Cyrk ratuje kulturę

Gdy władze galaktyki zdecydowały, że planowana autostrada kosmiczna ominie Ziemię, by oszczędzić od zniszczenia mieszkających na niej żonglerów, na sali rozległy się wiwaty. W ten sposób cyrk uratował naszą planetę. Czy uratuje również kulturę?

Mówiąc ściślej, wiwaty rozległy się w odpowiedzi na uzasadnienie wyroku: kosmiczny zarząd stwierdził, że współczesny ruch żonglerski wytworzył nowy rodzaj sztuki, który jest czymś wyjątkowym we Wszechświecie. Na udowodnienie tej tezy ziemska delegacja miała dwie godziny, czyli tyle ile trwało przedstawienie galowe w ramach połączonych imprez Europejskiej Konwencji Żonglerskiej (European Juggling Convention - EJC) i Carnavalu Sztukmistrzów, które miały miejsce w sierpniu tego roku w Lublinie. Gala odbywała się w namiocie cyrkowym, ale w środku zamiast areny była normalna scena otoczona półkolistą widownią. Scenografię tworzyło rusztowanie z trzema ekranami, na których z wideo-offu mieliśmy podgląd na działania ziemskiej delegacji. Filmiki zapowiadały pokazy kolejnych artystów, zastępując typową konferansjerkę. Akcja filmów przenosiła się z ekranu na ekran, a kończyła żywym działaniem na scenie. Postaci delegatów w kosmiczno-bajkowych kostiumach tanecznymi ruchami wnosiły i wynosiły potrzebne cyrkowcom rekwizyty. Na szczycie rusztowania usadowiono dwie grupy bębniarskie pełniące rolę orkiestry. Każdy szczegół gali został włączony w dramaturgię.

Pokazowy proces

Widzom obeznanym z kosztownymi widowiskami trudno zaimponować, było jednak jasne, że reżyseria gali dorównuje komercyjnym standardom pod względem koncepcji, a przewyższa je niewymuszonym wdziękiem, luzem i poczuciem humoru. Nawet komunikaty o wyłączaniu telefonów i lamp błyskowych brzmiały jak dobry żart, bo taki jest duch nowego cyrku - na poważnie ale bez pozy, z dystansem do siebie, bez dystansu do widza. Kultura żonglerska nie jest dopięta na ostatni guzik, a trochę nonszalancka i niedbała. Jednym brzegiem dotyka niewyobrażalnej precyzji zgrania ruchów i kontroli energii kinetycznej, a drugi jej koniec rozmywa się w improwizacji i zabawie.

Sama pomysłowość, spójność, dynamika i sprawność organizacyjna tego widowiska starczyłaby na obronę Ziemi przed kosmiczną inwestycją, a przecież wszystko to stanowiło jedynie oprawę dla głównego "materiału dowodowego" czyli pokazów artystycznych. Jako pierwsza na scenę wjechała dziewczyna na rolkach - takich z Decathlonu. Wydawało się, że sposób jazdy jaki zaprezentowała, możliwy jest tylko w kreskówkach. Kiedy opuściła scenę, jasne było już, skąd wziął się zwyczaj bicia braw: klaskanie to jedyna czynność, jaką widz może wykonać, kiedy oniemieje i nie jest w stanie wyrażać swojego zachwytu werbalnie. Być może widzowie ostatecznie z wrażenia przestaliby nawet oddychać i w finale zmarli z niedotlenienia, gdyby nie drugi żywioł kuglarstwa czyli zabawa i śmiech. Oto na scenę weszła niska, krępa dziewczyna z rozłożystymi łydkami. Ani to baletnica, ani akrobatka. Za nią stanął wysoki chudy facet. Ani gimnastyk, ani atleta. Kiedy spojrzeli na siebie - ona musiała zadrzeć głowę do tyłu, żeby on jak żuraw mógł zajrzeć w jej wielkie oczy - publiczność już była ich, nie musieli pokazywać sztuczek, z których każda wyglądała na próbę samobójstwa lub morderstwa. To co zaprezentowali trudno jednoznacznie określić - ani to taniec, ani też walka. Czasem on podnosił ją, czasem ona jego, innym razem zderzali się w powietrzu jak punkowcy w pogo. Było w tym trochę z tanga, a trochę z kung-fu. Trochę też z kłótni małżeńskiej i z capoeiry.

Zdarzały się też pokazy, w których punkt ciężkości przesunięty był na clownadę - gagi i anegdotę, na kreowanie postaci i budowanie między nimi konfliktu. W tych występach ilość tricków była mniejsza, a stopień trudności mniej oczywisty. Ale uwagę przyciągał pomysł. Jeden z żonglerów udawał ptaka, w czym pomagały mu długie kończyny i egzotyczna uroda. W ruchach i odgłosach oddalił się od ludzkiej formy harmonii i elegancji. Żonglował kulkami w sposób nieprzewidywalny i biologicznie dziki. Był to w zasadzie żonglerski jazz osoby, która może rozwijać się jedynie poza granicami określonej z góry formy. Inny żonglerski duet właściwie w ogóle nie zaczął na poważnie popisywać się swoimi umiejętnościami, a jedynie podejmował odpowiednio wyreżyserowane próby. Przez cały numer prowadzili sprzeczkę, w której żonglerskie maczugi służyły za rekwizyty będące nośnikiem dialogu bez słów. I to wystarczyło, żeby ich zapamiętać. Szczytem wszystkiego było wyjście na scenę dwóch zupełnie nagich facetów, z których każdy dysponował tylko jedną wolną ręką, bo drugą zasłaniał sobie przyrodzenie. Żonglowali indywidualnie i razem jedną czerwoną piłeczką, chociaż nie jest do końca jasne, jak traktować to, co sobie zasłaniali. Czy był to również rekwizyt, czy może coś, co brało czynny udział w żonglerce, jak tradycyjne kulki albo maczugi.


Agora umiejętności

Ktoś powiedział, że Gala EJC to amatorska wersja mistrzowskiego Cirque du Soleil, który można obejrzeć na DVD. Ja wolę Galę i wieczorne pokazy Open Stage na Konwencji, bo tam widać żywych ludzi, ich pracę nad sobą. Efekty są często niesamowite, ale jednak w zasięgu ludzkich możliwości - i niemożliwości. Właściwie w każdym pokazie coś komuś nie wychodziło, ale ZAWSZE występujący ponawiał próby dwa, trzy razy, do skutku. Godne podziwu i naśladowania. Nie jest łatwo dokonać czegoś takiego na scenie, kiedy wiadomo, że wszystko "ma wyjść", bo przecież ludzie patrzą. Człowiek-ptak próbował jednego z przechwytów aż pięć razy. Za każdym razem coraz więcej po ptasiemu fukał i popiskiwał, a w końcu nawet usiadł na chwilę, żeby się uspokoić. To był nie tylko pokaz żonglerki, ale zimnej krwi i hartu ducha. Jako ojciec, który był na Gali razem ze swoimi dziećmi, bardziej cieszę się z tego, że mogły one obejrzeć te nieprzewidziane i zwycięskie zmagania z trudnościami zamiast tego, że komuś udawało się coś, co nie udałoby się nam. Z tym akurat dzieci stykają się na co dzień, obserwując dorosłych. Dla dziecka każdy dorosły to sztukmistrz. Ale dorosły, który TEŻ jak dziecko nie umie, ale się nie poddaje i próbuje - bezcenne. Za resztę można zapłacić kartą.

Nowy cyrk nie robi tajemnicy ze swojej sztuki i nie próbuje budować swojej atrakcyjności na cudowności i niedostępności tego, co widz ogląda. Wręcz przeciwnie - schodzi ze sceny do widza albo też zaprasza go na scenę. Cała Konwencja miała w sobie ten edukacyjny rys: było na niej stale obecne pełne spektrum poziomów umiejętności, cała "piramida szkoleniowa" od warsztatów dla dzieci i dla zaawansowanych, przez kontakt z lepszymi od siebie, do pokazów cyrku młodzieżowego, Open Stage dla lepszych amatorów i popisowej Gali. Czegoś takiego oczekiwałbym po każdym festiwalu - żeby każdy uczestnik, reprezentujący inny stopień zaawansowania w danym temacie, miał możliwość wspiąć się choć o jeden schodek wyżej. Współczesny ruch żonglerski daje tę możliwość nie tylko poprzez płynnie stopniowalną drogę rozwoju, ale także poprzez możliwość łączenia zdobytych umiejętności z innymi formami ekspresji, które najbardziej pasują danej osobie. Jeden z uczestników Open Stage pokazał w swoim występie właściwie tylko jedną sztuczkę: utrzymywanie gumowej kulki na głowie. Turlał ją od ucha do ucha, przekładał z czoła na szyję, chodził z nią, biegał i skakał. Za umiejętne ogranie tej jednej jedynej zdolności dostał ogromne brawa.

W nowym cyrku nie ma podziału na mistrzów i kursantów. Są oczywiście i jedni i drudzy, ale każdy występuje w obu rolach jednocześnie, wiedząc, że zawsze są lepsi i gorsi od niego. Od tych pierwszych się uczy, ci drudzy sami potrzebują nauki. Społeczność żonglerów, lokalna czy międzynarodowa, tworzy coś w rodzaju agory, w której nauka odbywa się nieustannie. W pewnym sensie jest ona sednem i motorem działań kuglarzy. Wielu z nich sprzedaje swoje pokazy i organizuje płatne warsztaty, ale energia do rozwoju ruchu cyrkowego nie bierze się z dynamiki rozwoju rynku, jak to jest np. ze szkołami tańca. Nowy cyrk w znacznym stopniu opiera się na idei "zrób to sam" (Do It Yourself - DIY), będącej symbolem wolności i sprzeciwem wobec zależności od kupowania towarów i usług oraz wyrazem wiary w możliwości własne i grupy. Ten ruch wyrasta z buntu wobec bierności, masowości i korporacyjnej władzy we wszelkiej postaci. W Niemczech można spotkać manifestacje, których uczestnicy nie krzyczą i nie niosą transparentów, tylko żonglują, co oznacza: inaczej rozumiemy ten świat i jesteśmy niezależni. Drugim - pokrewnym - filarem ruchu żonglerskiego jest kultura wymiany, w której istotną rolę odgrywa partnerski stosunek do bliźniego. Dlatego też immanentną częścią nowego cyrku jest powszechny dostęp do żonglerskich sekretów i satysfakcja zarówno z uczenia innych jak i uczenia się od innych.


Wśród żonglerów


Nie ma jednak potrzeby przejmować się całą tą ideologią, bowiem przekłada się ona na praktyki intuicyjnie oczywiste. Po wejściu na teren Konwencji przez budynek Targów Lublin ukazywał się magiczny widok: podłoga ogromnej hali pokryta równomiernie i gęsto aż po horyzont coraz drobniejszymi sylwetkami ludzi zajętych rzucaniem i kręceniem najrozmaitszymi przedmiotami, których odgłos upadania na ziemię mieszał się z cichym gwarem towarzyszącym skupionej pracy. Całą lewą ścianę wypełniały stragany, gdzie te przedmioty można było nabyć. Między ćwiczącymi leżały ich podręczne rzeczy, gdyż spędzali tam większość dnia. Co chwila obok nich przemykał monocykl. W osobnej hali ćwiczyli gimnastycy i akrobaci. Nie ma nic dziwnego w tłumie ćwiczących osób. Robią to, bo lubią. Zaskakujące może być, że jest tak wiele rzeczy, które można lubić ćwiczyć. Tak wiele umiejętności, do opanowania i tak wiele osób, od których można się uczyć. Niby to także jest intuicyjnie oczywiste - że taki jest świat, takie jest życie - ale Konwencja pokazywała tę cechę świata i życia w pigułce. Pigułce szczęścia?

Po drugiej stronie hali wychodziło się do Parku Ludowego - miejsca do niedawna dla Lublina umarłego i ponownie odkrytego dzięki Konwencji - na powierzchni paru hektarów mieszkało w namiotach około 2000 osób. Mieli tu prysznice, ubikacje, sklepik, stoiska gastronomiczne, przedszkole, namiot barowo-koncertowy oraz kolejne miejsca do ćwiczeń i pokazów - m.in. do chodzenia po linie, cztery namioty widowiskowe, boiska do turniejów sportów drużynowych (gdzie zamiast odbijania piłki przez siatkę nieustannie żonglujące drużyny przerzucają się np. dodatkową maczugą lub kulką). Większość terenu Parku otoczona była parokilometrowym płotem, ponieważ udział w Konwencji kosztował kilkaset złotych potrzebnych na utrzymanie infrastruktury. W sumie korzystało z niej ok. 3000 osób, razem z wolontariuszami, artystami i dochodzącymi. Na zewnątrz znajdował się darmowy amfiteatr dla pokazów fireshow, tor trialowy dla monocyklów, namiot dziecięcy i jedna ze scen Carnavalu.

Chodzenie po cyrkowym miasteczku było niezwykłą okazją doświadczenia pozytywnej energii. Świetnie czułem się wśród tych wszystkich ćwiczących ludzi. Razem z moim dziewięcioletnim synem Michałem od trzech lat trenującym diabolo (gumowy kielich w kształcie klepsydry wprawianej w ruch wirowy za pomocą sznurka na dwóch kijkach), zaczepiliśmy Niemca, Francuza i Słowaka, którzy pomogli mu skorygować niektóre błędy. Każdy z nich służył radą i łamaną angielszczyzną tłumaczył swoje działania. Każdy z nich robił swoje, wszystkich łączyło nastawienie na wymianę doświadczeń, naukę, chęć pomocy i życzliwość. W międzyczasie cały ten wesoły, neohippisowski tłum pojawiał się na ulicach. Lublin wyglądał wówczas jak miasto Europy Zachodniej. Mnóstwo młodych, barwnych ludzi z różnych krajów z maczugami dyndającymi u pasów i kolorowymi kijami wystającymi z plecaków. Ludzi otwartych, przyjaznych, inteligentnych, wyluzowanych, pomysłowych, z ambicjami. O czymś takim myślimy, wyobrażając sobie jak mogłaby wyglądać dziś kultura studencka.


Spotkanie w metaforze

Podobno okres dojrzewania człowieka się wydłuża i coraz starsze młode osoby wciąż nie są dorosłe. Ale patrząc na naszych studentów można odnieść wrażenie odwrotne - że młodzież coraz szybciej zgredzieje. Kiedyś czas studiów wydawał się ostatnim błyskiem dziecięcej zabawy przed wejściem w dorosłość. Dziś jest jak pierwsze memento mori. Dawna kultura studencka urzekała zdolnością brania życia w cudzysłów. Trzeba było sobie jakoś radzić w PRL-u. Ale potem zrobiło się poważniej. Młodzi zaczęli się buntować, tracąc jednocześnie zdolność do przenośni, jakby wypełniali credo wyśpiewane w latach 80. przez zespół Turbo: "Dorosłe dzieci mają żal, że ktoś im tyle życia skradł". Może ten refren powinno teraz zaśpiewać kolejne pokolenie? Bo dziś popłaca innowacyjność i kreatywność, a te nie biorą się z żalu tylko z radosnych zwyczajów dzieciństwa. Wybawione dziecko to kompetentny dorosły. Ale żeby dziecko było wybawione, dorosły też musi się bawić. Inaczej nie pozwoli bawić się dziecku, tylko skaże je na korepetycje, gry komputerowe i TV, które pozwalają odreagować żal.

Zjawisko współczesnego ruchu żonglerskiego współbrzmi z nowoczesną wizją rozwoju człowieka i społeczeństwa, choć opiera się na starych i niekoniecznie łatwych do naśladowania praktykach. Weźmy na przykład życie rodzinne. Rola ojca daje okazję do popisywania się kuglarskimi sztuczkami, ponieważ mając dzieci, trzeba robić kilka rzeczy jednocześnie. Na przykład iść z nimi do fikolandu i dawać żonie wolne. Ale w fikolandzie jedna nuda - dziecka, zamienia się z drugą nudę - rodzica. Lepiej więc robić coś co rozerwie i dziecko, i rodzica. W ten sposób robi się już trzy rzeczy na raz i wraca do domu z poczuciem cudownego rozmnożenia czasu. Mówiąc w żargonie nowoczesności to klasyczny multitasking.

W ten właśnie sposób trzy lata temu trafiłem z Michałem na warsztaty zorganizowane przez Sztukmistrzów, czyli prawdziwych kuglarzy skupionych wokół lubelskiej Fundacji Sztukmistrze zajmującej się krzewieniem nowego cyrku. Słowo "sztukmistrz" w nazwie fundacji określa oryginalnie ale i po naszemu człowieka kultywującego te praktyki oraz nawiązuje do bohatera powieści Isaaka Bashevisa Singera Sztukmistrz z Lublina, który jest najsłynniejszym na świecie - choć fikcyjnym - mieszkańcem tego miasta. Działania Sztukmistrzów już wcześniej mnie interesowały, ale kto wie, czy poszedłbym na te warsztaty, gdyby nie właśnie ta swojsko brzmiąca nazwa sugerująca, że spotkamy się na gruncie metafory i zabawy, a nie sportowego wyczynu.


Dziecko doświadczalne

Nie należę do ojców, którzy bez mrugnięcia okiem robią razem z dziećmi pociąg na szkolnej zabawie. Wolę stać z boku i obserwować. Piłeczki do żonglowania również nie wpadły mi same do rąk. Musiałem je podnieść z parkietu sali gimnastycznej i przyznam, że były ciężkie. Michał miał już ze sobą diabolo, które dostaliśmy od kolegi z Niemiec, gdzie kultura żonglerska jest obecna już od wielu lat. Podczas kolejnych tygodni warsztatów mogliśmy wypróbować kilka żonglerskich zabawek. Michał konsekwentnie kręcił diabolo, bo to od razu zaczęło mu wychodzić, a ja spróbowałem piłeczek i pojek (maoryskie poi-poi - para sznurków lub łańcuchów z obciążnikami, którymi wymachuje się na różne sposoby), ale te ostatnie zbyt często lądowały mi na okularach i na przyrodzeniu, więc pozostałem przy piłkach. Potem dołożyłem maczugi, które też okazały się dość bolesne i wreszcie flowersticki (dwoma pręcikami manewruje się trzecim, postrzępionym na końcach), przy których zostałem, bo dawały się obsługiwać bezmyślnie. Obserwowałem przy tym zarówno Michała jak i siebie.

Michał, wówczas lat sześć z hakiem, nigdy wcześniej samodzielnie niczego nie "ćwiczył". Po raz pierwszy zetknął się z opcją podjęcia planowego działania mającego na celu nauczenie się określonej umiejętności - wykonywania konkretnych trików - nowym narzędziem. Było ciężko. Po pierwszej satysfakcji pojawiły się trudności, które w zasadzie z różnym nasileniem trwały przez parę miesięcy. Prawie co tydzień zadawaliśmy sobie pytanie, czy warto dalej w to brnąć. Sądzę, że przetrwaliśmy kryzys dzięki kilku prostym zasadom. Po pierwsze - to jednak była zabawa, nic na siłę. Po drugie ćwiczyłem razem z Michałem. Nie na pokaz. Jako muzyk mam szacunek do ćwiczeń i umiem czerpać z nich masochistyczną przyjemność, więc robiłem to na poważnie, nie ukrywając, że żonglerka mi się podoba. Nawet jeśli - przeważnie - jechałem na warsztaty wykończony i półśpiący, to po godzinie podrzucania i łapania czegoś wychodziłem odświeżony i zregenerowany.

Dzieci mają krótkoterminową perspektywę przyszłości. Nie potrafią wzbudzić w sobie motywacji robienia czegoś nieprzyjemnego w imię przyszłych nieokreślonych korzyści. Albo ich coś fascynuje i wchodzą w to na całego, albo nie i dziękują za współpracę. Nie docierają do nich abstrakcyjne zachęty, ale są na tyle mądre, aby naśladować innych, szczególnie autorytety. Od tego, co autorytety dzieciom mówią, ważniejsze jest, co autorytety wspólnie z dziećmi robią. To dlatego nie da się wychować dziecka lepiej niż samego siebie, czy też sprawić, aby wierzyło w coś, w co samemu się nie wierzy. Miałem w pamięci cytat z Janusza Korczaka przeczytany w przedszkolu: "Poznaj siebie zanim postawisz dziecku zakazy i nakazy. Odpowiedz sobie na pytanie, do czego sam jesteś zdolny. Pamiętaj, że sam jesteś dzieckiem, które warto byś poznał, wychował i wykształcił". Dlatego też cierpliwie waliłem się pojkami po jajach, szukając odpowiedzi na pytanie, do czego jeszcze jestem zdolny.


Edukacja drogi

Na szczęście na warsztatach zdolnych było więcej. Michał widział, że wszyscy ćwiczą i wszystkim się coś udaje i coś nie udaje oraz że każdy może się czegoś nauczyć od każdego. Nie było wymogów ani obowiązku pokonania takiego czy innego progu trudności. Nie trzeba było z nikim się ścigać ani porównywać. Chcesz, to ćwicz, próbuj, pytaj o poradę. Nie chcesz - odpocznij, spróbuj czegoś innego lub kiedy indziej. Sądzę, że było to dla Michała bardzo budujące edukacyjne doświadczenie. Widział, że każdy jest dobry i może być dobry w czymś innym lub kiedy indziej. Widział, jak się dochodzi do sukcesu, ponieważ nauka żonglerki uczy, jak się uczyć. Każdy za trudny trik czy technikę - w domyśle każdą życiową umiejętność i problem - można rozbić na łatwe moduły. Można nauczyć się ich z osobna i połączyć razem. Nawet dla dorosłych nie jest to oczywiste. Ostatecznie Michał znalazł żonglerskie autorytety lepsze od tatusia i zdecydował się pojechać z nimi na letnie tygodniowe warsztaty do Niemiec, co było całkowitym zaskoczeniem dla jego rodziców, bo nigdy nie sprawiał wrażenia, że może gdzieś się znaleźć bez nich.

Edukacja w kręgu nauczyciel - program - grupa - konkurencja - sprawdzian jest nie do uniknięcia, ale nie jest to jedyny, a może nawet i nie najważniejszy wzorzec edukacji. Dzieci powinny poznawać ludzi z pasją i uczyć się innych niż szkolne i medialne wzorców zachowań i relacji z ludźmi, a to właśnie dają warsztaty w atmosferze swobodnej wspólnej nauki i wymiany doświadczeń, jaką kreuje filozofia współczesnego ruchu żonglerskiego. Michał motywował się do działania "idąc za innymi". Dystans dzielący go od osób bardziej zaawansowanych zmniejszał się, bo mógł ich podpatrywać zajętych własnymi ćwiczeniami tak jak sam był nimi zajęty. Przestrzeń sali ćwiczeń oferowała piramidę szkoleniową, hierarchiczną, lecz w formie rozproszonej, w czym przypominała nieco przestrzeń wirtualną i partnerskie relacje, które panują w internecie i w grupach sieciowych. Klikasz to tu, to tam, zaczepiasz kogo chcesz, darmo dostajesz i darmo dajesz. Obowiązuje zasada wzajemności i tolerancji dla żółtodziobów. Z klocków, które dostajesz od innych, budujesz własną ścieżkę rozwoju, jeśli tylko masz ochotę się rozwijać.


Neurohistoria

Skupiam się na tych cechach podejścia do nauki stosowanych w ruchu nowego cyrku, które są nietypowe dla naszej kultury nauki przez przymus i apodyktyczną zwierzchność. Bo oczywiście warsztaty dla początkujących lub dla większej liczby dzieci, których rodzice akurat nie gustują w ćwiczeniach, mają formę bardziej zorganizowaną. Zarysowany tu "luzacki" sposób edukacji żonglerskiej trąci może dla niektórych tzw. wychowaniem bezstresowym, ale przecież stresu było sporo. Tyle że wywoływało go wyzwanie, a nie przymus wykonania zadania. Michał uparł się i pokonał trudności oraz związany z nimi stres dobrowolnie w uczciwej walce i dzięki temu wie, jak zachować się w podobnej sytuacji w przyszłości. To doświadczenie zapisało się w jego umyśle jako pewien sprawdzony scenariusz pokonywania trudności. Mam nadzieję, że dzięki temu robienie ściągawek na egzamin czy wtórowanie do refrenu "we don't need no education" nie będą jedynymi sposobami radzenia sobie z trudnościami w nauce. Sposobami, które będzie mógł w przyszłości wykorzystać.

Nowy cyrk uczy, że zabawa jest również dla dorosłych. Nie jest ona rzeczą infantylną i cechą właściwą niedojrzałości. Opozycje zabawa-powaga, praca-zabawa czy zabawa-nauka są fałszywe. Przeciwieństwem zabawy nie jest praca, lecz depresja. Kiedy się bawisz, lepiej się uczysz i lepiej pracujesz - w każdym wieku. To w zabawie jesteś kreatywny. Być może te fałszywe stereotypy powstały właśnie dlatego, że kreatywność potrzebuje wolności i rozpoczyna się od kwestionowania dotychczasowych rozwiązań. A tego nie lubi władza. Władza, która od zaborów siedzi Polakom na karku i wryła się w nasze neurony, a może i geny, bo przeżywał ten, kto niczego nie kwestionował i nie próbował myśleć zbyt twórczo. Może dlatego wykształciliśmy w sobie odruch autocenzury wymazującej zabawę z naszego życia i zastępujemy ją bizantyjską pozą?

Żonglerka ma wiele wspólnego z relacjami władzy. W zasadzie jest ich ucieleśnieniem, ale w alternatywnej formie. Można się o tym przekonać samemu, rozpoczynając naukę żonglowania trzema piłeczkami. Jest w niej pewien mistyczny moment, kiedy już się wie, co trzeba zrobić i jak teoretycznie ma to wyglądać, ale za nic nie można sobie wyobrazić, że da się kontrolować trzy piłeczki, mając w ręku na raz tylko jedną. Kulki sprawiają wrażenie przyklejonych do rąk. Wydaje się, że nie jesteśmy w stanie panować nad nimi inaczej niż poprzez statyczne posiadanie. Wypuszczenie z rąk choćby jednej kojarzy się ze stratą. Pojawia się obawa, dyskomfort, strach i zniechęcenie. Ten moment jest jak egzorcyzm, podczas którego wyłazi z nas demon władzy spod znaku "mieć wszystko w ręku" i "położyć na czymś łapę". To on odpowiada za wszystkie mechanizmy kostycznej, sztywnej kontroli, której ideałem jest jeden szeryf na jednego mieszkańca. To on wymyśla te wszystkie tabelki i formularze, które nie tyle sprawdzają błędy, ile je prowokują. Trzeba go przetrzymać. Po chwili, kiedy uda się nam wykonać pierwszy raz choć jedną prawidłową sekwencję ruchów, następuje wielka ulga i satysfakcja. I zdumienie - jak mi to wyszło? Kontrolowanie energii zamiast masy, dynamicznej równowagi przemian energii kinetycznej i siły bezwładności zamiast ochłapu energii statycznej przypomina cud.


Modraszki kultury

Narracja o galaktycznym sądzie nad Ziemią, która podczas Gali posłużyła za kontekst występów, przypomniała znane akcje obrony doliny Rospudy czy siedliska motyla modraszka w krakowskim Zakrzówku i innych podobnych miejsc zagrożonych wielkimi inwestycjami. To ideowe napięcie wykroczyło jednak poza cyrkowy namiot Gali, ponieważ między wierszami podobne pytanie zadano też publiczności: czy nie uważacie, że sztuka nowego cyrku jest faktycznie nową dyscypliną kultury? Może czymś, co jest w stanie wzbudzić w ludziach nową nadzieję i entuzjazm? Z owacji wynikało, że przynajmniej jako widz przedstawienia, każdy z tą tezą się zgadzał.

Sprawa nie jest jednak tak oczywista. Dla kuglarzy kultura i sztuka jest trochę czymś innym niż dla typowej publiczności. Ilustruje to różnica między Europejską Konwencją Żonglerską i Carnavalem Sztukmistrzów, które choć odbywały się jednocześnie, były dwiema zupełnie innymi imprezami. Carnaval to typowy festiwal, wydarzenie o charakterze impresaryjnym. Aby go zorganizować, trzeba znać artystów i mieć pieniądze, reszta jest logistyką. Co prawda współczesna sztuka cyrkowa nie zna areny i często prezentuje się wprost na ulicy, ale zachowuje tradycyjny podział na "mistrza sztuki" i publiczność, która go podziwia. Mimo towarzyszących Carnavalowi warsztatów i działań integracyjnych, wydarzenie to ma jednak charakter typowego widowiska - w odróżnieniu od Konwencji, podczas której występy towarzyszą ogólnemu wydarzeniu o charakterze spotkania. Podczas widowiska publiczność kupuje bilety (lub samorząd funduje jej wstęp wolny), aby obejrzeć artystów. Na spotkaniu artyści sami kupują bilety, żeby się ze sobą zobaczyć. Jest to coś w rodzaju imprezy składkowej, zgodnie z ideą "zrób to sam".

Niełatwo tu o analogie do formatów imprez kulturalno-artystycznych znanych z innych dyscyplin. Jeżeli Carnaval porównalibyśmy do Festiwalu Chopinowskiego, to Konwencję można by wyobrazić sobie jako 1000 fortepianów, na których ćwiczy i uczy się od siebie grać 2000 pianistów. Albo jeśli Carnaval byłby wystawą obrazów, to Konwencja byłaby wielkim plenerem z kilkoma tysiącami sztalug. Takie zdarzenia jak Konwencja po prostu nie mają miejsca w innych dziedzinach sztuki, ponieważ… ruch cyrkowy jest faktycznie czymś wyjątkowym. Trudno jednak przekonać się o tym, pozostając w roli gapia. Trudno też odrzucić tę rolę bez porzucenia tradycyjnych stereotypów na temat cyrku i żonglera. Tak samo jak trudno zrozumieć ekologiczne protesty, jeżeli dolinę Rospudy uznać za zwykłe bagno, a motyla modraszka za byle owada. Innymi słowy, ekologiczna metafora użyta w fabule cyrkowej gali niesie z sobą dodatkową mądrość: żonglerzy są o tyleż wyjątkowi co nieznani. Nie tylko kosmitom, ale i polskim Ziemianom.


Co do czego nie pasuje

Nowy cyrk do niczego nie pasuje. Jest sztuką interdyscyplinarną łączącą taniec, kabaret, teatr, hobby, rekreację, sport, narrację, tradycję, interakcję z publicznością, itd. Wszystko to współgra z tradycją zabawy, tylko że nie jest to tradycja polska, ponieważ nasza historia nie sprzyjała zabawie. U nas w zasadzie należałoby wymyślić dla tego zjawiska zupełnie nową nazwę, bo ze "starym cyrkiem" łączy je tylko zewnętrzne podobieństwo. Nowy cyrk poznajemy dziś jako kulturalną awangardę w wykonaniu młodych ludzi, którzy wyglądają trochę jak hippisi, trochę jak anarchiści, ale trenują jak sportowcy. Rozwija się ona w Europie od co najmniej od dwóch pokoleń, więc jest starsza niż III RP. I w tym właśnie sęk: kiedy żonglerzy organizowali swoją konwencję po raz dwunasty, my świętowaliśmy dopiero pierwsze wolne wybory. Czyli to raczej my nie pasujemy.

W przypadku takich zjawisk jak "nowy cyrk" mówi się o postmodernizmie i "zacieraniu granic między gatunkami", o "płynnej nowoczesności". Ale może jest odwrotnie? Może to tzw. współczesny świat sztucznie stworzył owe granice , a my teraz po prostu wracamy do stanu naturalnego, w którym ich nie było i nie powinno być? Ideowe postulaty i praktyki aktywnego uczestnictwa w kulturze, które można znaleźć w "nowym cyrku", pojawiają się w wielu innych obszarach w charakterystycznych dla nich formach. Na przykład w świecie folku tematem znanym od dwóch dekad jest zacieranie granic między sceną a publicznością, a także udostępnianie amatorom tradycyjnego źródła do twórczych przekształceń. Interdyscyplinarną hybrydowość można znaleźć w klasycznym ruchu krajoznawczym, w którym wędrowanie (pieszo lub pod żaglami) przeplata się z muzykowaniem i opowiadaniem. Z tego też ruchu częściowo wywodzi się folk. Ideologia "zrób to sam" łączy z kolei "nowy cyrk" z ruchem punkowym i ekologią, zaś skaterzy i rowerzyści z powodzeniem łączą akrobacje sportowe z doświadczaniem przestrzeni miasta i działalnością obywatelską.

Wszystkie te nisze cechuje niezgoda na odbiór czegoś, w czym nie można twórczo uczestniczyć. Niezgoda, która polega na egzekwowaniu prawa do wyboru działań samodzielnych i odrzuceniu tego co podsuwane z zewnątrz. Działania twórcze i uczestniczące nie nadają się do kontroli i sprzedaży, co jest problemem zarówno dla komercyjnych korporacji jak i dla sterników publicznej polityki kulturalnej, którzy chętnie widzą się w roli wielkich inwestorów. Dlatego też tendencje masowego rozwoju kultury - pod których przemożnym wpływem jesteśmy - idą w kierunku tworzenia wskaźników i formatów, określania granic produktu, który można sprzedać i kupić na określonych zasadach, czy to będzie talk-show, czy projekt unijny czy gminny festyn. Dlatego we współczesnym świecie wszystko co masowe ma większą szansę na zaistnienie niż to, co indywidualne i unikalne. W tym kontekście metafora kruchej przyrody zagrożonej przez kosmiczną autostradę, czyli walec, który "wszystko wyrówna", nabiera szerszego wydźwięku. Można ją zrozumieć, jako zagrożenie żywej kultury dominacją uproszczonych zachowań i stereotypów kulturalnych takich jak globalna homogenizacja zwyczajów, popkultura, kultura festiwalowa, igrzyska, bierny konsumpcjonizm.

Oczywiście nisze też mają swoją siłę, tworzą się i rozwijają same i kwitną. Nie potrzebują wsparcia. Istnieją obok "walca", nie wchodząc mu w drogę, tak jak pierwsze myszopodobne ssaki przez miliony lat żyły obok dinozaurów. Możliwe więc, że nisze takie jak "nowy cyrk" rozkwitną same, kiedy kulturę masową spotka taki sam los jak dinozaury: jakaś globalna zmiana zniszczy jej środowisko życia. Może to być kryzys ekonomiczny lub rozwój technologii, które już podkopały rynek muzyczny, będący jednym z "żerowisk" kultury komercyjnej. Niestety, w praktyce "myszy" i "dinozaury" kultury często wchodzą sobie w drogę, np. tam, gdzie korzystają z tych samych środków wsparcia finansowego, a przede wszystkim z tych samych i ograniczonych zasobów uwagi i wolnego czasu odbiorców. Dlatego osoby odpowiedzialne publicznie za rozwój kultury powinny sobie zadać pytanie, czy chcą coś zrobić wobec rozwarstwiania się społeczeństwa na "aktywnych", których stać na sprzeciw wobec bierności i "biernych", którzy może nie znają innej oferty spędzania wolnego czasu niż medialna? Co urzędnicy od kultury zamierzają zrobić, aby mózgi młodych Polaków nie rozwijały się w bezruchu ciała i w dialogu z celebrytami między reklamą a galerią handlową?

Póki co ludzie klaszczą tak samo ulicznemu kuglarzowi i "śpiewającemu sobowtórowi Maryli Rodowicz", który nie dość, że śpiewa z playbacku, to jest facetem. Może za 10 - 20 lat nasz wolny czas będą zagospodarowywać głównie takie kopie, awatary simulacrów wymienialne jak asfaltowa nawierzchnia na autostradzie. Wszystko zależy od oczekiwań publiczności - zgody lub niezgody na kulturę, w której nie można twórczo i aktywnie uczestniczyć. Aktualnie rozsmakowaliśmy się w małej stabilizacji i kompensujemy sobie pół wieku, a może i parę wieków zależności i reglamentacji. Witalność nisz świadczy jednak o tym, że coś się zmienia. Cała nadzieja w tym, że podobno Polacy są nieuleczalnymi buntownikami i w końcu zbuntują się przeciw samym sobie.


Marcin Skrzypek - Muzykant samouk, publicysta i animator Orkiestry św. Mikołaja; od 1998 r. pracownik Ośrodka "Brama Grodzka - Teatru NN"; zaangażowany w przedsięwzięcia o różnorodnym charakterze, m.in. wydarzenia plenerowe, internetowe, publikacje, Forum Kultury Przestrzeni; redaktor "Scriptores" i "kulturyenter.pl"; zwolennik kultur niszowych.
Skrót artykułu: 

Gdy władze galaktyki zdecydowały, że planowana autostrada kosmiczna ominie Ziemię, by oszczędzić od zniszczenia mieszkających na niej żonglerów, na sali rozległy się wiwaty. W ten sposób cyrk uratował naszą planetę. Czy uratuje również kulturę?

Dodaj komentarz!