Co za nami, co w nas…

[folk a sprawa polska]

A gdyby ów wszechpanujący nam okres pandemii stał się czasem przypomnienia tego, czegośmy w muzyce zapomnieli, albo odgrzebania chociaż niektórych wzruszeń? Albo doczytania, dosłuchania tego, co gdzieś w szafach, na regałach, w piwnicach tkwi od lat, a może jest – w dobie galopującej cyfryzacji – do niekłopotliwego odnalezienia w czeluściach internetu? Może na wyciągnięcie ręki. Nawet w umiłowaniu tradycji można popaść mimowolnie w schematy, pamiętać tylko o tym, co najważniejsze, co nowe albo niedawno odkryte. Tymczasem…
Kto pamięta dziś nagrania zespołu Atman? Och, jakże ważna to była grupa. Co więcej, gdy posłuchać dzisiaj jej muzyki, okazuje się, że wciąż zachwyca, czaruje, wciąga słuchacza, dając mu godną uwagi ofertę na wielu poziomach: duchowym, intelektualnym, kulturowym, muzycznym po prostu… A idąc dalej tą ścieżką, znajdziemy dwa zespoły, które rozkwitły z Atmana, czyli Pathman i Karpaty Magiczne. Kto nie zna? Naprawdę warto nadrobić tu ewentualne zaległości albo ku wielostronnej satysfakcji powrócić w rejony tej muzyki. Albo: czy trzeba sympatykom folku przypominać zespół Osjan? Albo Kwartet Jorgi? Naprawdę trzeba? No, to kolejna „jazda obowiązkowa”, tak jak i późniejsze dokonania Macieja Rychłego. Zresztą tych pomysłów jest mnóstwo, nieważne jak długo (oby jak najkrócej!) dręczyć nas będzie pandemia. Więc dajmy na to Chudoba albo Werchowyna, bo nie zakładam, żeby ktoś w tym miejscu nie znał i pierwocin Orkiestry św. Mikołaja. Dalej przypominają się pierwsze nagrania kapeli Muzykanci, ale i Open Folku, przypomina się Zespół Polski, ale i – związana z nim przecież personalnie – Raga Sangit, przypomina się Stara Lipa, ale i Bractwo Ubogich, przypominają wczesne nagrania Kapeli ze Wsi Warszawa albo Kapeli Brodów, przypomina się Swoją Drogą, a zaraz obok Stilo czy nawet Kontraburger, przypomina się Ania z Zielonego Wzgórza, a jednocześnie Jahiar Group, wczesne Kroke albo wczesny Cracow Klezmer Band, a gdyby ktoś sięgnął i do Varsovii Manty... Jest tych ścieżek nieskończona liczba, każdy może mieć swoje, to tylko przykłady.
Są tacy, dla których pojęcie „mody” w odniesieniu do terminu „folk” bywa obraźliwe, a przecież i w tym graniu – a może równie bardzo i w zbiorowym słuchaniu – pojawiały się i pojawiają mody, fale, nurty. Nie wiem, czy przez kogoś sterowane. Przez los? Natchnienie? Bo chyba nie przez komercyjne rachunki i fonograficzne korporacje.
Przecież było tak w tej naszej folkowej historii, że znaczący był nurt odwołujący się do tradycji andyjskiej, był czas, gdy dominowała nuta celtycka – szeroko interpretowana i równie szeroko rozumiana, może nawet kochana. Był czas natchnień łemkowskich, żydowskich, potem nadszedł czas „tradycjonalistycznego” nawiązywania do polskiej muzyki wiejskiej. Czy to wszystko źle? Tego nie powiedziałem! Warto wszakże słuchając – i wspominając – mieć to wszystko na uwadze.
Bo przecież na końcu (a może na początku) chodzi o elementarne wzruszenia, o to granie i/lub śpiewanie, co przeszyje, zachwyci, zatrzyma w biegu. A analiza stylistyczna i tak lubiane przez część fanów weryfikowanie „wierności tradycji” w pewnej perspektywie jest kwestią drugorzędną, by nie rzec mało (po)ważną. Bo gdy człowiek staje naprzeciwko drugiego i opowiada mu o sobie swoją muzyką, w tym momencie zgoła bezbronny, to trudno wymagać od niego dokumentów, „kwitów”, potwierdzających stylistyczną, gatunkową (gramatyczną?) poprawność. W dziedzinie takiej jak folk – może kogoś razi to słowo, ale będę go nadal używał – istotną wartością jest artystyczna autonomia i wiarygodność przekazu. A życiowa praktyka – jak to ona – przewrotnie pokazuje, że czasami oznacza to bezpośrednie nawiązania do, na przykład, ludowego wzorca, a kiedy indziej niemalże ledwie muśnięcie wielu tradycji i ułożenie z tego wrażenia własnego muzycznego kolażu. Bywa, że bardziej twórcze i naprawdę do głębi poruszające są właśnie te autorskie próby opowiadania swoim językiem niż – czasami równie zgrabne lub nieporadne – koncepcje kopiowania upatrzonego, idealnego wzorca.
Dlatego też tak ożywcza, tak ważna jest otwartość na słuchanie różnych muzycznych form, bez koniecznych wstępnych założeń. Kto chciał wykorzystać koniunkturę i na folkowych (albo pseudofolkowych) skojarzeniach zrobić komercyjną karierę, bawiąc publikę w telewizyjnych, estradowych składankach, ten dawno już to zrobił. Jego sprawa. Tych nazw nie przywołuję, bo mnie nie zajmują. Skoro pandemia skłania ponoć do pytań ostatecznych i fundamentalnych, to szkoda marnować czas na rzeczy nieważne. Skoro jednak ów czas jest nam (jeszcze) dany, to konsekwentnie będę podejmował próbę wracania do muzyki, o której powyżej. By, jeśli przyjdzie nam (oby jak najszybciej) powrócić do tzw. normalności, mieć w sobie pamięć i świadomość tamtej twórczości.

Tomasz Janas

 

Sugerowane cytowanie: T. Janas, Co za nami, co w nas..., "Pismo Folkowe" 2020, nr 151 (6), s. 24.

Skrót artykułu: 

A gdyby ów wszechpanujący nam okres pandemii stał się czasem przypomnienia tego, czegośmy w muzyce zapomnieli, albo odgrzebania chociaż niektórych wzruszeń? Albo doczytania, dosłuchania tego, co gdzieś w szafach, na regałach, w piwnicach tkwi od lat, a może jest – w dobie galopującej cyfryzacji – do niekłopotliwego odnalezienia w czeluściach internetu? Może na wyciągnięcie ręki. Nawet w umiłowaniu tradycji można popaść mimowolnie w schematy, pamiętać tylko o tym, co najważniejsze, co nowe albo niedawno odkryte. Tymczasem…

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!