Fot. A. Kusto: Duet Małolepszy z Piotrem Zgorzelskim podczas spotkania promocyjnego „Pisma Folkowego”. Chatka Żaka 2017
Maciej Mościcki, czyli Heniek Małolepszy – na co dzień nauczyciel, po godzinach muzykant. Śpiewa szlagiery przedwojennej Warszawy, akompaniując sobie na bandżo i gitarze i okraszając je zabawnymi anegdotkami. Godny następca Wiecha i stołecznych kapel podwórkowych. Rozmawiała z nim Agnieszka Matecka-Skrzypek.
Agnieszka Matecka-Skrzypek: Czy jesteś warszawiakiem?
Heniek Małolepszy: Tak… Ale przepraszam – co to znaczy „warszawiak”? Proszę jaśniej…
Rodowitym, urodzonym w Warszawie z rodziców warszawiaków.
Tak, Szpital Praski. A co do Warszawy, to maestro Kapeli Czerniakowskiej – Sylwester Kozera, od którego wiele się nauczyłem – twierdzi, że tylko Wars i Sawa nie byli przyjezdni, reszta to wszystko przyjezdne. No, ale fakt, że jest coś takiego właśnie jak ta piosenka warszawska, folklor warszawski czy gwara.
No właśnie, czy gwara warszawska wciąż funkcjonuje? Poza literaturą to chyba nie…
Zależy, co nazywasz gwarą. Oczywiście, że nikt nie mówi tak, jak Wiech pisał felietony. Jak idę do sklepu, a mieszkam na Grochowie, to pani mówi do mnie: „A, panie Heńku, widziałam panu w tym szkiełku tam, ale do spożywczaka chyba ostatnio nie przychodzisz, tylko robisz w tym dużym sklepie zakupy”. Spożywczak jest słowem z gwary, szkiełko, wszystkie te neologizmy na określenie telewizora. Kiedyś zawsze mówiło się serwus na powitanie, a teraz coraz częściej pojawiają się inne słowa, które też wejdą kiedyś do gwary, bo ta jest „zjawiskiem” ciągłym. Wciąż jakiś język charakterystyczny dla Warszawy, dla Pragi funkcjonuje. Zachował się tam, bo to były obrzeża stolicy. Tak zawsze jest w kulturze. Po pewnym czasie charakter tego, co było, najlepiej zachowuje się właśnie na obrzeżach.
Czy wywodzisz się z rodziny z tradycjami muzycznymi?
Tatuś muzykował, ale nie za bardzo. Matkę dręczył, bo grał cały czas ten sam kawałek na mandolinie. Brat też na niej ćwiczył, chodził na lekcje. Ja zawsze chciałem grać, ale byłem za mały, nie dawali mi. Może z tego taki ciąg mi został? Zawsze, odkąd pamiętam, lubiłem śpiewać. Moim idolami byli oczywiście Led Zeppelin, Deep Purple i paru innych z tamtego rozdania. Mam teraz do tego duży dystans. Moim pierwszym instrumentem była gitara. To było w liceum – z piętnaście lat miałem, może szesnaście. Był też czas, kiedy funk i reggae grałem z kolegami. Oczywiście gitary elektryczne były. Potem amerykański folk. Pewno, że i Bob Dylan. Zawsze jakoś poważałem klasykę, klasyczne podejście – bez względu na rodzaj muzyki. Teraz myślę, że chyba zawsze ciążyłem ku tradycji. W końcu do tego doszedłem dzięki kolegom z Bractwa Ubogich – polska muzyka tradycyjna. Oberki, a jak! Jasne, że nie grałem tego na gitarze czy bandżo. Ale stąd pojąłem, co jest moje. I przypomniał się Tata i imieniny u ciotki Jadwigi... Z córkami w domu albo i publicznie, raczej nieregularnie, zupełnie luźno albo i z ciśnieniem na efekt – zagrywaliśmy. Chyba artystycznie to było takie sobie. Dzisiaj to właśnie uważam mniej więcej za muzyczne korzenie moich Róży i Gabrieli. Zauważyłem też, że już jakiś czas temu Gabryśka założyła nawet zespół muzyczny czy orkiestrę [chodzi o Warszawską Orkiestrę Sentymentalną – przyp. red.]. Ja sam z obecnym repertuarem występuję od 2009 r. Wcześniej ważne miejsca, wydarzenia, źródła muzykowania – to Teatr Węgajty, miasto Jarosław i Festiwal „Pieśni naszych Korzeni”, muzyka w wykonaniu moich prześwietnych kolegów: Witka Brody, Janusza Prusinowskiego, Adama Struga, też czasem ich podejście do sprawy. W 1994 r. wyjechałem z rodziną z Warszawy bez zamiaru powrotu – czy raczej z zamiarem niepowrotu. Mieszkaliśmy w Beskidzie Małym pod Andrychowem, było tam dużo muzyki między nami. Właśnie wtedy poznałem Zbyszka Wałacha i innych muzykantów z południa. Ja ci powiem, że to wtedy zdobyłem jakie takie pojęcie o muzyce, o zespole. Zbyszek Wałach powiedział kiedyś tak: „Nie trzeba grać tak, jak nasi Ojcowie”. A ja go pytam: „No, ale tradycja….”. Ten mówi: „Nie, to co innego. Słuchaj, nie możesz się do tego zabierać tak, jak oni z dwóch powodów”. Mówię: „Dlaczego? Jeszcze z dwóch?”. „Po pierwsze, bo oni są mistrzami, nikt tak nie zagra, jak oni, są niedoścignieni, a po drugie – podbieraj tę nutę, ale graj po swojemu. Po co tak grać, jak już ktoś zagrał”. Jest coś w tym. Nie chciałbym odwzorowywać. Myśmy się już wychowali na rock’n’rollu, a panowie, od których się ja uczę, na słabym tranzystorze, na muzyce na żywo czy patefonie. Mnie nie interesuje jakieś etnowydarzenie. Mam szacunek do tego, ale nie jestem z tej parafii. No, gram po prostu tak, jak lubię, po swojemu trochę. Ilu muzykantów, tyle wykonań jednego kawałka, to jest klawe.
Gdzie zazwyczaj grywasz w Warszawie? Czy kontynuujesz tradycję kapel podwórkowych, czy raczej są to koncerty? Czy w ogóle są jeszcze kapele podwórkowe?
Bardzo dobre pytanie. W Piotrkowie Trybunalskim jest Festiwal Kapel Podwórkowych, najbardziej prestiżowy w Polsce. Przyjeżdżają tam zespoły, które mają już rodowód, po dwadzieścia-trzydzieści lat stażu. Czasem rozmawiają, prześmiewając się: „Kiedy ty ostatni raz na podwórku grałeś, kolego?”. Na dansingach, na weselach – tak. Żyje się z tego, ale na ulicy? Granie uliczne czy podwórkowe prawie się skończyło. W Warszawie jest mało podwórek tak w ogóle, ale to nie jest główny powód. Coraz mniej może ale ciągle jeszcze sporo ludzi uważa, że takie muzykowanie to obciach albo taka muzyka jest niemodna, a granie uliczne krępujące dla wykonawcy i słuchacza. Ja czasem zagrywam na Krakowskim Przedmieściu. Lubię grać na ulicy, to jest pewne zajście, wydarzenie. Uważam, że to jest lepsze miejsce dla tego rodzaju muzyki niż sala koncertowa. Dobrze się też gra na dansingach, do tańca. Jest to muzyka użytkowa po prostu. Ja nie wiem, czy jak ja bym nie grał, a byłby na rynku taki jakiś Małolepszy i jakoś tam grał coś tam, to czy ja bym kupił jego płytę i słuchał jej w domu, nie wiem…. Na ulicy jest inaczej, w klubie jest inaczej. Grywam w klubach najczęściej jednak. Powinienem raczej chodzić na krawężnik. Zwykle sobie obiecuję przed sezonem, a potem jest jak jest… Też nie zawsze mam z kim, a dwóch to nie tylko dwie osoby, jakby wynikało z arytmetyki. To więcej – bo jeszcze wartość dodana. Oprócz komunikacji ze słuchaczem, jeszcze dialog i kontrapunkt, i unisono, i co tam jeszcze zechcesz z kolegą – tem bardziej z koleżanką! Potrzebujemy chyba ulicznego grania, bo ile razy pójdę, to zawsze jest inaczej. Zawsze ciekawie, nie zawsze intratnie, zawsze pożytecznie – gdyż zawsze choć jedna osoba ci podziękuje. Zawsze wymagająco – gdyż nie możesz nie zabiegać o słuchacza, tylko po prostu grać. Tak, chyba powinienem częściej to robić.
A co się dzieje, kiedy uczeń spotka nauczyciela?
Jak reagują moi uczniowie? Zdarzyło się to parę razy i zawsze było miło. Wiedzą, co robię, też czasami się ktoś odzywa na Facebooku. Nie mam problemu z tym. Spotykam się z wyrozumiałością, a może nawet czasem ze zrozumieniem. Ja do nich mówię gwarą na lekcji dość często. Znaczy się – stosuję w pracy „efekty specjalne”. Uczniowie w zeszłym roku zaprosili mnie na pożegnanie maturzystów. Zagrałem im szlagier dwudziestolecia, z dedykacją – jakoby przesłaniem „Co bez miłości wart jest świat”. Robili wrażenie, jakby się podobało. Na pewno spodobało się Szefowej i Szanownemu Nauczycielstwu.
A jak znajdujesz repertuar?
Jest jeszcze kilku zawodników z tamtej ligi. Panów, którzy jeszcze są czynni, grają. W Warszawie, na naszej „patelni”, czyli na placu przy stacji metra Centrum zawsze dwie-trzy godziny dziennie są. Można podejść, zagadać – są, uważam, jednym ze znaków tego miasta. Można ten repertuar znaleźć na płytach. Polecam także podwarszawskie bazary albo targowiska. Często jest to straszne disco polo lub coś jak piosenka biesiadna. Nie to brzmienie itp. Ale nie o to idzie. Kilka utworów tak podebrałem do repertuaru. Jeszcze inne źródło to oczywiście sieć internetowa. Jest ktoś, kto nazywa się Kierownik, nie znam gościa. On robi portal Stare Melodie. Honor et gloria – cześć i chwała Mu za to! Gabriela od niego czerpie, wszyscy od niego czerpią. Facet robi świetną robotę – wiesza w necie wszystkie piosenki dawne, piękne szlagiery i unikalne, mało znane. Ludzie wysyłają mu mnóstwo materiału, a on to oprawia i wiesza. Wydaje mi się, że skoro to działa, to znaczy, że jest ludziom potrzebne. No i ostatnie źródło – rodzina, znajomi ze starszego pokolenia. Może powinienem od tego zacząć właściwie, bo to było pierwsze. Czasem sąsiadka ciotki opowiada, że: „przed wojną to ten kawałek to ja pamiętam, jak u nas to grali”. Od ludzi, którzy nawet nie muzykują, tylko gdzieś tam, kiedyś tam coś tam słyszeli i pamiętają, bardzo dużo można się jeszcze dowiedzieć.
Czy sam piszesz teksty? Tworzysz nowy folklor warszawski?
Osobiście wielbię kanon. Owszem, dopisałem raz czy drugi jakieś zwrotki do istniejącej piosenki. Ale raczej nie dążę do tego. Jeśli to robię, to użytkowo, okolicznościowo albo na zamówienie – czy też, kiedy mniemam, że to jest humor sytuacyjny. To raczej grafomania… Napisałem kiedyś piosenkę „Stara Praga” na zamówienie kolegi, który był właścicielem takiej klubokawiarni w pobliżu Targowej, gdzie często graliśmy. Lubię ją do dziś, choć nie wykonuję. Zauważyłem, że piosenki, które śpiewano przed wojną, miały w kilku wersach zawarte całe ludzkie życiorysy. Była jakaś cudowna umiejętność pisania, ja tak uważam, bo nikogo nie znam teraz, kto by tak pisał teksty piosenek… No może Bogdan Loebl dla Breakoutu…
Planujesz wydać płytę?
Nie, znaczy, nie wiem, ale raczej nie. Po co?
A myślę, że ludzie by kupowali.
Maciej Mościcki, czyli Heniek Małolepszy – na co dzień nauczyciel, po godzinach muzykant. Śpiewa szlagiery przedwojennej Warszawy, akompaniując sobie na bandżo i gitarze i okraszając je zabawnymi anegdotkami. Godny następca Wiecha i stołecznych kapel podwórkowych. Rozmawiała z nim Agnieszka Matecka-Skrzypek.
Fot. A. Kusto: Duet Małolepszy z Piotrem Zgorzelskim podczas spotkania promocyjnego „Pisma Folkowego”. Chatka Żaka 2017