowicz

W czasie ubiegłorocznych Mikołajek Folkowych Studenckie Koło Naukowe Etnolingwistów UMCS po raz kolejny zorganizowało spotkanie z Żywymi Książkami. Jedną z nich był Henryk Palczewski – twórca cyklu spotkań muzycznych „Muzyka Ucha Trzeciego” i niezależnego wydawnictwa muzycznego ARS 2, juror mikołajkowej Sceny Otwartej. O muzyce, autentyczności, awangardzie i folklorze rozmawiała z nim Magda Dąbrowska.

Magda Dąbrowska: W latach 70. i 80. XX wieku promował pan muzykę awangardową.
Henryk Palczewski:
To nie do końca była awangarda. Jeśli nie dało się czegoś sklasyfikować, to mówili, że była to muzyka awangardowa. Tak naprawdę była to forma muzyczna spoza show-biznesu. Robię to do dzisiaj. Kiedyś wyglądało to inaczej, bo byłem też menadżerem zespołu Reportaż. Według mnie była to najważniejsza polska grupa w nurcie muzyki niekomercyjnej. Lata 70. i 80. to były zupełnie inne czasy. Wtedy wiele rzeczy musiałem robić nielegalnie, bo władzom nie podobała się moja aktywność. W 1989 roku zalegalizowałem swoją działalność, ale obecnie ma ona głównie charakter promocyjny. Teraz jest to w zasadzie tylko radio i sklep z płytami oraz od czasu do czasu koncerty w Pile. Niby jest to działalność biznesowa – ale w tej muzyce, żeby zostać milionerem, najpierw trzeba być miliarderem.

Kiedy studiował pan w Poznaniu, puszczał pan tę muzykę w radiowęźle. Jak to było odbierane przez wykładowców i studentów?
Studiowałem na politechnice. Byli tam sami przyszli inżynierowie, więc to środowisko różniło się od uniwersytetu. W latach 70. muzyka niekomercyjna szła łeb w łeb z komercyjną. Jeśli były festiwale, to posłuchać można było zespołów z obu tych odłamów. Teraz na topie jest tylko to, co można usłyszeć w radiu, a reszta jest „kaput”. W pewnym sensie my, jako młodzi ludzie, byliśmy w uprzywilejowanej sytuacji w stosunku do was, obecnych studentów. Nie mieliśmy dostępu do wielu rzeczy materialnych, ale kultura była bardzo ważna. Zespół, który chciał śpiewać piosenki przeciwko komunie, musiał wymyślać takie teksty, żeby cenzor je przepuścił, a jednocześnie pozostał niezmieniony sens. Z tego powodu dla kultury były wtedy lepsze czasy pod względem jakości. Tylko płyty były drogie.

Skoro płyty były takie drogie, to dotarcie do słuchacza też było utrudnione?
Wydaje mi się, że radio miało wówczas lepszą pozycję niż teraz – przynajmniej to publiczne. Była tam prezentowana zróżnicowana muzyka, ale niestety z pominięciem tej, która mnie interesowała. A to była jedyna metoda dotarcia do odbiorców – nie licząc tego, że się spotykaliśmy prywatnie. Były jakieś osobiste kanały porozumienia, różne imprezy. Tego się nie powstrzyma.

Co właściwie pchnęło pana w tę stronę? Wiem, że zaczęło się od płyty, ale jak ona do pana trafiła?
Dorabiałem, handlując walutą. Kiedyś nie było kantorów, handlowało się pieniędzmi na ulicy. Kolega potrzebował trochę dolarów, ja mu je załatwiłem. Ponieważ to był mój znajomy, nie wziąłem marży. On dał mi wtedy dwie płyty, które mu się nie podobały, a ja zgłupiałem na ich punkcie. Pomyślałem, że jeśli są oni, to musi być jeszcze ktoś. To był francuski zespół GONG i brytyjski HENRY COW. One dzisiaj są legendą, ale później znalazłem wiele innych. Jak już do tego dotarłem, to wszystkie moje kolekcje Pink Floydów, Led Zeppelinów, Black Sabbathów poleciały od razu za okno. Miałem jedną płytę, a potem zaczęło to przyrastać.

Według pana to nie jest muzyka awangardowa – po prostu ktoś ją tak sklasyfikował, nie wiedząc, jak to inaczej nazwać. W takim razie – jaki to gatunek?
Fred Frith mówił, że awangarda to jest już pojęcie historyczne. Ja jestem tego samego zdania. W 1913 roku Luigi Russolo we Włoszech zakończył okres awangardy. Po prostu zagrał wszystko, co gra się do dzisiaj, i na różne sposoby, jakie się użytkuje dzisiaj. Wśród tego, co on wykorzystywał do grania, były przedmioty, jakieś maszyny, instrumenty, popsute instrumenty, gadanie – wszystko to, co było związane z dźwiękiem. Nikt tego nie nagrał, bo nie było jeszcze takiej możliwości. Potem, kiedy zbudował swoje instrumenty muzyczne, parę nagrań się zachowało. Jednak od tego czasu muzyka nie poszła już dalej. Dlatego z awangardą muzyczną jest bardzo dziwnie. Wielu ludzi uważa, że obecnie najbardziej eksperymentalna muzyka awangardowa to muzyka spontaniczna, kiedy muzycy grają, w ogóle się przedtem nie znając. Są takie festiwale, na które artyści przyjeżdżają, losują, kto z kim gra, i improwizują. A tak naprawdę to jest muzyka najstarsza, pierwotna. Tak chyba zaczynała się twórczość muzyczna. Ktoś sobie pukał, nie znał melodii – i to jest według niektórych najbardziej eksperymentalne. Ja muzykę, która ucieka od akademizmu, nazywam „Muzyką Ucha Trzeciego” lub mówię „Ta Muzyka”. Uważam, że to wszystko, o czym mówimy, właśnie tam się powinno sklasyfikować.

Skąd przyszła panu do głowy nazwa „Muzyka Ucha Trzeciego”?
Ściągnąłem ją. Była angielska grupa muzyczna, nazywała się Zespół Ucha Trzeciego. Bardzo mi się podobało to, co tworzyli. Nagrali muzykę do Makbeta Szekspira. Była znakomita. Spodobała mi się ta nazwa, więc nie było jakiejś przesłanki ideologicznej, ale mogę ją teraz wymyślić, jeśli pani chce. A sama nazwa wykreowała się w knajpie w uzgodnieniu z Andrzejem Foreckim, bo wtedy potrzebna była dla naszej audycji radiowej w Radiu Sto w Pile.

Jesteśmy na Mikołajkach Folkowych, więc ludowość jest tutaj wszechobecna. Czym dla pana są ludowość i folklor?
Nie wiem, jak to się definiuje w innych sztukach, ja mogę mówić tylko o muzyce. Wydaje mi się, że folklor jako taki chyba już nie istnieje w krajach rozwiniętych cywilizacyjnie. Według mnie to forma muzyczna, której używa również awangarda. Jest bardzo dużo zespołów, które inspirują się folklorem, a są zaliczane do muzyki eksperymentalnej, awangardowej. Ja myślę, że fajny jest ten folklor, który nie pozostaje utrzymany w stylu cepelii. Chodzi mi o to, że nie powinien być tworzony sztucznie. Nie podoba mi się styl, w którym pięćdziesiąt tak samo ubranych par równo tańczy. Natomiast mnie się wydaje, że folklor to bardzo fajna forma muzyczna, bo tkwi w nas głęboko. Jest najmniej kombinowana. Składa się w zasadzie tylko z dwóch opcji. Jest albo smutno, albo wesoło. Jednak pierwotna muzyka ludowa to była muzyka użytkowa mocno związana z rytmem życia. Nikt przecież nie urządzał koncertów, gdy akurat były żniwa. Dopiero w ostatnich czasach muzyka ludowa zaistniała jako forma muzyczna tylko i wyłącznie do słuchania, jako sztuka. Ale myślę, że w człowieku zawsze zostaje coś pierwotnego. Widać wśród słuchaczy, że najlepiej się słucha muzyki własnego narodu. Z folklorem jest jak z jedzeniem. Najlepsze jest to, które znamy z domu. Takie upodobanie skądś się bierze, ale nie wiadomo skąd. Muzyka ludowa w latach 70. była również na swój sposób muzyką awangardową.

Może pamięta pan jakieś tradycje ze swojego dzieciństwa?
Mieszkam w Pile. To jest poniemieckie miasto, składające się z ludzi pochodzenia polskiego, którzy przyjechali z obecnej Ukrainy, Białorusi, Litwy, Rosji. Może dlatego Piła nie ma muzyki ludowej. To taka wielokulturowa mieścina, dlatego tam zdecydowanie łatwiej było sprzedać muzykę awangardową niż płytę zespołu Pink Floyd. Nie było wspólnych korzeni, więc mieszkańcy byli otwarci. Z reguły ludzie, którzy emigrują, przeżywają szok i są dużo bardziej odważni niż ci, którzy zostają w jednym miejscu. W mojej rodzinie było chyba więcej tradycji białoruskich, ale nie muzycznych. U mnie w domu z tymi tradycjami bywa różnie. Mam dwójkę starszych dzieci, potem osiemnaście lat przerwy i kolejną dwójkę. Te starsze słuchają awangardy, a te młodsze tylko ją tolerują. Spytałem kiedyś syna, czego słucha, a on odpowiedział „Tego, co leci”. Patrzy na moje płyty i pyta, po co mi tyle tego, skoro wszystko jest w internecie?

Był pan w tym roku w jury Sceny Otwartej.
Trzeci raz już jestem. Powiem osobiście, że mnie się podobało półtora zespołu.

A dlaczego właściwie półtora?
Bo jeden zespół w całości, drugi tak do połowy, ale reszta mi się nie podobała.

Z jakiego powodu?
Ci muzycy grali nuty, ale nie było tam duszy. Technicznie grali dobrze, pomysły dobre, ale miałem wrażenie, jakby sami nie wierzyli w to, co grają. Przynajmniej ja tego nie czułem. Człowiek słucha muzyki i głupieje, mówi: „Genialne!”. Tutaj tego zabrakło. Według mnie w poprzednich edycjach, w których też byłem w jury, było więcej ciekawych zespołów.

Zatem zakładamy, że jeden zespół miał i technikę, i duszę, przekonywał w całości, a co z tą połową? Coś pan czuł, ale nie do końca?
Coś czułem, ale jeszcze trochę brakowało, tak troszeczkę. W ogóle nie wiem, czemu mnie biorą do takich rzeczy. Ja mam specyficzne podejście do muzyki. Mogę potem popsuć opinię. Uważam, że cała idea jury jest bez sensu. Jak można oceniać muzykę, rozdawać nagrody? Najgorzej, że ta rada mądrych ludzi musi powiedzieć, dlaczego ta muzyka jest dobra, a tamta nie. Tego wymaga regulamin. Najczęściej wychodzę przed tą częścią. Mam nadzieję, że napiszą dobrze, ale wydaje mi się to bezsensowne. Nie powinno być miejsc, zawodów. O czym myśli zespół, który ma piętnaście minut? O tym, żeby zagrać dla publiczności? Najpierw trzeba się dostać, potem zdobyć miejsce. Dobiera repertuar i całą otoczkę, żeby zagrać na tej scenie głównej. A najważniejsze jest to, że łatwo można stwierdzić, kto gra bluesa ciekawie, kto gra rock’n’rolla ciekawie lub dobrze, bo te formy muzyczne są ponadnarodowe. Natomiast w przypadku folku tego nie ma. Jak można ocenić, kto powinien dostać nagrodę, zespół grający chińską muzykę ludową czy litewską muzykę ludową? Niestety w przypadku muzyki folkowej nie tylko jej wykonanie, ale też skąd folk pochodzi, często decyduje o uznaniu. Zaraz mnie wyrzucą za takie gadanie, ale myślę, że byłoby lepiej, gdyby nie było takiej segregacji. Swoją drogą siałem kiedyś popłoch wśród krytyków. Ponieważ jestem inżynierem, chodziłem i mówiłem, że jestem bliski zbudowania maszyny, która będzie słuchać muzyki i mówić, czy jest dobra, czy zła. Oczywiście to był pic na wodę, ale ten, kto nie znał się na technice, brał to na serio.

Mógłby pan wymienić jakieś zespoły najbliższe pańskiemu sercu?
Tych zespołów jest zbyt wiele, aby wymienić i nie pominąć jakiegoś. Większość to jednak grupy z lat 70. Prowadzone były przez postacie muzyczne, które decydowały o ich wielkości. Dzisiaj trochę brakuje takich osobowości. Jest wiele bardzo interesujących zespołów, ale brak wybitnych postaci. Jest to po części wina tego, że kiedyś muzycy mogli zaistnieć i utrzymać się finansowo z grania. Dzisiaj, żeby żyć z muzyki, artysta musi grać w czterech albo w pięciu zespołach, nieraz kompletnie różnych. Ekonomia zabija sztukę. Jest bardzo dużo wręcz genialnych płyt z muzyką, ale gdybym miał wybrać tylko tę jedną jedyną, to jest to bez wątpienia „Rock Bottom” Roberta Wyatta.

Mikołajki Folkowe mają już prawie trzydzieści lat tradycji. Co pan myśli o tej imprezie? Czy jest coraz lepiej, czy może wręcz na odwrót?
Podoba mi się cała organizacja Mikołajek. Ale są dwie rzeczy, których tu nie lubię. Pierwsza to właśnie ocenianie na Scenie Otwartej. Wolałbym, żeby wybierać trzy zespoły, które będą grać na koncercie głównym, ale bez miejsc. Druga rzecz to jest kwestia przebiegu samych występów. Jeszcze do niedawna byłem kimś w rodzaju doradcy francuskiej wersji festiwalu Rock In Opposition. Odbywały się tam trzy–cztery koncerty dziennie. Między występami była godzinna przerwa. Wtedy zespół rozmawiał z publicznością, z tą częścią, która tego chciała. To było bardzo fajne, bo muzycy nie pojawiali się tylko jako trochę anonimowi ludzie na scenie. To wprowadzało taką autentyczność. Takiej formy kontaktu chciałbym także na Mikołajkach. Przerwy i tak muszą być, bo trzeba wymienić sprzęt. Wtedy na inną scenę wchodziłby jakiś mądry dziennikarz, który zaczynałby rozmowę, a reszta sama by się jakoś potoczyła. To jest dobre i dla publiczności, i dla zespołów. Jeśli na koncert ktoś przyjdzie przypadkowo, to dostanie możliwość dowiedzenia się czegoś więcej, poznania historii idei. Istnieje szansa, że wtedy się tym zainteresuje. Ponadto nie jest zdrowe słuchanie jednego koncertu za drugim, bo wszystko się miesza, musi być czas, aby on usadowił się w nas. Musi być przerwa przynajmniej półgodzinna i słuchacze powinni opuścić salę, aby potem przyjść na następny występ jako odrębne wydarzenie.

Czy myślał pan kiedyś o tym, żeby samemu zająć się muzyką?
Nie, nigdy o tym nie myślałem. Ja organizuję koncerty, ale nie mógłbym być muzykiem. To nie dla mnie. Zagrałem w życiu jeden koncert i szkoda o tym gadać. W każdym razie stwierdziłem, że nie mam powołania do grania.

Dziękuję serdecznie za rozmowę i życzę powodzenia w dalszej, muzycznej przygodzie.

 

Sugerowane cytowanie: H. Palczewski, Czterdzieści lat muzyki awangardowej, rozm. M. Dąbrowska, "Pismo Folkowe" 2020, nr 148 (3), s. 6-8.

Skrót artykułu: 

W czasie ubiegłorocznych Mikołajek Folkowych Studenckie Koło Naukowe Etnolingwistów UMCS po raz kolejny zorganizowało spotkanie z Żywymi Książkami. Jedną z nich był Henryk Palczewski – twórca cyklu spotkań muzycznych „Muzyka Ucha Trzeciego” i niezależnego wydawnictwa muzycznego ARS 2, juror mikołajkowej Sceny Otwartej. O muzyce, autentyczności, awangardzie i folklorze rozmawiała z nim Magda Dąbrowska.

fot. D. Głębowicz

Dział: 

Dodaj komentarz!