Cień wielkiej góry

Ameryka Południowa

fot. tyt. i w tekście: P. Goleman

Do Potosi przyjechaliśmy równo ze wschodzącym słońcem. Było kilka minut przed szóstą rano. Wyszliśmy przed dworzec, szukając jakiegoś transportu do centrum. Nie było to trudne, należało tylko iść za współpasażerami, z którymi przyjechaliśmy z La Paz. Jeden zakręt w lewo i już stoimy na przystanku. Po chwili podjeżdża miejski autobus. Wsiadamy i po 20 minutach jesteśmy na głównym miejskim placu. Zrzucamy plecaki pod kościołem i idziemy na poszukiwanie noclegu. Godzina jest wczesna, my trochę niewyspani. Chodzimy po wąskich i pustych uliczkach. W końcu trafiamy na całkiem ładnie wyglądający hostel „La Casona”. Przeszklone drzwi, w środku dziedziniec z dużą ilością przyjemnego cienia. Akurat jest wolny pokój dziesięcioosobowy. Cena nam odpowiada – 45 boliwianów (22,5 zł). Podoba nam się tu, ale dla zasady idziemy do hostelu znajdującego się naprzeciwko. Okazuje się, że ów przybytek w połowie działa, a druga połowa jest w remoncie. Obsługa nic nie wie. Grzecznie dziękujemy i wracamy do naszego pierwszego wyboru. Chwila na zameldowanie i idziemy spać.

Srebrna góra
W krajach hiszpańskojęzycznych dość popularny jest zwrot vale un Potosi (warte fortunę). Wszystkiemu oczywiście jest winna dominująca nad miastem góra Cerro Rico, co z hiszpańskiego znaczy Bogata Góra. Przez tę górę Potosi uchodzi za najwyżej położone miasto na świecie, licząc tylko te mające ponad dziesięć tysięcy mieszkańców. Prawda czy nie, ale faktem jest, że centrum miasta leży na wysokości 4000 m n.p.m. A niektóre dzielnice jeszcze wyżej – nawet na 4250 m.
Na początku XVI wieku Hiszpanie zorientowali się, że ta pochodzenia wulkanicznego góra to największe na znanym im świecie źródło srebra. Nie znaleźli złotego, mitycznego miasta El Dorado, za to trafili na srebrną górę. Już w 1545 r. założyli u stóp góry miasto. Zostało nazwane ku chwale hiszpańskiego króla, Villa Imperial de Carlos. Z biegiem czasu zaczęto nazywać je Potosi. Słowo to wywodzi się z języka Indian Ajmara potoj oznacza grzmot, huk, odgłos eksplozji. Historia miasta jest nierozerwalnie związana z prosperowaniem kopalni srebra. W ciągu stu lat rozrosło się do 200 tysięcy mieszkańców. W XVII wieku w Potosi doliczono się ponad 80 kościołów. Było to największe miasto obu Ameryk, większe od ówczesnego Paryża, Londynu czy Madrytu. Srebro płynęło statkami do Europy i stanowiło najważniejsze źródło dochodu całego hiszpańskiego imperium. Wystarczyło, że jakiś transport na Atlantyku padał łupem piratów lub tonął w wyniku niespodziewanego sztormu, od razu odbijało się to wielką dziurą w królewskim skarbcu. Do pracy w kopalni przymuszano miejscowych Indian, a gdy zaczynało ich brakować, do kopania w kolejnych szybach ściągano niewolników z Afryki. Wiek XIX przyniósł upadek. Ceny srebra na świecie znacząco spadły, wydobycie malało, bo bardziej wydajne złoża były już dawno przekopane. Do tego doszła wojna o niepodległość Boliwii. Liczba mieszkańców zmniejszyła się do 10 tysięcy. Na długie lata miasto pogrążyło się w biedzie i upadku. Dopiero wiek XX przyniósł trochę nadziei na lepszą przyszłość. Srebro się skończyło, ale zaczęto pozyskiwać z wnętrza góry rudy cynku, cyny i ołowiu.
Obecnie w Potosi mieszka 140 tysięcy ludzi. Nadal głównym pracodawcą jest Góra. Po potędze zbudowanej na milionach ofiar srebrnej gorączki została tylko kolonialna zabudowa centrum, kilkanaście kościołów, domy z pięknymi, ozdobnymi wejściami i balkonami. I oczywiście góra. Przekopana ponad 200 kilometrami korytarzy, podziurawiona niczym dobry szwajcarski ser. Kilkanaście lat temu miasto wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO w uznaniu jego bogatej i tragicznej historii oraz zachwycającej kolonialnej architektury.

Upojna fiesta
Do Potosi przyjechaliśmy głównie dla wciąż czynnej kopalni srebra. W mieście jest kilka biur, które zajmują się organizacją wycieczek w głąb ziemi. Już podczas zameldowywania w hostelu zaproponowano nam taką wyprawę. Wysłuchaliśmy co, jak i za ile. Mieliśmy jeszcze adres polecanego przez wszystkich i wszędzie biura „Big deal tour”. Ponoć tylko tam można liczyć na prawdziwe podziemne wrażenia wśród pracujących górników, a cała reszta to lekki retusz. Biuro jest niedaleko, wchodzimy. Firmę prowadzą byli górnicy, którzy wpadli na lepszy pomysł na życie. Po co się męczyć i narażać, lepiej zebrać chętnych gringos i pokazać im, jak inni się męczą. Podczas rozmowy bardzo ładnie i rzeczowo opowiedzieli nam (po angielsku!) o samej kopalni, o trasie kilkugodzinnej wycieczki. Wzbudzili we mnie szacunek szczerym podejściem do klienta, czyli do nas. Oznajmili, że nie polecają dzisiejszej popołudniowej wycieczki. Dziś jest poniedziałek, co oznacza, że właśnie skończył się weekend. A w pobliskiej wiosce w tym czasie trwała upojna fiesta. Skutkiem tego wszyscy górnicy dziś leczą kaca i w pracy raczej nie będą. Poradzili, byśmy wybrali się jutro, kiedy alkohol z żył wyparuje i wszyscy wrócą do roboty. Cena wycieczki – 150 blv. Sporo. Niestety, szkoda nam było czekać do jutra i tracić całego dnia. Stwierdziliśmy, że skoro dziś i tak nie zobaczymy prawdziwej kopalni, to skorzystamy z oferty hostelu tańszej o 60 blv. Kopalnia to kopalnia, będzie ciemno i gorąco, woda zapewne będzie kapała z sufitu i też będzie fajnie.
Wracamy zatem do hostelu i zapisujemy się na dzisiejszą wycieczkę. Niebawem pojawia się nasz przewodnik. Prowadzi nas na dziedziniec, wyciąga z worów mocno sfatygowane ubranka robocze i zaczynamy się przebierać. Spodnie, gumiaki, kurtki, kask z górniczą latarką i brezentowy plecak na nasze drobiazgi. Rzeczy czyste nie są, ale nie ma to specjalnie znaczenia. Tam, gdzie idziemy, czyściej nie będzie.

Historia kopalni
Praca w działającej od XVI wieku kopalni była bardzo niebezpieczna. Ludzie ginęli nie tylko na skutek wypadków, ale też z powodu wyczerpania i kontaktu z rtęcią. Do tego jeszcze pylica i inne choroby. Górnik rzadko dożywał 40 lat. Hiszpanie siłą ściągali Indian do pracy w sztolniach, ale po pewnym czasie nie byli już w stanie, wskutek wysokiej śmiertelności, przymusić większej ilości tubylców. Sprowadzani z Afryki niewolnicy umierali jeszcze częściej. Nie dość, że wykańczały ich te same choroby co Indian, to zły wpływ miały na nich również miejscowe warunki: surowy klimat i znaczna wysokość nad poziomem morza. W celu zwiększenia wydajności wprowadzono dwunastogodzinne zmiany. Każda z nich pracowała tak przez cztery miesiące. W tym okresie pracujący na dziennej zmianie nie widzieli w ogóle słońca. Ostatecznie wychodzili z ciemnych korytarzy z przepaską na oczach, bo zupełnie odwykli od światła dziennego. Szacuje się, że przez pierwsze 400 lat działalności zmarło tu około 6 milionów ludzi: Boliwijczyków, Peruwiańczyków i rdzennych Afrykanów. A wydobyto kilkadziesiąt tysięcy ton srebra, które trafiało do Europy. Daje to ponad 100 istnień na jeden kilogram kruszcu. Przerażająca statystyka.
Obecnie złoża srebra są na wyczerpaniu, wydobywa się głównie rudy cynku, cyny i ołowiu. Prawo do wydobycia mają górnicze spółdzielnie. Każda z nich zatrudnia kilka tysięcy pracowników. Praca dalej odbywa się w ten sam sposób, co przed wiekami. Kopie się ręcznie, pomagając sobie czasem dynamitem. Wykopane tunele stempluje się drewnianymi, rzadziej stalowymi słupami. Sieć korytarzy przez te wszystkie wieki rozwijała się dość spontanicznie, brak tu jakiegoś usystematyzowania. Doliczono się około 200 kilometrów korytarzy, w większości już nieczynnych. Tworzą one niezwykły, wielopoziomowy labirynt, w którym osobie nieobeznanej zgubienie się zajmie ledwie chwilę. W każdej sztolni pracuje kilkuosobowa brygada. To, co wykopią, odkupuje od nich spółdzielnia, a zyskami dzielą się wedle zasług i hierarchii w grupie. Dziś także górnicy z reguły nie dożywają pięćdziesiątki. Może pracuje się trochę lżej, ale to i tak jest niewyobrażalnie ciężka i niebezpieczna praca. Cóż, z czegoś trzeba żyć.

Spotkanie z El Tio
Nasz busik zatrzymuje się na uliczce niedaleko terenu kopalni. Zwyczaj nakazuje, by uczestnicy wycieczki, czyli my, zakupili prezenty zarówno dla pracujących wewnątrz górników, jak i dla El Tio, władcy podziemi. Ponoć najlepszymi prezentami są papierosy, laski dynamitu, wódka i liście koki. Kupujemy wodę, liście koki i kilka innych drobiazgów, jak chociażby rękawice. Zwyczaj jak zwyczaj, mamy świadomość, że większa część z tych fantów trafi do sklepu z powrotem. W końcu dojeżdżamy na miejsce. Przed nami rozkopana do granic możliwości góra. Drogi, torowiska i wielki bałagan.
Czekamy na odpowiedni moment na wejście. Z pobliskiego otworu słychać jakieś głosy, po chwili widzimy trójkę górników pchających wózek z urobkiem. Sam jeszcze nie wiem, co sądzić o tej turystycznej „atrakcji”.
Wchodzimy. Jest nisko i wąsko. Na tyle, żeby zmieścił się wózek i pochyleni górnicy. Choć idziemy przygarbieni, to i tak co chwila walimy kaskami w sufit. Wentylacji nie ma, oświetlenia także. Zaraz przy wejściu spotykamy El Tio, czyli „wujaszka”. Udekorowany jest dość szczególnie. Liście koki, plastikowe butelki z resztką spirytusu, puszki z piwem, niedopalone papierosy. Wygląda, jakby nic do szczęścia mu nie brakowało. Każdy wchodzący i wychodzący ze sztolni musi zamienić parę słów z El Tio, porozmawiać, poprosić o łaskawość i szczęście w pracy. Trzeba z nim napić się trochę wódki, strącając małą część z każdego kieliszka, który się wypije. Zapalić jednego wspólnego papierosa. El Tio to duch kopalni. Może być przyjacielem czy kompanem, skorym do pomocy i żartów, ale może być też oprawcą. Często nazywany jest diabłem, nawet tak wygląda, ale nim nie jest. Przez górników wielbiony, szanowany i wzbudzający respekt. To od niego tylko zależy, czy dziś bezpiecznie wyjdziesz z kopalni, spadnie na ciebie belka, zepsuje się lampa, dokopiesz się do wielkiej i cennej żyły kosztownego kruszcu. On to wie i może wszystko.
Nasz przewodnik wyciąga butelkę ze spirytusem, wylewa część zawartości pod stopy El Tio. Podaje mu tlącego się papierosa, zostawia kilka liści koki. Teraz powinniśmy czuć się bezpiecznej. El Tio, dobry i zły wujek kopalni, będzie miał na nas baczenie. Sam tunel nie wygląda jakoś solidnie, ale skoro jesteśmy pod dobrą opieką, to martwić się nie będziemy. Idziemy kilkanaście minut ciemnym korytarzem. Czasem jest tak nisko, że trzeba iść na kolanach. Z sufitu często coś kapie, czasem woda sięga po kostki. Teraz wiemy, po co nam gumowce. Drewniane filary podtrzymujące strop wyglądają, jakby miałby za chwilę się zawalić. Mam nadzieję, że wyglądają tak samo od stu lat. Dodatkową atrakcję zapewniają wagoniki. W pewnym momencie słyszymy głośne nawoływanie. Udaje nam się schować w bocznym korytarzu, chwilę później przejeżdża obok nas rozpędzony wózek pchany przez dwóch robotników.

Zwiedzanie prawdziwej kopalni
Po jakiś 20-25 minutach dochodzimy w końcu do przodka. Panuje tu półmrok, ciemność rozpraszają tylko nasze lampy przymocowane do kasków. Tu kończy się torowisko, widzimy w połowie załadowany wózek, trochę urobku. No i trzech dzielnych górników. Siedzą i odpoczywają. Ubrani w całkiem podobne do naszych stroje robocze. Wyglądają na bardzo zmęczonych. Zapewne po wczorajszej fieście. Policzki mają wypchane liśćmi koki, które żują w kopalni bez przerwy. Wzrok mają z lekka nieobecny. Albo z powodu kaca, albo nadmiaru koki. Albo jednego i drugiego. Częstujemy ich papierosami. Oczywiście, od razu zaczynają palić. Brak wentylacji nie ma tu nic do rzeczy. Górnicy wyciągają starą, pogniecioną plastikową butelkę oraz kieliszek-samoróbkę. Czyli uciętą szyjkę butelki wraz z zakrętką, która robi za denko. I chcą nas poczęstować. Ku ich zdziwieniu grupa nie odmawia. Cóż. Ciemna jama, do wyjścia daleko, papierosy, wódka. Klimaty jakieś takie wschodnie…
Panowie są lekko zdezorientowani, ale też i zaciekawieni.
– Skąd jesteście?
– Z Polski.
– A co się głównie pije w Polsce?
– Wódkę.
– Aha...
Nie mieli już więcej pytań.
Każdy, włącznie z nami, przed wypiciem strąca trochę alkoholu na ziemię, by podzielić się za każdym razem z El Tio. I nie wygląda, by robili to na pokaz. Rozmowa jest dość luźna, lecą żarty. Szybko łapiemy się, że uczestniczymy w małym przedstawieniu turystycznym pod hasłem „zwiedzamy prawdziwą kopalnię”. Nasza sztolnia była utrzymywana prawdopodobnie tylko dla celów przemysłu turystycznego. Ale ręki nie dam sobie uciąć. Górnicy byli ściągnięci na okoliczność naszego zwiedzania. Najprawdopodobniej na co dzień mogą tu pracować. Przyjmujemy zaproponowaną przez miejscowych konwencję i bawimy się równie dobrze jak „górnicy”. Jest wykopany korytarz, są wózki pchane ręcznie, jest ciemno, mokro i ciasno, Są górnicy. Wszystko się zgadza. Dziś i tak więcej byśmy nie zobaczyli. Ruszamy w drogę powrotną. Nie idziemy jednak tym samym tunelem. Zwiedzamy inne poziomy. Widać jak góra jest podziurawiona, co chwilę dochodzi jakiś tunel. Z każdego możliwego kierunku. Z dołu, z lewej, z prawej, z góry. Pojedynczo, parami. Szczeble drabin utrzymują nasz ciężar chyba na słowo honoru. Czasem trzeba obejść większe dziury bokiem korytarza, a podłoga i ściany są śliskie. Na szczęście jest ciemno i nie widać za dużo. Wreszcie dochodzimy do znajomego korytarza, skąd po kilku minutach, żegnając się z El Tio, wychodzimy z piekła wprost do pięknego, rozlanego światłem świata.
Koniec końców nie żałujemy wycieczki. Mogliśmy spojrzeć na inny świat. Zupełnie nam obcy, a zarazem niezmiernie interesujący. Wart poznania choćby w tak ograniczony sposób.

Hiszpańskie portale
Wracamy do miasta. Po krótkim odpoczynku w hostelu idziemy na spacer, wsłuchać się w pieśń o dawnej potędze i o czasach, za którymi chyba nikt nie tęskni. Jest popołudnie. Postanawiamy przejść się ot tak, bez planu, bez przewodnika. Kierujemy się w prawo. Uliczką, która powoli wspina się w górę, ku biednym przedmieściom. Ulica jest wąska, ledwo mieści większe auto. Z prawej, na tle błękitnego nieba, wisi nad nami Cerro Ricco. Zabudowa jest dość ciasna, domy sprawiają wrażenie, że pamiętają czasy srebrnego, hiszpańskiego szaleństwa. Od razu w oczy rzucają się wystające z bryły kamienic piękne, obudowane, zawieszone nad uliczką balkony. Wykonane z drewna, obowiązkowo pomalowane na kolor kontrastujący z budynkiem. Kamieniczki są niewysokie – dwie, góra trzy kondygnacje. Od czasu do czasu mijamy piękne portale wejściowe. Zdobione jak na barok, przywieziony tu na statkach z Hiszpanami, przystało.
Hiszpanie, kolonizując te tereny, wprowadzali znaną sobie architekturę. Nie można jednak mówić o prostym przeniesieniu wszystkich założeń. Zarówno jeśli chodzi o bryłę, detal, jak i materiały budowlane. Wynikało to z wielu czynników. Inne warunki klimatyczne, wilgotność, temperatura. Intensywna aktywność sejsmiczna. I wreszcie dostępność materiałów budowlanych. Zagrożenie trzęsieniem ziemi wymusza niską zabudowę i wzmocnienie ścian przyziemia. Dlatego tutejsze kościoły są niskie i dość szerokie. Nie znajdziemy strzelistych i smukłych wież, stromych dachów. Główny nacisk kładziono na zdobienie portalu wejściowego, często też misternym detalem pokrywano całą przednią fasadę. Zdarzało się, że z powodu niedostatku kamienia zastępowano go drewnem. Wnętrza z reguły były dość skromne, wykończenie proste, z małą ilością zdobień. Jako, że ściany były masywne, okna musiały być niewielkich rozmiarów. Wnętrza są skromnie oświetlone, panuje w nich półmrok. Wpływy kultury Indian są widoczne zwłaszcza w detalu. Można łatwo znaleźć zdobienia typowe dla czasów inkaskich, przedstawienia zwierząt i motywy miejscowych roślin.

Bułki na targu...
Dochodzimy w okolice targu. Na ulicy, przy starej kamienicy, siedzi kilka starszych kobiet. Przed każdą prowizoryczne stoisko. Taki miejscowy fast food. W siatkach i workach półprodukty: pocięte pomidory, sałata, cebula, papryka, bułki. W dużym blaszanym naczyniu pływa w tłuszczu upieczony kawał mięsa ze skórą i kością. Wygląda na jakiś udziec. Obok stoją przyprawy, keczup i jakieś sosy. Nic nie jest w stanie nas wystraszyć. Bierzemy po bułce. Pani wyciąga niespecjalnie czystą ręką z reklamówki bułkę, nożem dzieli na dwie części i odkłada na bok. Kroi kilka kawałków mięsa. Teraz już łatwo. Do bułki trafia mięso, warzywa, jakiś sos podobny do majonezu i gotowe! Smacznego. Przy stoisku kręci się kilka zaniedbanych psów, czekających na resztki z naszego żarcia. Pewnie wiedzą, że w kanapce mięso występuje razem z kością i za chwilę ta kość wyląduje na chodniku. I tak się też dzieje. Wszyscy zadowoleni. Pani, bo zarobiła. My, bo dostaliśmy nawet zjadliwe kanapki. Psy, bo właśnie gryzą kości. Staramy się nie zauważać, że staruszka tą samą ręką trzyma i kroi mięso, nakłada warzywa, bierze pieniądze i wyciera nos. Najważniejsze, że smakuje.
Po krótkim odpoczynku w hostelu idziemy na kolację. Na ulicach panuje wielki ruch i gwar, jakby wszyscy mieszkańcy wyszli z domów i tu przyszli. Wszystko jest otwarte. Zwłaszcza knajpki. Dużym powodzeniem cieszą się uliczne stoiska z jedzeniem. Mamy okazję podziwiać niezwykłą wręcz prędkość i sprawność człowieka, który w kilka sekund metodycznie przygotowuje kolejnego hamburgera. Te same ruchy, w pełni zautomatyzowane. Patrzymy się jak zahipnotyzowani. Maestro. Po kolacji wracamy do hostelu. Rano ruszamy dalej ku przygodzie.

Paweł Goleman
od lat związany ze Studenckim Kołem Przewodników Beskidzkich w Lublinie. W czasie wolnym od pracy podróżnik i fotograf uwielbiający włóczyć się po górach. Stara się utrwalać to co widzi na blogu „tuIteraz” golek1@blogspot.pl

Skrót artykułu: 

Do Potosi przyjechaliśmy równo ze wschodzącym słońcem. Było kilka minut przed szóstą rano. Wyszliśmy przed dworzec, szukając jakiegoś transportu do centrum. Nie było to trudne, należało tylko iść za współpasażerami, z którymi przyjechaliśmy z La Paz. Jeden zakręt w lewo i już stoimy na przystanku. Po chwili podjeżdża miejski autobus. Wsiadamy i po 20 minutach jesteśmy na głównym miejskim placu. Zrzucamy plecaki pod kościołem i idziemy na poszukiwanie noclegu. Godzina jest wczesna, my trochę niewyspani. Chodzimy po wąskich i pustych uliczkach. W końcu trafiamy na całkiem ładnie wyglądający hostel „La Casona”. Przeszklone drzwi, w środku dziedziniec z dużą ilością przyjemnego cienia. Akurat jest wolny pokój dziesięcioosobowy. Cena nam odpowiada – 45 boliwianów (22,5 zł). Podoba nam się tu, ale dla zasady idziemy do hostelu znajdującego się naprzeciwko. Okazuje się, że ów przybytek w połowie działa, a druga połowa jest w remoncie. Obsługa nic nie wie. Grzecznie dziękujemy i wracamy do naszego pierwszego wyboru. Chwila na zameldowanie i idziemy spać.

Dział: 

Dodaj komentarz!