Czas do domu, czas do domu...

Po lubelszczyźnie podróż sentymentalna

Zmęczona gonitwą za słoniami Indii (o mało co nie poślizgnęłam się na podstępnym flecie pillangovi niczym na wężu), po owczej wędrówce z dzwoneczkiem na szyi wśród wzgórz Kabylii, po czułych pożegnaniach łkających w transylwańskich skrzypeczkach, po samotnej wędrówce (w rytm pawany) szlakami Pirenejów – znów tęsknota. Marnotrawna córa (tak, tak, to ja!), objuczona muzycznymi bagażami różnych zakątków Trzeciej Planety wraca na Lubelszczyznę.

Do dźwięków organów w neogotyckim kościołku w Bobach.

Przed kościołem, popod murem,

kramy stoją rzędem,

Sznurem.

Jest ich tyle, co drzew w lesie!

/Chodzi mama, targuje się,

a kupuje bicz korali, elementarz i medalik.

Ano juści, ano juści niech tam

kupiec co opuści.

(...)

Chodzi mama, chodzi, chodzi

/i córeczkę za sobą wodzi.

Oglądają sklepy, kramy i stragany i kramiki.

Maryś tylko oczkiem zerka na obrazki,

/na lusterka,

Na chusteczki, na trzewiki,

/na cukierki i pierniki1


Na jego ścianach, jak przed laty wodzą wzrokiem płaskorzeźby aniołków (szkoda, że to uśmiech anioła z Reims należy do fizjonomicznego kanonu), niech anioły z kościoła w Bobach staną z ich „francuskojęzycznymi braćmi” w szranki (nie wnikajmy jednak, jak brzmi obecnie mowa aniołów i w jaki sposób się nią posługują na ziemi...)... Do głosu „z czaszki” płynącego nurtem Wyźnianki.

Za chwilę rozpocznie się na Bobach (sic!) odpust i oto w mojej głowie zaczyna grać zespół Odpust Zupełny, jakby Bogdan Bracha znów przemówił do publiczności „Nowej Tradycji” 2003, iż Zespół powstał w 1268 roku i po pewnym czasie zawiesił działalność..., a teraz z okazji odpustu w Bobach znów zagrał w mojej głowie.

Płynę nurtem Wyźnianki, a muzyka wytycza kierunek moim płetwom (o syrenach w Wyźniance nikt tu przecież nie słyszał). Mijam siedzącego Smętka-Zapaliczkę, co na brzegu całymi dniami przesiaduje, wygrywając na skrzypeczkach – z towarzyszeniem wyimaginowanej orkiestry symfonicznej – choćby i kilka taktów z płyty Ars Nova „Anatomia kobyły” (jak Rejtan bronić będę anachronizmów, antydatowania i postdatowania czy to w muzyce folkowej, czy w lubelskiej wyobraźni).

Krótka noc sierpniowa za góry się chowa.

Już świt, już świt. Zbladłeś mi, miesiączku,

nad

rosistą łączką. Cyt, gwiazdki, cyt...


Zgrabne już słoneczko: złocistą łapeczką

Krople rosy rwie. Księżyc zbladł ze złości.

Bardzo mu zazdrości i dziwi się...2


I oto wspinam się, wychodząc z Wisły na brzeg w Kazimierzu. Tu przy dźwiękach muzyki festiwalowej wirują zegary (albo klepsydry i zegary słoneczne) – bowiem niczym podczas nieistniejącego spektaklu „Światło i Dźwięk” powracają sceny z najazdu szwedzkiego: krwawa zasadzka na oddział najeźdźców tam, gdzie dziś prom płynie, między Mięćmierzem i Albrechtówką, oryle znów spławiają Wisłą do Gdańska drewno i zboże – oto znów anachronizm – czas przy dźwiękach muzyki nie płynie linearnie... Norbertanki przyjmują z rąk Kazimierza Sprawiedliwego ziemię. Tak, tak, niegdyś była tu wieś Wietrzną Górą zwana, teraz na Kazimierzowskim Rynku rozbrzmiewają skrzypeczki, harmonie, trzepoczą ku niebu drewniane koguciki, wirują jak aureole wianki z polnych kwiatów. Studnia na Rynku znów zaczarowana studnia czasu, kto się z niej wody napije ten pieśnią wysławiać się będzie tyndy, oj ryndy tyndy, tararum, oj, taradym / taraum, oj, taradym, / tyndy, oj, ryndy tyndy...3.


Zawracam kijem Wisłę i oto zmierzam do Braciejowic, tam, gdzie bieluteńki domek na rozwidleniu dróg, nieopodal kapliczki, przed którą mój prapradziadek codziennie znak krzyża czynił, wyruszając do Kamienia, Piotrawina czy Opola Lubelskiego. Na progu domu wita nas prześliczna Adela Chechlińska z Braciejowic, z twarzą Mateńki z dziecięcych wierszy Czechowicza. Tuli w ramionach Madzię-Motylka. Madzia za chwilę zaśnie, a prześliczna Adela głaszcze jej główkę neogotyckimi palcami. Nad Braciejowicami przelatują wieczorne skrzydła:

Kołyszę kołyskę

I patrzę w okienko,

Tam w księżycu słowik śpiewa

Słodziutko i cienko.

(...)

Spij tymczasem słodko,

Nie czekaj matuli,

Jak matula do dom wróci,

Do serca przytuli4.


Skrzydła zabrał sen, a my znaleźliśmy się w roku 1079, około którego datowany jest opis cudu w piotrawińskim kościele. Jak podaje Długosz, tu właśnie miało miejsce cudowne wskrzeszenie rycerza Piotra pochowanego w miejscowej świątyni.

I oto dźwięk miecza, tutejsze Montojoie (wszak nie wiadomo, jak brzmiało ono w okolicach Piotrawina i Kamienia w wieku XI). Na tej ziemi powrót do czasów naszych jest niemożliwy. Pani Profesor Jadwiga Mizińska oprowadza nas po przecudnym muzeum wytyczonym w plenerze nad Wisłą przez Matkę Naturę w pniach i konarach, odsłania kolejne wcielenie Graala – kamienne nad Wisłą, bo w Kamieniu. Wśród ruin pałacu Cywińskich w Kamieniu błąkają się zapomniane nuty i fragmenty rozmów. Klawesyn ustąpił miejsca fujarce.

A ja... wracam do lektury staroarmeńskiego eposu o Dawidzie z Sasunu i znów opuszczam Lubelszczyznę, do której aż boli tęsknić.


Marta Cywińska-Dziekońska


1 J. Czechowicz, Sny szczęśliwe, Wyd. Lubelskie 1984, s. 10.

2 J. Czechowicz, tamże, s. 4.

3 Z lubelskiej piosenki pasterskiej, z repertuaru Orkiestry św. Mikołaja.

4 J. Czechowicz, dz. cyt., s. 22.


Marta Cywińska-Dziekońska – poetka, prozaiczka, tłumaczka. Pisze i publikuje przede wszystkim w języku francuskim (m.in. we Francji, Belgii, Kanadzie, Maroku, Szwajcarii). Autorka kilku zbiorów poezji i prozy. Została uhonorowana tytułem Ambasadora Poetyckiego prestiżowego kwartalnika „Art et Poésie de Touraine”. Jej imieniem nazwano jeden z dębów w „Lesie Tysiąca Poetów” w Vesdun w środkowej Francji.

Dział: 

Dodaj komentarz!